ODCINEK 3

Nazajutrz, nieco przed południem, opuszczamy sadybę Bożydara. (Jeszcze przed wyruszeniem rozdzieliłem zawartość Swenowej skrzynki na trzy części. Jedną dostał Dobko, jako swój udział w zdobyczy. Część Gniewka i moją postanowiliśmy zostawić na miejscu. Niechaj poczekają do naszego powrotu ze Ślęży. Byłoby może i nawet niebezpiecznie tyle dobra ze sobą taszczyć. Gniewko zdecydował z łupu zabrać jedynie złote słoneczko na rzemieniu i nieco srebrnych monet, które zawsze mogły się przydać w nagłej potrzebie. Resztę zakopaliśmy pod pamiętną lipą, stanowiącą dobry punkt orientacyjny. Jedynie sztylety daliśmy Bożydarowi na przechowanie, jako że pobyt w ziemi na pewno nie wyszedł by im na dobre.  Zbójecką łódź już wcześniej gospodarze przeprowadzili z potoku na odrzysko i ukryli w zakrzaczonej zatoczce.)

Wprawdzie Bożydar pragnął dłużej nas gościć, ale jeżeli mieliśmy dotrzeć na Ślężę i załatwić nasze sprawy oraz wrócić do domu jeszcze tego lata, nie można było marudzić. Obiecując zatem powtórne odwiedziny w drodze powrotnej, ruszyliśmy w dalszą drogę – tym bardziej, że minęło wiszące nad Bożydarem zagrożenie. Wątpliwe, żeby młoda wdowa chciała kontynuować dzieło męża. Na to zwyczajnie nie miała sił i środków. Jesteśmy więc spokojni o Dobrochnę i Bożydara. Teraz, już bez obaw o swój los, będą mogli pomyśleć o dzieciach Żegoty, w jaki sposób dostarczyć je do rodzinnego domu, albo chociażby tylko przesłać Sulisławie pocieszające wieści.

Bożydar z Bojanem postanowili nas kawałek odprowadzić i w drodze powrotnej ponownie zajrzeć do Gniewoszowa. Płyniemy zatem burta w burtę, przyjemnie gawędząc. Niebawem  mijamy osadę, nie zatrzymując się, chociaż aż nas korci, by zobaczyć efekty wczorajszych działań. Byłoby to jednak niezbyt rozważne. Wystarczy, że nasi gospodarze tam będą. Zamawiamy więc na czas powrotu dokładną relację z odwiedzin ich rodzinnej osady. Zaś co do powtórnego spotkania sądzimy, że nastąpi najdalej do dwu – trzech tygodni. Tyle bowiem winno chyba wystarczyć dla załatwienia naszych spraw? 

Spłynąwszy kawałek poniżej Gniewoszowa, żegnamy naszych towarzyszy. Dając się ponieść nurtowi, patrzymy za nimi tak długo, aż nikną nam wreszcie z oczu za zakolem rzeki. I właśnie wtedy dostrzegam słup dymu bijący w niebo w tej stronie, gdzie winien leżeć Gniewoszów. A to ci pechowa osada! Znowu coś w niej płonie. Przez chwilę nawet rozważamy, czy aby nie zawrócić, lecz ostatecznie rezygnujemy. Wszak nie jesteśmy strażą pożarną, by ratować Gniewoszan! Zresztą, nie żywię do nich jakoś sentymentu. Niczym stado baranów pozwolili się okiełzać pysznemu chłystkowi, z kilkoma zabijakami. Niech zatem sami zadbają o swój los.    

Nie oglądając się już za siebie, płyniemy w dół Odry. Przy tym nawet nie ma co się spieszyć, gdyż i tak dzisiaj nie ma szansy dotrzeć w pobliże osad przy brodach. Jeszcze przed zachodem słońca stajemy biwakiem na jednej z wysp pośród licznych odrzańskich odnóg. Na wszelki wypadek maskuję łódź gałęziami. Nigdy za wiele przezorności!

Biwak rozkładamy w głębi wyspy. Nauczeni doświadczeniem dbamy o to, aby jak najmniej rzucać się w oczy. Po wczesnej wieczerzy długo siedzimy przy małym ognisku. Wprawdzie wokoło aż się roi od komarów, lecz specyfik Borzysława znowu udowadnia swą przydatność. Za to biedny Niuk co chwilę kłapie zębami, usiłując złapać natrętne paskudztwo, chociaż  sierść dosyć dobrze chroni go przed zakusami spragnionych krwi owadów. Podczas wieczornej rozmowy Gniewko proponuje, byśmy minąwszy odrzańskie brody, zatrzymali się w pobliżu i spróbowali zlokalizować siedzibę Huneryka. Wiemy co to za gagatek, dlatego nie od rzeczy byłoby dokładnie wiedzieć, gdzie mieszka i jak wygląda jego faktoria. Przy okazji można również rozpoznać jakimi dysponuje siłami. Że dysponuje, to wiemy chociażby tylko z nocnego spotkania łodzi, której załoga poszukiwała Rogatego Swena. Okolica ludna, więc nie powinno być z tym większych trudności.

Wprawdzie niezbyt mi się widzi kolejna przerwa w podróży, ale uznaję racje przyjaciela.       Jeżeli już tam będziemy, można troszkę poniuchać wokół Huneryka. Byle nie wpakować się znowu w jakieś tarapaty.

– Ii, nie turbuj się, Sławko. Dobrze będzie – uspokaja Gniewko. – Raz, dwa, obaczym co i jak, i wraz ruszym w dalszą drogę. Do Ślęży nie daleko. Przecie już ją dobrze widać.

I z tym ostatnim ma rację. Pierwszy raz górę dostrzegłem z sadyby Bożydara i odtąd ciągle nam towarzyszy na dalekim horyzoncie.

Na wszelki wypadek przed zaśnięciem nie przykładam drew do ognia. Do rana żar i tak całkiem nie zgaśnie. Wystarczy go tylko potem rozdmuchać. Życząc sobie nawzajem dobrej nocy, owinięci derkami, wnet zasypiamy i tym razem mając spokojną noc.

 

Budzę się, gdy jutrzenka zapowiada świt. Jeżeli chcemy stanąć przy brodach dla rekonesansu za Hunerykiem, nie ma co zwlekać. Bezceremonialnie trącam Gniewka. Przecież od momentu pobudki do wypłynięcia zawsze mija najmniej godzina.

Słońce dopiero zaczyna swą dzienną drogę, gdy dłubanka odbija od brzegu. Najpóźniej około południa spodziewam się stanąć u celu. Sądzę, że do wieczora uwiniemy się z Hunerykiem i jutro rano będzie można ruszyć dalej, by za dwa – trzy dni dotrzeć w pobliże Ślęży.

Po jakimś czasie trafiamy na rzece dwie łodzie rybaków. Potem mija nas duża łódź zdążająca w górę rzeki. Na lądzie widać chaty, czy to pojedyncze, czy też po kilka w grupie. Na rzece także bardziej rojno. I ostatecznie jeszcze przed południem docieramy do brodów. Na wyspie rozłożyła się spora osada, z warownym gródkiem pośrodku. Za nią, bliżej lewego brzegu, następna zamieszkała wyspa. Podobnie i z trzecią wyspą, bliższą prawego brzegu. Na brzegach, z obu stron rzeki również nie pusto. Nie ma co, ludna okolica!

Lądujemy przy lewym brzegu obok zagajnika, ze sto metrów od grupy chat. Przy nich widać dwie duże dłubanki, częściowo wyciągnięte na ląd. Na tykach przy chatach suszą się rybackie sieci.

Gniewko radzi bym z Niukiem został przy łodzi. Lepiej mieć ją na oku. W tak ludnym miejscu zawsze może znaleźć się ktoś na nią łasy. A i Niuka dobrze trzymać z dala od sadyby Huneryka. Zbyt łatwo wpada ludziom w oczy. Po co Frank ma zaraz wiedzieć, że ktoś się nim interesuje?

I chociaż aż mnie korci, by wraz z Gniewkiem wyruszyć na zwiady, muszę przyznać mu rację. Głupio byłoby pozostawiać dobytek na pastwę losu, a jeszcze bardziej – leźć niepotrzebnie Hunerykowi w oczy. Dlatego zgadzam się, acz z bólem serca, pozostać przy łodzi. Trudno, czasami trzeba zrezygnować z nawet pięknie zapowiadającej się przygody.

Wpierw jednak  Gniewko idzie poznajomić się z mieszkańcami pobliskich chat. Przy okazji rozpyta o miejscowe stosunki. Dobrze przecież wiedzieć, co i jak, żeby z powodu nieświadomości nie napytać sobie niepotrzebnej biedy. Może też dowie się czegoś bliższego o Huneryku?

Ja tymczasem przy skraju zagajnika, na obszernej łasze porośniętej łoziną, rozkładam przenośne gospodarstwo. Wprawdzie przewiduję w tym miejscu tylko jeden nocleg, jednak bynajmniej nie świadczy to o tym, że biwak ma być byle jaki. Jedynie niesprzyjające okoliczności lub brak czasu, mogą mnie przymusić do poprzestania na pospiesznej prowizorce. W pozostałych przypadkach zawsze dbam, żeby biwak czynić funkcjonalnym i wygodnym.

Jak najdalej od wody wycinam kilka krzaków wikliny. Ich sprężyste gałęzie posłużą za wygodne materace. Nad posłaniami, w charakterze daszku, rozpinam nieprzydatny dotąd żagiel. Na ścianki boczne wystarczą gałęzie. W odpowiednim miejscu szykuję palenisko. Znalazłem nawet w pobliżu kilka większych kamieni, chociaż zrazu wątpiłem, że takie znajdę. Widać szczęście wciąż mi sprzyja. Przynajmniej nie trzeba budować stelaża na kociołek. Potem podciągam łódź w pobliże biwaku. I chociaż wyciągnąłem ją na ląd, to dla pewności przywiązuję jeszcze mocnym postronkiem do pobliskiego drzewa i na wszelki wypadek maskuję kilkoma gałęziami. Potem, już spokojnie, mogę się zająć przygotowaniem posiłku. Dzięki kobiałce żywności darowanej przez Dobrochnę, dosyć szybko i małym wysiłkiem wyczarowuję niemal wystawny obiad. Kończę w sam raz, by nim uraczyć  powracającego od chat druha. Nawet nie wypytuję specjalnie o przyniesione wieści. Niechaj wpierw się pożywi, a dopiero potem zapytam. Lecz tym razem obywa się bez pytania. Skoro tylko ostatni kęs niknie w jego żołądku, sam od siebie przekazuje uzyskane nowiny:

– Faktoria Huneryka jest po tej samej, co i my stronie rzeki. Najlepiej do niej dotrzeć łodzią, gdyż leży kawałek w górę biegu większego dopływu Odry. Od brodów wiedzie do niej także wygodna droga. Sądzę, że mówiąc o dopływie Odry, chodzi mu o Ślęzę, gdyż ujście Oławy było przed brodami. Trzecim większym dopływem z lewego brzegu będzie Bystrzyca i nią to właśnie popłyniemy w stronę góry.

Huneryk u rozmówców Gniewka nie cieszył się zbyt dobrą opinią. Miejscowi woleli od niego i jego ludzi trzymać się z daleka. Tak po prawdzie nie chciano nawet zbyt wiele o nim mówić. Wiemy tylko, gdzie szukać siedziby kupca oraz to, że utrzymuje ze dwie dziesiątki różnej maści obieżyświatów i zabijaków. Sama zaś faktoria do złudzenia przypomina gródek – tyle, że nie owalny. Otacza ją płot z grubych żerdzi. Na ostrokół bowiem tutejsza władza nie wyraziła zgody. Ponadto wiemy, że Frank trzyma ze Świdborem – miejscowym naczelnikiem oraz stara się żyć w zgodzie z tutejszą starszyzną. Temu się nie dziwię. Również bym tak postępował – przynajmniej do czasu umocnienia się na obcym terenie. Dziwię się wszakże miejscowemu włodarzowi, iż toleruje pod bokiem jego aż tak liczną drużynę. Potwierdzają się też wiadomości o charakterze handlowych przedsięwzięć Huneryka. Prym wiedzie broń i to nie tylko germańska, jako że Frankowie do tej nacji przecież należą. Prócz broni można u niego nabyć wiele innych rzeczy, które krainy za Łabą wytwarzają. Towar jest dobry, ale i ceny wysokie. Poza tym nasz gagatek nie gardzi niczym, byle tylko zysk rokowało. Można w faktorii zatem wszystko zbyć lub wymienić. A ciekaw pono wszystkich wieści jak mało kto.

Tu przychodzi mi zaraz na myśl zachodnia agentura penetrująca Słowiańskie dziedziny. Pasuje mi do niej Huneryk jak ulał!

Na dzisiejszy zaś wieczór – kończy Gniewko – jesteśmy zaproszeni na pogrzebowe uroczystości Sierosława. Był gospodarzem jednej z pobliskich chat, a trudnił się szyciem skórzni[1]. Odszedł w zaświaty niespodziewanie, za przyczyną odrzańskiego utopca, który ostatnimi czasy właśnie w tej okolicy trapi ludzi. W parę dni zginęło wpierw kilkoro dzieci. Ich ciał rzeka dotąd nie oddała. Onegdaj zaś, w odmętach Odry, znaleziono Sierosława. Równocześnie przepadła także jego trzynastoletnia córka Więcesława, ale jej ciała nie odnaleziono. Tak po prawdzie, nikt nie był świadkiem żadnego z tragicznych utonięć i do momentu znalezienia we wodzie Sierosława, nikt nie łączył zaginionych dzieci z rzeką. Teraz jednak wszyscy są już pewni, iż to sprawka utopca, co w Odrze siedzi. Pora ciepła, zatem nikt od rzeki nie stroni, rad w jej nurtach doznać ochłody, a dzieciska szczególnie. Te zaś, jak wiadomo, chociażby i nawet potrafiły pływać, zawsze dla utopca stanowią smakowity kąsek. – Tedy i my Sławku winniśmy się strzec, iżby nas mokry nie dopadł – kończy.

Ze smutkiem skinąłem głową, by próżnymi słowy nie strzępić języka nad ludzkim nieszczęściem.

Gniewko wstaje. Do zmierzchu pozostało jeszcze dosyć czasu. Pójdzie zatem zobaczyć Hunerykową faktorię. Na dłuższą obserwację wprawdzie brak czasu, ale będzie to można nadrobić nazajutrz, gdyż i tak po pogrzebowej strawie[2] najpewniej zostaniemy tutaj jeszcze jeden dzień. Wątpliwe bowiem, żeby się skończyła przed brzaskiem.

I chociaż niezbyt mi się podoba następna przerwa w podróży i to niemal przed celem, nic nie mówię. Ma rację. Po prostu nie do pomyślenia jest wymówienie się od udziału w pogrzebie. A jeżeli pogrzeb, to i udział w strawie. Tego nijak uniknąć.

Szoruję kociołek piaskiem, a potem zawieszam dnem do góry na wbitym w piach kołku. Może spokojnie schnąć do rana. Dzisiejszą wieczerzę zjemy gdzie indziej.

Do powrotu Gniewka ze zwiadu miałem nadzieję się zdrzemnąć, lecz nic z tego nie wychodzi, a to za sprawą dzieci z bliskiego sąsiedztwa. Zawsze wszystkiego ciekawe, nie przepuszczą okazji. Już podczas obiadu dostrzegłem ich ciekawe spojrzenia rzucane w naszą stronę, wszakże jeszcze z dalszej odległości. Skoro zostaję tylko z Niukiem, dwu najodważniejszych zbliża się, acz jeszcze niepewnie, gotowi w każdej chwili dać nogę.

Roześmiałem się. Przecież i ja w ich wieku czyniłem podobnie. A niech to! Przez tyle lat nic się w tej mierze nie zmieniło. Skinąwszy ręką, zapraszam ku ognisku. Niuk dokładnie obwąchuje każdego, lecz widać nie ma żadnych obiekcji, gdyż na koniec ogonem nawet machnąć raczy. Dzieci spoglądają nań ciekawie. Widać jeszcze takiego psa nie widziały.

Po przełamaniu „pierwszych lodów”, co w tym wypadku trwa bardzo krótko, zupełnie dobrze nam się gawędzi. Potem demonstruję umiejętności Niuka. Na komendę wskakuje na me plecy i pozwala się nosić. Następnie przynosi schowany w zagajniku kołek oraz bezbłędnie odnajduje Dobrosza schowanego w krzakach. Dzieci przybywa i jest ich już pięcioro. Prócz Dobrosza mam zaszczyt gościć jeszcze Ledarga i Bożyciecha, a także Miłkę i Sławkę. Najstarszy liczy sobie wiosen dziewięć, najmłodsza sześć.

Ciekawskie oczka rychło odkryły kuszę i chociaż dotąd czegoś takiego nie widziały, bezbłędnie odgadują jej przeznaczenie. Przy tym nie może się obyć bez zademonstrowania jej możliwości. Strzelam celnie, trafiając ze sporego dystansu w gruby konar wetknięty w nadbrzeżny piach. I tak beztrosko bawimy się przez jakiś czas. W trakcie zabawy, blisko brzegu, przepływa łódź z dwuosobową załogą. Lustrują nas badawczym wzrokiem. Wkrótce nikną za zakolem rzeki. Mniej więcej po upływie pół godziny łódź wraca, jednakże już bliżej przeciwległego brzegu. Może bym i nawet nie zwrócił na nią uwagi, gdyby nie Dobrosz. Ten w mig ją rozpoznał i wskazał ręką. Pewnie rybacy sprawdzający zastawione sieci.

Czas szybko płynie i ani się spostrzegłem, a tu już słońce dotyka horyzontu. Wraca również Gniewko. Najwyższa zatem pora sposobić się do udziału w smutnej ceremonii. Wdziawszy na grzbiety co lepszy przyodziewek i przypasawszy miecze, jesteśmy gotowi do wymarszu, pozostawiając Niukowi obowiązek pilnowania dobytku. Proszę także Dobrosza, by w czasie naszej nieobecności miał z kompanami biwak na oku. Potem, już spokojnie można dołączyć do grona żałobników zebranych przy chacie Sierosława, w której od śmierci żony w czasie połogu, zamieszkiwał tylko z córką. Obecnie niestety obu ich nie stało, zatem najpewniej chata pozostanie niezamieszkała. Wątpliwe bowiem, żeby ktokolwiek chciał w niej zamieszkać. Zbyt wiele nieszczęść spadło na jej mieszkańców.    

Lecz oto z chaty wynoszą ciało topielca. Biedaczysko! Jeszcze mógłby sobie pożyć. Zachodzące słońce złoci go swym blaskiem, jak gdyby w nagrodę za niezbyt długie, lecz pewnie w trudzie spędzone życie. I właśnie wtedy dostrzegam niezbyt rozległy siniak na skroni przy prawym uchu, niknący w bujnej czuprynie.

– Czyżby?!

Może i nawet tak nie wypada, ale podchodzę bliżej i schyliwszy się, odsuwam włosy kryjące ucho. Tak, nie mam wątpliwości, że Sierosław przed utonięciem oberwał w głowę. I nie sądzę, żeby to było dziełem mitycznego utopca. Ten podobno trudni się jedynie topieniem nieostrożnych amatorów kąpieli, a nie waleniem kogokolwiek po głowie!

Na prawej ręce nieboszczyka, powyżej nadgarstka, także widać niezbyt wyraźny, siny odcisk jak gdyby dłoni bez wskazującego palca. Czyżby ktoś  nieszczęsnemu unieruchomił również rękę kleszczowym uściskiem?

Odstępuję od mar, czyniąc ręką znak pokoju: Spoczywaj biedaku w spokoju, wszakże twa krew woła o pomstę do nieba!

Mary ze zwłokami ułożono na umajonych choiną saniach, do których zaprzężono wołu. Przy blaskach gasnącego dnia, kondukt rusza. Za saniami postępują płaczenice – zawodzące i bijące się powrozami. To takie specjalnie w tym celu wynajęte płaczki. Ich śladem podąża reszta żałobników. Normalnie za zwłokami winna iść najbliższa rodzina. Cóż, kiedy jej  zabrakło. Ostatecznie docieramy na żalnik usytuowany na z rzadka porośniętej krzakami wyniosłości. Zdjęte z sań zwłoki lądują na szczycie stosu – prawie dwumetrowej wysokości konstrukcji, z na krzyż ułożonych konarów. Mistrz ceremonii – chyba żerzca – z zapaloną pochodnią, trzykrotnie go obchodzi, śpiewając pieśń wskazującą duszy zmarłego dalszą drogę. Po oczyszczeniu w ogniu i spaleniu podlegającej rozkładowi ziemskiej powłoki oraz czterdziestodniowej tułaczce jeszcze na tej ziemi, powędruje w zaświaty, by tam wieść szczęśliwy żywot. Zaklina przy tym duszę, by w czasie tułaczki pozostawała na żalniku i nie wracała do domu. W zamian obiecuje stałą pamięć, jak i niezbędne pożywienie. W końcu podpala stos z czterech stron. Oprócz zmarłego znalazły się na nim także jego osobiste rzeczy oraz pożywienie w gliniakach i dzban piwa. Dostrzegam również gąsiorek miodu. Skoro już stos płonie wielkim ogniem, zaczynają się pląsy. Żałobnicy tańczą, wesoło pokrzykując, zaś najgłośniej zawodzące dotąd płaczenice.

Boży świat tonie już w głębokim mroku i tylko krąg wokół stosu rozświetlają płomienie, rzucając migotliwe blaski. Wydaje się, iż wydłużone cienie pląsają po ziemi dużo żwawiej niż uczestnicy pogrzebu. Mniej więcej po godzinie stos przygasa. Teraz widać, że złożono go w płytkim wykopie, w który zaraz ostrożnie zgarnięto jego niedopalone pozostałości. I na tym koniec. Jutro, po wystygnięciu i dopaleniu żaru, popioły zbierze się do popielnicy – specjalnego dużego gara z pokrywką i zakopie w miejscu spalenia. Odtąd już tylko niewielki kopczyk mogiły będzie znaczył miejsce spoczynku Sierosława i przy nim za czterdzieści dni   ponownie spotkają się uczestnicy pogrzebu, by zaimprowizowaną biesiadą uczcić odejście w zaświaty uwolnionej od ziemskich trosk duszy szwieca[3].

Wracamy ku chatom. Tym razem droga wydaje się dużo krótsza niż poprzednio. Dopiero po  czasie konstatuję, że w drodze na żalnik kondukt najpewniej kluczył, chcąc zmarłemu utrudnić orientację w terenie, a tym samym utrudnić ewentualny powrót do domu. Dlatego też najpewniej pogrzeby urządza się wieczorem, by żałobnicy wracając z żalnika po ciemku, nie ułatwili duszy zmarłego podążania ich śladem.

Przy chacie Sierosława płonie kilka pochodni. W ich blasku dostrzegam długi, prowizoryczny stół z żerdzi, a przy nim podobnej konstrukcji ławy. Siadam z Gniewkiem przy końcu tej najbardziej wysuniętej w stronę naszego biwaku. Chcę bowiem w czasie strawy na chwilę opuścić biesiadników, by sprawdzić, jak tam Niukowi idzie pilnowanie powierzonego dobytku? Najpewniej już się niecierpliwi, wyglądając naszego powrotu. Rozglądam się też za Dobroszem, chcąc podziękować za doglądanie biwaku. Mam nadzieję, że jeszcze nie śpi? Ee, chyba nie, gdyż nawet mniejsze odeń dzieci kręcą się przy uczestnikach strawy. Wszak to dla nich nie lada gratka i niecodzienne wydarzenie.

Na stole w misach mnogość jadła, może niezbyt wykwintnego, ale za to w obfitości. Nie ma obawy, żeby go zabrakło. Piwo leje się pienistym strumieniem w skwapliwie podstawiane kubki. Pijemy oszczędnie, jednakże tak, by nie urazić współbiesiadników. Nie mamy ochoty się upijać. Jutro koniecznie musimy być w formie.

Skoro już przebrzmiały mowy sławiące naszego dopiero co na żalnik odprowadzonego gospodarza oraz spłynęły w gardziele wznoszone zań toasty, można wreszcie bardziej swobodnie pogadać z sąsiadami przy stole. Gniewko wcześniej poznajomił się z większością, mnie przypada uczynić to teraz. Po chwili rozmawiamy ze sobą tak, jak byśmy znali się od lat. Siedzę obok Strzeżysława – rybaka, mając naprzeciw  Lutogniewa – najbliższego sąsiada szewca. Przypomniawszy sobie blady siniak w kształcie dłoni na ręce zmarłego, pytam rybaka czy przypadkiem nie zna kogoś bez wskazującego palca?

Strzeżysław zamyśla się na chwilę, ostatecznie jednak zaprzecza.

–  Nie, takiego jeszcze nigdy nie spotkał. – Podobnie i Lutogniew. Odpada zatem podejrzenie, że to któryś z sąsiadów dopomógł Sierosławowi przenieść się w zaświaty. Tak zresztą od początku przypuszczałem. W tak małej społeczności raczej trudno byłoby ukryć zbrodnię, nie mówiąc już o ewentualnych sąsiedzkich niesnaskach. Tu zaś wszyscy bardzo dobrze wspominają zmarłego i szczerze żałują, iż go już pośród nich zabrakło. Przy okazji dowiaduję się, że to właśnie Strzeżysław znalazł ciało w rzece. Pytam więc, czy aby nie dostrzegł siniaka na prawicy Sierosława?

– A tak, był tu – wskazuje miejsce na ręce.

– Jakby odbita dłoń bez jednego palca?

– Na isto[4]! – I dopiero po chwili w jego oczach dostrzegam błysk zrozumienia: – Toś bez to pytał o tego bezpalcego?

– Ano, ano Strzeżysławie. Tak mi się widzi, iże ktoś utopca wyręczył. Wszakże ujęcie złoczyńcy rzecz trudna. Przecie nie każdy bez palucha to on. Wszelako warto za takim poniuchać. A nuż się najdzie?

Dalszą rozmowę przerywa przybycie Dobrosza, który okazuje się być synem mego rozmówcy. Przy chłopcu dostrzegam Niuka. Zdziwiłem się, ale tylko w pierwszej chwili. Widocznie musiał mnie zwietrzyć i uprzykrzywszy sobie warowanie, postanowił dołączyć do pana, który w dodatku siedzi przy zastawionym stole.

– Też mi pan! Sam się obżera, a biednemu psu każe o pustym brzuchu siedzieć przy jakimś dziadostwie! – Wyczytawszy taki wyrzut w psich oczach, nawet nic nie mówię, puszczając w niepamięć opuszczenie powierzonego posterunku. Dawno powinienem był psisko zluzować. Posunąwszy się nieco na ławie, kiwam na Dobrosza, by usiadł przy nas. Niuk natychmiast wskakuje przednimi łapami na ławę, radośnie machając ogonem. Daję mu spory gnat, częściowo już obrany z mięsa. Kładzie się obok i przytrzymując kość przednimi łapami, puszcza w ruch ostre zębiska.

Dorosz siada przy nas. Widzę, iż coś z nim nie tak. Zupełnie nie ten chłopak, co dzisiejszego popołudnia. Siedzi markotny i nawet słowa nie powie.

– Cóż ci to Doroszu? Stało się co?

Wpierw nawet niezbyt chce mówić, traktując nas pojedynczymi słowami, lecz ostatecznie tama puszcza i wtedy z wrażenia aż mi szczęka opada.

Po wyruszeniu pogrzebowego konduktu na żalnik, mój młody przyjaciel ruszył w stronę biwaku. Przecież prosiłem, by miał go na oku. A tak po prawdzie, przede wszystkim chodziło o kuszę, która chłopaka zafrapowała. Nadarzała się jedyna i niepowtarzalna okazja, żeby ją zobaczyć z bliska oraz przynajmniej dotknąć. Wątpił bowiem, bym mu pozwolił  nią się pobawić.

Niuk radośnie przywitał chłopaka. On zaś już miał kuszę w ręku i zabierał się do jej naciągania. Zapamiętał przecież jak to robiłem. Z niejakimi trudnościami naciągnął cięciwę dźwignią, a następnie wyjął bełt z kołczanu i drżącymi z emocji rękoma, umieścił na łożu, przyciskając końcówkę sprężystą blaszką. Teraz już był Sławkiem z dalekiej krainy Golęszyców. Wziął na cel niezbyt odległy pień drzewa na skraju zagajnika. Wprawdzie już zaczynało ciemnieć, lecz jeszcze nie na tyle, by nie widzieć celu. Po krótkim celowaniu ściągnął spust. Świsnęła cięciwa, zaś bełt – o dziwo – ugrzązł w upatrzonym pniu, wprawdzie nie tam gdzie miał, ale jednak! Rozgrzany sukcesem, tym razem za pierwszym podejściem uporał się z naciągiem cięciwy. Niestety drugi strzał był niecelny. Bełt poszybował w las. Za trzecim razem znowu sukces. Podobnie i przy czwartym strzale. Za to strzał piąty okazał się pudłem. To go otrzeźwiło. I chociaż miał już kuszę ponownie naciągniętą, po chwili zastanowienia odłożył ją na bok. Wszak marnuje nie swoje strzały! Dwie poszły w las i wątpliwe, żeby je odnalazł. Podbiegł zatem do drzewa, chcąc przynajmniej odzyskać te tkwiące w pniu. Próba wyrwania bełtów oczywiście spełzła na niczym. Przestraszony takim obrotem sprawy, już na dobre odłożył naciągniętą kuszę wraz z kołczanem na swoim miejscu. Siedząc przy Niuku medytował, jak się wytłumaczyć? Wiedział, że nie powinien był samowolnie ruszać nie swojej własności. Ostatecznie postanowił mnie przeprosić i zaraz mu się lżej na sercu zrobiło. Jeszcze jakiś czas zabawiał Niuka, umilając psu czas oczekiwania na mój powrót. W międzyczasie mrok na dobre okrył okolicę, najwyższy zatem czas wracać do domu – tym bardziej, że w rzece mógł czyhać utopiec, któremu nawet silny Sierosław nie dał rady. Na wspomnienie o tym, chłopcu ciarki przeszły przez plecy. Pożegnawszy Niuka, ruszył pędem w stronę domu. Byle dalej od rzeki!

Przebiegł może kilkadziesiąt kroków. Mijając krzak łoziny, potknął się i rymsnął jak długi. W następnej chwili ktoś go przydusił do ziemi, zaś wielka dłoń zatkała usta. Zamarł z przerażenia, bojąc się nawet głębiej odetchnąć. Leżał bez ruchu, z trwogą oczekując na dalszy bieg wydarzeń. Po chwili mocna ręka postawiła go na nogi. Lecz dłoń nadal zakrywała najmniej połowę twarzy. Jednak dłoń była ciepła! Zatem nie utopiec. Ten powinien być mokry i zimny. Odkrycie to wzbudziło w nim wolę walki. Z całej mocy wbił zęby w zakrywającą usta dłoń. Okrzyk bólu zmącił nocną ciszę, zaś dłoń odskoczyła od twarzy.

– Niuk! Niuk – wrzasnął przeraźliwie, jednocześnie kopiąc w tył nogą i usiłując się wyrwać napastnikowi. To wszakże było ponad jego siły. Mocna dłoń nadal krzepko dzierżyła go za kark.

Lecz oto na placu boju zjawił się nowy uczestnik. Do szamoczącego się z Dobroszem draba przypadł mój czarnuch. W tej sytuacji trudno oczekiwać, żeby ten nadal skupiał się na trzymaniu chłopaka. Zaciśnięte dotąd na karku palce rozluźniły chwyt i Dobrosz rozpaczliwym szarpnięciem zdołał się wyrwać prześladowcy. Niestety drogę do domu zagradzała niewyraźna sylwetka drugiego draba. Bez chwili namysłu zawrócił w stronę dopiero co opuszczonego biwaku. Tu dopadł kuszy i w mig założył bełt. Ściskając ją kurczowo, odwrócił się w kierunku, skąd mogło nadciągnąć niebezpieczeństwo. Poniechawszy draba, Niuk przybiegł za Dobroszem, ale i w ślad za psem również ktoś podążał, z trzaskiem roztrącając gałęzie. Chłopak cofnął się aż na skraj zagajnika. Tam stanął pod drzewem, mocno opierając się o pień. Ściskając kolbę kuszy po pachą, z drżeniem serca czekał na to, co los zrządzi. Skoro więc tylko przed nim zamajaczyła ciemna sylwetka prześladowcy, ściągnął spust broni. Mając cel nieomal w zasięgu ręki, raczej trudno spudłować! Plasnął bełt, grzęznąc w torsie draba. Trafiony, nie wydawszy nawet jęku, osunął się na ziemię. Dobrosz tymczasem nadal trwał pod drzewem, ściskając kolbę wystrzelonej kuszy. I gdyby wówczas kompan powalonego wkroczył do akcji, byłoby po Dobroszu. Na szczęście drab jakoś do tego się nie palił. Dało to chłopcu chwilę wytchnienia, na tyle długą, aby ochłonąć. Niestety nie miał następnego bełtu. Te, wraz z kołczanem, zostały przy posłaniach na biwaku. Tam jednak za żadną cenę teraz by nie poszedł. Drogę zagradzał przecież powalony na ziemię drab, zaś w ciemnościach czaił się drugi. Zaszył się więc w zagajniku, mając Niuka przy boku i siedział tam z duszą na ramieniu tak długo, aż nie usłyszał gwaru ucztujących żałobników przy Sierosławowym domu. Zatoczywszy duży łuk,  chcąc się trzymać jak najdalej od rzeki, doszedł do domu. Tu zostawił kuszę i przyszedł do nas.

Zelektryzowani opowieścią, zrywamy się od stołu. Niuk, z kością w zębach, spogląda na nas zdziwiony. Proszę Dobrosza, żeby przyniósł kuszę, a gdy już ją mam w ręku, ruszamy w piątkę na miejsce niedawnych wydarzeń. Niuk dopiero po chwili do nas dołącza z  gnatem w pysku.

Lutogniew wysoko unosi pochodnię. Na piasku, przy krzaku łoziny, wyraźnie widnieją ślady szamotania Dobrosza z napastnikiem. Obok widać odbitki stóp drugiego draba. Podążamy drogą ucieczki chłopaka.

Na biwaku podnoszę z ziemi kołczan z bełtami i bezzwłocznie przygotowuję kuszę do strzału. Strzeżysław poleca synowi zostać na miejscu. Przydaję mu Niuka do towarzystwa. Teraz tylko dorośli podążają na skraj zagajnika. Rozglądamy się wokoło, lecz nigdzie nie widać postrzelonego. Ale na ziemi jest krew i to nawet dużo, a ponadto ku rzece ciągnie się ślad, jak gdyby tamtędy wleczono coś ciężkiego. I wreszcie nad samą wodą znajdujemy „zgubę”. Sam tu przypełzał, czy też przyciągnął go kompan? Leży twarzą do ziemi, z wyciągniętą do przodu prawicą. Obstąpiwszy go w koło, pochylamy się, przyświecając pochodnią.

Wystarczył rzut oka bym dostrzegł brak wskazującego palca u dłoni.

Strzeżysław przewraca leżącego na plecy. Odzienie ciemne, nasiąknięte krwią. Usiłuję wymacać puls na szyi – cóż, kiedy bezskutecznie. Szeroko rozwarte oczy na nic nie reagują. Dostrzegam złomek bełtu tkwiącego niemal w sercu.

– Ale mu Dobrosz dogodził! Nieszczęsny porywacz! Tym razem zdecydowanie mu nie wyszło. Ani by przypuścił takiego zakończenia.

Raptem doznaję olśnienia. Już wiem dlaczego zginął Sierosław. Przyłapał drabów na gorącym uczynku i oddał życie spiesząc córce z pomocą. Zatem nie w rzece dzieci się potopiły, ale zostały porwane. I tu natychmiast przypominam sobie Rogatego Swena. Widocznie gdzieś jest stały popyt na młodych brańców, zaś interes na tyle wydaje się intratny, że warto dlań ryzykować. A jeżeli Swen i Stubor na dodatek, to dlaczego by również nie Huneryk? Przecież to o nim gadali nocą na łodzi poszukującej Swenowego obozowiska!

– Wszak to ci jeden z Huneryka niemców[5] – słyszę głos Lutogniewa, jak gdyby potwierdzający moje domysły.

– I ubijca Sierosława – dodają. – Brak mu palucha u prawicy. Widzicie?

Zastanawia mnie, gdzie się podział jego kompan? Dlaczego nie pospieszył druhowi z pomocą?

Gniewko dokładnie bada ślady, przyświecając sobie pochodnią. Strzeżysław tymczasem odprowadza syna do domu. Nic tu po nim! Po jakimś czasie wraca w towarzystwie dwu sąsiadów. To Radowuj i Bogumił. Radowuj przed pięcioma dniami stracił dwunastoletniego syna. Dotąd ma go za zmarłego. Teraz więc zaraz uświadamiam mu, że nie w rzece należy szukać chłopaka. Wpierw nie pojmuje. Dopiero po chwili zdołał wykrztusić:

– Nie pomarł? Żywie?

– Tak mi się widzi. Wszakże tu trza działać nad wyraz rozważnie, iżby Huneryk dzieci wywieźć nie zdołał, albo też przyciśnięty do ściany, ich się nie pozbył. A czy to pewne, że ze strachu o swój łeb, dzieci cichcem nie potopi? Przecie już pono, za sprawą utopca, w mokrym grobie leżą.

Siadamy na piasku. Trzeba się zastanowić nad dalszym postępowaniem. Długo radzimy, lecz w rezultacie zostaje ustalony plan działania, obiecujący – jeśli nie pełny sukces – to przynajmniej nadzieję powrotu porwanych dzieci do rodzinnych domów.

Pomimo początkowych oporów ze strony części uczestników narady, zwłoki porywacza lądują w Odrze, wyholowane łodzią na środek nurtu. Wątpliwe by woda wyrzuciła je gdzieś w pobliżu. To bardzo istotne, aby ich na dniach nie znaleziono. Chociażby nawet kompan zabitego był świadom jego śmierci, Huneryk, nie widząc zwłok, nie będzie tego do końca pewny. Z równym powodzeniem drab może kłamać, chcąc się oczyścić z zarzutu nie pospieszenia kompanowi z pomocą. Jutro zaś, jeszcze przed południem, Gniewko uda się do  faktorii kupca, niby to dla zakupu miecza. Przy spodziewanej cenie, może poprzestać na sztylecie lub toporze. To nie istotne. Natomiast ważne będą przy tej okazji przekazane nowiny, którymi – tak niby mimochodem – podzieli się z ciekawskim Frankiem. (Ten jednak fragment planu ustaliłem z Gniewkiem dopiero nazajutrz rano). A póki co, wracamy do stołu, gdzie w międzyczasie reszta gości już dobrze sobie podchmieliła. Ba, ale też nie było nas przynajmniej z godzinę.

O pierwszym brzasku opuszczamy pogrzebowe towarzystwo. Przed akcją należy przynajmniej się zdrzemnąć. Wpierw jednak dokładnie przysypujemy wszelkie ślady mogące świadczyć o śmierci porywacza.

Po czterogodzinnej drzemce jestem gotowy do działania. Budzę Gniewka. W czasie szybkiego śniadania ustalamy, co powie Hunerykowi. Jeszcze przed południem wyrusza, wpierw do brodów, by dopiero stamtąd dotrzeć do faktorii kupca. Zabiera ze sobą pięć srebrnych monet, z tych znalezionych w Swenowej skrzynce. Przed kupcem będzie udawał Głowacza. Już tym winien zaciekawić germańskiego agenta. Z druhami niby to wędruje do Winety przy ujściu Odry do morza. Naturalnie mało co o tej Winecie wie, ale to przecież nie powód, by nie być jej ciekawy. Może nawet przy okazji Franka o nią zapytać. Tak znany kupiec ma zapewne rozległe kontakty i dużo wie. Zaś z mieczem w drodze tak mu się pechowo złożyło, że wysunąwszy się z pochwy, wpadł do wody. Było to na głębinie i już w żaden sposób nie dało się go odzyskać. Usłyszawszy zatem, że Huneryk bronią handluje, przyszedł doń w tej sprawie. Na rzece nie jest bezpiecznie, trudno więc podróżować bez broni. W tym miejscu koniecznie winien napomknąć o rzecznych zbójach, którzy dopiero za sprawą Stubora zostali zgładzeni. Słyszał to oczywiście z ust samego Stubora, gdy gościli w jego gródku. Może się nawet pochwalić, że widział mogiłę draczy na rzecznym ostrowie. Tym na pewno zainteresuje kupca, a przy okazji nie od rzeczy będzie napuszczenia Franka na Stubora. Nie miałbym żadnych pretensji, gdyby się wzięli za łby. Stokroć lepiej, gdyby to zbóje tłukli się wzajemnie, niż niewinni ludzie ryzykowali życiem.

W tym też miejscu  koniecznie musi wspomnieć o porwaniu dzieci. To właśnie niby tak rozeźliło Stubora, że Swen uprowadził jego krewniaków. Następnie Gniewko mógł paplać o czym chce, by na koniec wspomnieć, że i tutaj podobno także dzieci giną, zaś nie dalej, jak dzisiejszej nocy, ujęto jednego z porywaczy. Wprawdzie pono jest ranny i dotąd nieprzytomny, ale gdy tylko odzyska świadomość, już go tam Wratysław dobrze przepyta. Wratysław zaś był konkurentem Świdbora – miejscowego naczelnika – przy tym wrogo usposobionym do Huneryka, który się przecież mienił Świdborowym przyjacielem. (O ciągłej rywalizacji Wratysława z obecnym naczelnikiem, rzekł nam Bogumił, w czasie nocnej narady.) Rzucenie więc jego imienia w odpowiednim momencie winno przynieść pożądany skutek. Wątpliwe by Frank sprawdził Gniewkowe rewelacje. Na to po prostu nie będzie miał czasu ani możliwości, zaś wobec zagrożenia ze strony takiego wroga, kupiec nie może pozostać obojętnym. A chociażby i nawet sam Wratysław wszystkiemu zaprzeczył, Huneryk nie uwierzy, uznając to za podstęp mający uśpić jego czujność. Ba, ujawnienie jego roli w porwaniach dzieci grozi katastrofą! Dlatego sądzę, że przede wszystkim, jak najprędzej postara się pozbyć brańców, najpewniej trzymanych w faktorii. Na zabicie ich chyba się nie zdecyduje. Jedynie żywi przedstawiają sporą wartość.

– Nie, kupiec tak łatwo z zysku nie zrezygnuje. To właśnie widoki na znaczny zarobek zapewne skłoniły go do udziału w tak ryzykownym przedsięwzięciu. Chyba, żeby poczuł nóż na gardle. Do tego wszakże jeszcze daleko.

I na tym właściwie misja Gniewka winna się zakończyć, a od tej chwili faktoria musi pozostawać pod ciągłą obserwacją, by nie przegapić decydującego dla oswobodzenia dzieci momentu. Wątpię, żeby wyekspediowano jeńców lądem. To zbyt niebezpieczne. Konwój wozów łatwo doścignąć i skontrolować. Dużo trudniej coś takiego przeprowadzić na rzece. Łodzią z ładunkiem łatwiej skrycie opuścić te strony, w dodatku nie pozostawiając tropu za sobą. Na rozległej i bogatej w odnogi Odrze łatwo zniknąć, nie wspominając już marnych szans ewentualnego pościgu. Po wyprawieniu brańców faktoria będzie czysta i Wratysław ze swymi ludźmi może ją nawet przekopać. Jedynie się ośmieszy nieuzasadnionymi oskarżeniami.

W oczekiwaniu na taki mniej więcej bieg wydarzeń, poczyniono stosowne przygotowania. Ojcowie i krewni porwanych zostali dyskretnie postawieni na nogi i teraz jedynie czekali na sygnał rozpoczęcia akcji. Przypuszczam, że nastąpi to późnym wieczorem, a najpewniej nocą. Do tego więc czasu wypada cierpliwie czekać. Wpierw jednak wróci Gniewko i zda sprawę ze swej misji. Wtedy też będzie jeszcze można do planu wprowadzić ewentualne poprawki. A póki co, „zmobilizowani” czekają w pogotowiu, by przed czasem nie spłoszyć Huneryka lub chociażby tylko ostrzec, że wokół niego coś dziać się zaczyna. Lepiej by był pewny, że dzisiejszej nocy jeszcze nic mu nie zagraża.

Późnym popołudniem wraca Gniewko. Niuk wybiega mu na przeciw. Radosne poszczekiwanie niesie się po rzece. Z daleka dostrzegam, że niesie miecz. Czyżby tym razem Frank się nie drożył?

Skoro tylko siadł na swym posłaniu, nie wytrzymuję:

– Gadaj, jako ci poszło?

Tym razem, zazwyczaj małomówny Gniewko, nad podziw się rozgadał. W zasadzie wszystko przebiegało według planu. Bez przeszkód stanął przed obliczem kupca i wyłuszczył powód odwiedzin. Frank zupełnie dobrze rozumiał słowiańską mowę, gorzej było z mówieniem, ale po jakimś czasie, po osłuchaniu się, można było go zrozumieć. Zrazu Gniewko faktora niezbyt zainteresował. Dosyć obojętnie pokazał miecze. Towar był niezbyt dobrej jakości. Gniewko ujął jeden i silnym ciosem w dębowy blat stołu złamał głownię. Prychnąwszy pogardliwie, rzucił kupcowi trzymany złomek.

– To ma być miecz?! Skoro jeno taki towar macie, próżna ma droga. Łacniej[6] dębczakowi żywot zawierzyć niźli takiemu żelazu!

Kupiec przygryzł wargi i nic nie mówiąc, sięgnął po inny tobół. Po rozwinięciu okrywającej skóry, oczom Gniewka ukazało się kilka starannie obrobionych mieczy, chociaż niezbyt zdobnych. Niebieskawe brzeszczoty lśniły. Ujął jeden. Dobrze siedział w dłoni. Machnął parę razy, markując ciosy. Miecz prawie sam chodził w ręku, nie męcząc jej zupełnie. Co to jednak znaczy dobre wyważenie! Przytknął miecz sztychem do stołu i mocno przycisnął. Głownia wygięła się, lecz po zwolnieniu nacisku odskoczyła jak sprężyna. Nie mogło być wątpliwości, że towar jest przedni. Chociaż może nie należało, pochwalił miecz. Huneryk zrewanżował się komplementem, że widzi iże ze znawcą sprawa. I tak od słowa do słowa, zawiązała się między nimi rozmowa. Gniewko przedstawił się jako Głowacz. Oko Franka na moment rozbłysło zainteresowaniem. Naturalnie mój druh był bardzo rozmowny, pozwalając Hunerykowi ciągnąć się za język. Sypał informacjami, jak z rogu obfitości. Przy okazji nie omieszkał powiedzieć o Stuborze i grasujących na rzece draczach, sprytnie wygubionych zatrutym miodem, porwanych dzieciach oraz mogile zbójów na odrzańskiej wyspie. Huneryk słuchał, nie przerywając, lecz bystremu obserwatorowi, w dodatku zorientowanemu w sprawie, nie uszło uwagi wpierw nagłe zaciśnięcie szczęk, zaś później pięści tak, że pobielały knykcie.

– Ho, ho! Obłowił się Stubor na draczach! Nie dosyć, iże krewniaków uwolnił, to i towarów nabrał bez liku – zakończył.

Kupiec przytakiwał półgębkiem, niby to cudując się nad sprytem Stubora. Pogadawszy jeszcze trochę o różnych sprawach, na koniec Gniewko „wypalił z grubej rury”, bo czym jak nie strzałem dużego kalibru, była sprawa tutejszych porwań i rzekomego ujęcia jednego z porywaczy. Zaś paplał o tym tak beznamiętnie, jak gdyby była to dlań sprawa obojętna. Nie powinno to Huneryka dziwić, jako że nie dotyczyła Głowaczów.

– U nas coś takiego nie jest nawet do pomyślenia – zakończył dumnie.

Naturalnie dostrzegł nagłą bladość na obliczu Franka w momencie relacji o schwytaniu porywacza przez ludzi Wratysława. Zaraz jednak kupiec zapanował nad emocjami.

W końcu Gniewko zapytał o cenę miecza i tu miłe zaskoczenie, gdyż podana cena była dużo niższa niż przypuszczał. Czyżby wieściami tak zajął faktora, że ten zapomniał o zysku? A może Huneryk uznał, że przekazane wiadomości są na wagę złota? Któż go tam wie. W rezultacie mój kompan stał się właścicielem miecza jedynie za cztery „srebrniki”. Żegnając wylewnie faktora, obiecał odwiedziny w drodze powrotnej. Pewnie zejdzie z tym nieco czasu, ale niechybnie doń zajrzy, chociażby tylko powiedzieć, jako mu się miecz sprawował. Potem, już bez zbędnego marudzenia, opuścił faktorię, odprowadzony przez kupca do bramy. W trakcie wizyty nie omieszkał przyglądnąć się jej rozkładowi. Teraz więc mógł z dużą pewnością stwierdzić, że zdobycie faktorii, nawet zaskakującym atakiem, nie wchodzi w rachubę. Płot solidny i wysoki, w dodatku na całej długości opasany pomostem dla strzelców. Podobnie solidną jest brama. Straż przy niej waruje, mając oko na najbliższą okolicę – tym łacniej, że pozbawioną wszelkich drzew i krzaków, które by mogły dać ukrycie ewentualnym napastnikom. Dobrze zatem, że zaraz na początku odrzuciliśmy pomysł wdarcia się do faktorii siłą. Nic by z tego nie wyszło. Dla obrony ma Huneryk dosyć ludzi, a nawet na pierwszy rzut oka widać, że wojowanie dla nich nie pierwszyzna.

Leżący dotąd przy nas spokojnie pies, raptem się zrywa. Przezornie łapię go za kark. Od chat nadchodzi Bogumił ze Strzeżysławem, w towarzystwie jakiegoś męża przy mieczu. Wstajemy witać gości. Spoglądam ciekawie na nieznajomego. Nie trzeba specjalnej bystrości, by uznać, że z wojownikiem sprawa. Zaraz go zresztą Strzeżysław przedstawia.

Ani bym przypuścił, iż sam Wratysław zaszczyci nas odwiedzinami! Jestem pełen podziwu. Musi trzymać rękę na pulsie, skoro tak szybko powziął wieści w interesującej nas sprawie. Nie ma co, dobry jest!

Przez moment spogląda na nas badawczo. Prosimy, by usiadł na posłaniu. Następnie niemal godzinę rozmawiamy o porwanych dzieciach, śmierci Sierosława, moim spostrzeżeni oraz tym, co się później wydarzyło.

Wratysław żałuje, że ciało porywacza zostało spławione. Byłoby dobrym dowodem przeciw Hunerykowi.

– Ale niech tam! – machnął ręką. Bardzo jest rad z podstępu, którym mamy zamiar zmusić faktora do szybkiego wysłania brańców w drogę. A już najbardziej pewnie mu się podoba zaszachowanie Huneryka swym imieniem. Zyskuje także jego uznanie plan uwolnienia dzieci. Przechwyciwszy transport, będzie się również miało w ręku ludzi faktora, a to najlepszy dowód przeciw niemu. Przy tym i dzieci powiedzą, kto i gdzie je więził. Przyda nam zatem swych ludzi, żeby przypadkiem coś poszło nie tak. Bierze także na siebie stałą obserwację faktorii. Skoro tylko brańcy ruszą w drogę, da znak ogniem. Tu wskazuje odległy wzgórek porośnięty lasem. Znak od nas dobrze będzie widać, natomiast od Huneryka nie. Zasłoni go zagajnik. My tymczasem poczekamy na łódź lub łodzie przy ujściu Ślęzy do Odry. I tutaj przyda swych ludzi do pomocy. Ba, sam do nas dołączy.

Dziękujemy za oferowaną pomoc. Bardzo się przyda, gdyż z ludźmi przywykłymi do walki będzie przecież sprawa.

Po wyczerpaniu tematu uwolnienia dzieci, musimy jeszcze cokolwiek opowiedzieć o sobie, lecz nie za wiele, jako że zbliża się wieczór i nasz gość musi się zbierać, chcąc swym ludziom wydać dyspozycje na czas.

– A czy to który aby nie da znać Hunerykowi? – niepokoję się.

Wratysław tylko się roześmiał i klepnąwszy mnie w ramię, rzecze:

– Nie, Sławko! Pierwej jęzor własny zeżre który, niźli do Huneryka bieżać umyśli. Tym się nie frasuj. Ze swych pewnym każdego!

Odchodzi spiesznie, a z nim Strzeżysław z Bogumiłem. I oni muszą się przygotować do akcji. My tymczasem spożywamy wieczerzę. Jestem spokojny. Jeżeli Wratysław nas wspomaga, nie ma obawy o pomyślny wynik działań. Wprawdzie początkowo żywiłem niejakie obawy, co do ich rezultatu, gdyż uwolnienie dzieci mieli przeprowadzić amatorzy – wprawdzie bardzo zainteresowani – lecz  przecież nie woje. Teraz jednak będziemy mieli i wojów, zatem przeciwnik niczym nas nie powinien zaskoczyć. A i przewaga liczebna oraz zaskoczenie będą po naszej stronie. Zaś swoją drogą głupi jest Huneryk! Widać żądza zysku przesłoniła mu zdrowy rozsądek. Przecież nawet durny złoczyńca wie, żeby nie broić przed swym progiem! Tymczasem „nasz” faktor zdecydował się łowić dzieci najbliżej, jak tylko mógł. Gdyby to czynił w górę lub dół Odry i niezbyt często, nie tak łatwo byłoby go zdemaskować.

Słońce już jakiś czas temu zaszło za horyzontem i z wolna zaczyna zapadać zmierzch. Pora ruszać. Przypasuję „awarkę”, zaś Gniewko nowo nabyty miecz. To mi się podoba! Huneryk sprzedał na siebie żelazo i w dodatku za niewygórowaną cenę. Gdyby to mógł przewidzieć. Ale jako doświadczony tajny agent, winien chyba być bardziej przezorny?

Przy chatach czeka już ósemka gotowa do akcji. Drugi brzeg niedalekiej Ślęzy obstawia podobna liczba gotowych na wszystko mężów.

Strzeżysław z piątką towarzyszy siada w łodzie wypełnione sieciami, specjalnie powiązanych grubymi powrozami. Płyną do ujścia Ślęzy. Już wkrótce przegradza ją w tym miejscu sieć na linach i kawałek w górę biegu – druga, zaś przy obu brzegach, zamaskowane łoziną, czają się  w cieniu łodzie z załogami. Docierają też ludzie Wratysława. W sumie mamy prawie czterdziestu chłopa, a każdy lepiej lub gorzej uzbrojony. Nie można wszak wykluczyć oporu zaskoczonego przeciwnika.

Liny utrzymujące sieci zostają poluzowane tak, by sieci zniknęły w toni. Na przeciwnym brzegu mocno je przywiązano do drzew. Z naszej, na razie, nie. Po naciągnięciu w decydującym momencie, także i tutaj zrobimy podobnie. Tym sposobem przeciwnik zostanie zablokowany i raczej trudno mu będzie się przedrzeć na Odrę. Zresztą  i na taką ewentualność czekać tam będą dwie łodzie Wratysława. Niemal przy samej wodzie ułożono cztery stosy, gotowe do szybkiego podpalenia. W razie potrzeby oświetlą plac boju.

Gniewko płynie łodzią na przeciwległy brzeg, by jeszcze raz sprawdzić czy wszystko przygotowano zgodnie z planem. Dowodzi tam Strzeżysław. Kwestię dowództwa ustaliliśmy zawczasu z Wratysławem, żeby w tej sprawie nie było żadnych wątpliwości. Później zapewne Wratysław i tak zbierze laury zwycięstwa i odpowiednio je wykorzysta, ale to już mnie nie interesuje. Jest mi obojętne, kto będzie tu naczelnikiem – Wratysław czy Świdbor – byle dzieci wróciły do rodzin.

Czas płynie, lecz na razie nic się nie dzieje. Wokoło ciemno i cicho. Czekamy na znak. Wprawdzie z tego miejsca będzie niewidoczny, ale przy chatach wypatruje go Dobrosz. Gdy tylko na wzgórku błyśnie ogień, dowiemy się w parę chwil. Przecież do chat wcale nie tak daleko.

Zbliża się północ i już zaczynam się niecierpliwić, jak zwykle niepotrzebnie. Nadbiega Dobrosz:

– Jest znak!

Trzykrotny rechot żaby niesie się po wodzie, dając sygnał rozpoczęcia akcji. Od tej chwili obowiązuje bezwzględna cisza. Przyczajeni, czekamy na z dawna wyglądanych. Wprawdzie wokoło ciemno, lecz zupełnie dobrze można dostrzec przeciwległy brzeg. Nie ma więc obawy, żeby nadpływająca łódź została przeoczona. Sygnał zaś do ataku poda Strzeżysław.

Gapimy się w górę biegu Ślęzy, wytrzeszczając oczy, by zawczasu dostrzec nadpływających. I wreszcie na rzece pojawia się cień, zrazu niewyraźny, lecz już wkrótce zupełnie dobrze można rozpoznać łódź. Dlaczego jednak taka mała? Niemożliwe, żeby w niej wieziono brańców! Ta najwyżej pomieści cztery osoby. Zatem jeszcze nie właściwy transport, a raczej szperacz wysłany przodem dla rozeznania sytuacji. Sprytne posunięcie!

Tymczasem łódź już jest na naszym trawersie, pchana do przodu zgodną pracą czterech wioseł. Mija drugą „linię dozoru” i po chwili jest na Odrze.

Nadal czekamy przytajeni, utrzymując bezwzględną ciszę. Lecz oto znowu zapluskały wiosła. Od Odry wracają zwiadowcy. Spokojnie mijają pierwsze sieci pogrążone w toni, a wkrótce  i drugie. Sprawnie suną w górę Ślęzy. Jeszcze tylko przez chwilę w oddali majaczy ich cień, lecz rychło niknie.

Mijają następne minuty niecierpliwego oczekiwania. Wreszcie do uszu dochodzi ponowny rechot żaby: raz, dwa, trzy. Nadpływają! Dreszcz emocji przebiega plecy. I oto wreszcie ukazują sie z dawna oczekiwani. Przodem zdążają znowu zwiadowcy, a w ślad za nimi dwie duże łodzie. Wokoło cisza i tylko stuk wioseł opartych o wycięcia w burtach oraz plusk roztrącanej wody, niosą się słabym pogłosem po rzece. Skoro tylko minęli pierwszą „linię dozoru”, naciągamy liny utrzymujące sieci i natychmiast wiążemy wokół pnia drzewa. W parę sekund później, to samo dzieje się z zaporą odcinającą wyjście na Odrę. Strzeżysław ostrym gwizdem daje sygnał rozpoczęcia akcji. I zaraz z cienia wychynęło osiem łódek, szybko zmierzając ku przybyszom. W chwilę później jeszcze cztery. Na brzegach zapłonęły stosy, oświetlając rzekę pomiędzy przegrodami. Na dużych łodziach zamieszanie. Wiosła przestają pracować. Jedynie łódka zwiadowców z impetem wbija się w sieć zagradzającą wyjście na Odrę. Nie ma mowy, żeby zdołała je przerwać. Gwałtowne szarpnięcie zatrzymuje ją w miejscu. Jeden z załogantów, z mieczem w ręku, rzuca się na dziób. Pewnie zamierza ciąć sieci. Zamach i już ostrze rozbryzguje wodę. Ponowny zamach, lecz równocześnie śwista cięciwa łuku. Tryska w rozbryzgu woda, gdy drab wypada za burtę.

W międzyczasie atakujący opadli duże łodzie niczym psia sfora dziki. Świstają w powietrzu rzucone rybackie sieci, szczelnie spowijając zaskoczone załogi. W ślad za sieciami na łodzie wdzierają się atakujący. Wściekły wrzask niesie się po rzece.

Z łódki zwiadowców ktoś szczupakiem pryska w wodę. Następni już nie zdążyli. Z obu stron do burt przybijają dwie łodzie. Przeskakuje z nich trzech wojów. Zakotłowało się, ale jedynie przez chwilę. Wkrótce zdobyta łódka przybija do brzegu, zaś rozgrzani zwycięstwem, spieszą ku osaczonym łodziom, na których jeszcze wciąż się kotłuje. Ale i tam wnet nastaje cisza. Zwycięska armada wraz ze zdobyczą przybija do brzegu. Ludzie Huneryka zostają wywleczeni spod sieci na ląd. Część z nich zdążyła zdrowo oberwać, wszakże niektórzy poruszają się o własnych siłach. Wratysław każe ich wiązać. Na opatrywanie ran – jeżeli w ogóle – przyjdzie później czas. Teraz zaś najważniejsze jest uwolnienie dzieci. Po rozerwaniu płacht okrywających ładunek, naszym oczom ukazują się spętani brańcy, ciasno ułożeni niczym sardynki w puszce. Od ognisk odpalono pochodnie i w ich blasku dzieci wędrują na brzeg, podawane z rąk do rąk. Opadają na ziemię przecięte pęta i w następnej chwili uwolnieni giną w objęciach swych bliskich. Tylko jedną dziewczynę nikt nie wita. Najpewniej Sierosławowa Więcka. Chyba wie, co spotkało ojca, a jeżeli nawet nie do końca jest pewna, teraz chyba się domyśla. Przecież wszystko musiała widzieć.

Wratysław poleca brać ludzi Huneryka do jamy. Widocznie zawczasu przygotował dla nich lokum. Powiązani niczym barany, lądują znowu w łodziach, z których niedawno ich wywleczono, tym jednak razem na miejscu uwolnionych brańców. Nasi rybacy zdejmują przegradzające rzekę sieci i zwycięska flotylla rusza. Na brzegach dopalają się stosy.

Radowuj ściska odzyskanego syna. Strzeżysław podchodzi do samotnej dziewczyny i coś do niej mówi, a potem, ująwszy za rękę, prowadzi do nas.

– To Więcka, córa Sierosława – przedstawia. Niuk oczywiście nie może jej nie obwąchać. Po chwilce macha ogonem i szczeknąwszy radośnie, staje na tylnych łapach, przednie opierając na ramionach dziewczyny. W następnej chwili jego długi jęzor dwa razy „ślapie” jej twarz.

– Aleś mu, Więcko, przypadła do serca! – śmieję się i wziąwszy psa za obrożę, sprowadzam na ziemię.

– Dobrze, już dobrze – poklepuję czarnucha po łepetynie. Puszczony, galopuje wokoło, poszczekując radośnie.

Rozglądam się za uciekinierem ze zwiadowczej łodzi. Widocznie jednak udało mu się wydostać na Odrę, a tam człecze szukaj wiatru w polu! Ale i tak pozostałych schwytano. Oj, nie wykręci się Huneryk! Nie ma szansy. Już tam Wratysław dopilnuje, żeby się nie wykpił.

Wracamy ku chatom, a tam już czeka komplet mieszkańców. Wesołym okrzykom i uściskom nie ma końca. Wnet na stole przy Sierosławowej chacie znowu staje jadło i trunki. Siadamy na ławach, by uczcić zwycięstwo błyskawicznie zaimprowizowaną ucztą. Prawdę powiedziawszy, stokroć bardziej bym wolał się wyciągnąć na swym posłaniu, ale tak nie uchodzi. Dzielimy zatem radość sąsiadów z odniesionego zwycięstwa, jak również nieomal zmartwychwstania utraconych dzieci.

Na krótko przed pierwszym brzaskiem można wreszcie wrócić do siebie. Przemywszy jedynie twarze i ręce w Odrze, walimy się na posłania. Wprawdzie w sumie niezbyt się napracowaliśmy, lecz emocję czynią swoje.

 


[1]    skórznie – buty;

[2]    strawa – uczta po pogrzebie, podczas której trawi się dostatki zmarłego;

[3]    szwiec – szewc;

[4]    na isto – rzeczywiście;

[5]    niemiec – człowiek niemy, w tym wypadku obcoplemieniec, nie władający słowiańską mową;

[6]    łacniej – lepiej;

Skip to content