ODCINEK 4

Nie trudno przewidzieć, że nazajutrz przesypiamy ranek. Ba, prawdę powiedziawszy, to również i całe przedpołudnie. Budzę się, gdy słońce stoi w zenicie. Gniewko jeszcze śpi, pochrapując cicho. Budzę druha, ściągając zeń derkę.

– Dosyć barłożenia! Wstawaj Gniewku! Najwyższy czas, już południe.

Przeciąga się, aż mu w gnatach chrupie. Po zrzuceniu odzienia, lądujemy w Odrze. Nie ma to jak kąpiel! Ta wnet orzeźwi i wypędzi z człeka resztki snu. Przy tym wczoraj zabrakło nam ochoty na porządne umycie. Teraz więc nadrabiamy zaległości, szorując się rzecznym piaskiem. Potem jeszcze troszkę pływania przy brzegu. Rozgarniam energicznie wodę rękoma i pienię za sobą nogami. W końcu wychodzimy na brzeg. Byłby już najwyższy czas pomyśleć o obiedzie. Przespaliśmy śniadanie, ale to nie powód, by pościć do końca dnia. Rozglądam się za Niukiem, lecz niestety nigdzie go nie widzę. Czyżby uprzykrzył sobie nasze długie spanie i poszedł w odwiedziny do sąsiadów? A może wyjada resztki po nocnej biesiadzie? A niech mu tam! Ostatecznie może się troszkę powłóczyć, gdyż dzisiaj i tak już nigdzie stąd nie wyruszymy. A przecież tylko jedno popołudnie miało być poświęcone Hunerykowi! Jeżeli nasza wyprawa będzie nadal przebiegała takim tempem, nie ma co marzyć byśmy przed zimą wrócili do domu.

Ogień na palenisku wygasł. Rozgrzebuję popiół w nadziei, że może uda mi się znaleźć jeszcze jakąś iskierkę. Mam szczęście. Znajduję niewielki gorący węgielek, który po intensywnym dmuchaniu rozżarza się z jednego końca. Przynaglam Gniewka o suche wióry bądź badyle, gdyż wątpliwe, by coś innego zajęło się od tak marnej iskierki. Dmucham zatem wytrwale, podczas gdy mój kompan gorączkowo szuka czegoś stosownego. W końcu przynosi troszkę drobnego suszu. Mija jednak jeszcze trochę czasu, zanim nikły płomyk raczy wreszcie zatańczyć na palenisku. Dokładam drobnych szczapek, a skoro ogarniają je płomienie, przydaję grubszych.

– Uff! – oddycham z ulgą. – Powiodło się.

Teraz nawet uważam, że skrzesanie ognia i rozpalenie ogniska od nowa byłoby szybsze i mniej kłopotliwe.

Gniewko spojrzawszy na mnie, parska śmiechem.

– Cóż ci tak wesoło?

– Ano przejrzyj się we wodzie. Wyglądasz jakoby ci noc na obliczu zagościła. Bez ponownego mycia ani rusz! Chyba, iżbyś dzieci straszyć zamierzał.

Niestety ma rację. Usmoliłem się przy rozniecaniu ogniska, jak mało kiedy. Mógłbym chyba udawać murzyna. Tylko o takim tutaj nikt jeszcze nie słyszał. Uświadamiam więc zaraz druha w tym względzie.

– A nie gadaj, Sławko, byle czego! Czarni ludzie? Pewnie nocą żyją, abo u nich słońce nie świeci.

– Aleś wymyślił! Szkoda żeś Huneryka nie zapytał. Pewnie by ci potwierdził. Od nich bliżej do Afryki, to i może nawet sam kiedy trafił czarnego? Ale chyba ponownie doń nie poleziesz pytać? Już mi tam uwierz. Nie łżę! – I przecinając dalszą dyskusję, odchodzę na powtórne mycie.

W międzyczasie Gniewko zajął się przyrządzaniem obiadu. Nie chcąc mu w tym przeszkadzać, zabieram się za rąbanie drew. Dotychczasowy zapas wypalił się niemal doszczętnie. Zrzucam bluzę.

I właśnie wtedy dostrzegam mego czarnucha wracającego od chat. Z wrażenia zastygam w pół ruchu. Pies prowadzi ku nam Więckę, trzymając dziewczynę zębami za rękaw.

– Popatrz Gniewku! Widziałeś kiedy coś takiego?

Także zaniemówił i tylko wytrzeszcza oczy. Mało co, a byłby sobie sparzył rękę! To go jednak natychmiast sprowadza na ziemię. Wybucha śmiechem:

– Aleś sobie psa przysposobił!

Gdy stają przy ognisku, pies puszcza rękaw i przypadłszy do mnie, szczeka radośnie i macha ogonem. Nie mam wątpliwości, że chciałby mi coś powiedzieć, niestety nie bardzo pojmuję co. Lecz czy to aż tak ważne?

Więcka stoi tam, gdzie ją Niuk zostawił i jest najwyraźniej speszona.

 – Ale jesteś durny Sławku! – przelatuje błyskawicą przez głowę. – Zapomniałeś o dobrych manierach? – I natychmiast podchodzę z wyciągniętą ręką:

– Witaj, Więcko! Jestem Warcisław, dla przyjaciół Sławko, To zaś mój druh, Stoigniew – Gniewkiem przez nas zwany. Mego psa już znasz – śmieję się. Wołam nań Niuk. Żal, iże dracze twego oćca ubili. Wszakże jeden gardło już dał, a i Huneryka kara nie minie. Co się jednak stało, tego nikt już cofnąć nie zdoła. Ale siadaj, nie stój! – wskazuję na posłania.

Gdy nieśmiało siada na samym rożku, Niuk natychmiast układa się u jej stóp.

– Aleś mu przypadła do serca! Zadałaś mu czego? – śmieję się.

Uśmiecha się nieśmiało.

– Nie. Sama się temu dziwuję.

Twarz dziewczyny wydaje mi się znajoma. Skąd jednak mógłbym ją znać? Niemożliwe. Najpewniej zatem jest podobna do kogoś znanego. Ale, tak na poczekaniu, nie potrafię sobie tego kogoś przypomnieć.

– Pal licho! Później tego dojdę.

Gniewko nadal kucharzy, my tymczasem prowadzimy rozmowę. Zrazu niezbyt nam wychodzi, lecz po przełamaniu przysłowiowych pierwszych lodów, jest już dużo lepiej. Gniewko do czasu do czasu coś wtrąci i początkowa rezerwa, a może tylko krępujące onieśmielenie ustępuje. W oczekiwaniu na obiad opowiadam, jakim to fortelem udało się podejść Huneryka, by wyprawił brańców z faktorii. Gniewko dopowiada o pobycie u kupca. Mówię również o naszej wyprawie, napadzie na zagrodę Żegoty i porwaniu jego dzieci, a także o Stuborze. Potem jeszcze o schwytaniu mnie przez Swena i niespodziewanym końcu rzecznych zbójów.

W międzyczasie obiad się dogotował. Gniewko zaprasza „do stołu”, którego naturalnie na biwaku nie ma, lecz to w niczym nam nie przeszkadza. Wyłania się wszakże problem, w czym podać jadło gościowi? Gniewko proponuje swą miskę. Sam zje z kociołka. Więcka śmieje się: Nie trzeba. Skoczy do domu i przyniesie swoją.

Zanim zdążyliśmy cokolwiek powiedzieć, już jej nie ma, a wraz z nią i Niuka. Mój druh pokiwał tylko głową. Gdy wraca, zabieramy się za jedzenie i niewiele mówiąc, opróżniamy swe miski. Niuk widać jest jeszcze na tyle syty, że nawet się nie dopomina o kąsek dla siebie, co jest raczej wydarzeniem niecodziennym.

Skoro kończymy, pytam kiedy mój czarnuch złożył jej wizytę? Okazuje się, że dosyć wcześnie. Był już przed chatą wczesnym rankiem, gdy otwarła drzwi. Widok warującego u drzwi czarnego wilka bardzo ją zdziwił, a zarazem ucieszył. Domyśliła się, że to ten sam, który ją nocą tak radośnie witał. Teraz też zerwał się natychmiast i mieląc ogonem, witał radośnie. Odtąd nie odstępował jej na krok, wszędzie towarzysząc. Razem zjedli śniadanie, zaś potem ruszyli na żalnik pokłonić się prochom ojca, a także zanieść mu pożywienia, iżby przed wędrówką w zaświaty z głodu nie zmarniał. Gdzie szukać grobu Sierosława, rzekł jej Strzeżysław. Cieszyło ją towarzystwo psa, z którym czuła się bezpiecznie.

Na żalniku dłużej zabawili. Przecież o tylu jeszcze sprawach chciała powiedzieć ojcu zanim ostatecznie odejdzie, a i jakoś ciężko było jej odejść od jego grobu. W końcu jednak wilczysko zaczęło wykazywać nadmierne zainteresowanie złożonym w darze dla zmarłego jadłem. Nie było zatem co dłużej tu marudzić, gdyż przeznaczone ojcu pożywienie mogło by wnet zniknąć w psim brzuchu. Ruszyli w powrotną drogę. I wtedy, ponad niezbyt odległym zagajnikiem porastającym wzgórek, dostrzegła wznoszący się w niebo słup dymu. Zaciekawiona pobiegła w tym kierunku, a Niuk obok, poszczekując od czasu do czasu. I tak dotarli do zagajnika. Chcąc jednak coś zobaczyć, należało zagajnik obejść. Wystarczyło parę chwil. I oto przed oczyma miała rozległy widok na Ślęzę płynącą pośród łąk i pól, kęp zagajników pomiędzy nimi oraz ciemną wstęgę drogi do faktorii Huneryka biegnącej od brodów. To właśnie płonęła siedziba kupca. Ogień buchał wysoko ponad zabudowania. Ogarnął nawet i płot. Z dala od pożaru stali jacyś ludzie, patrząc jak płomienie pożerają posiadłość Franka. Nikt niczego nie usiłował gasić ani czegokolwiek ratować. Stała zafrapowana groźnym widokiem. Czegoś takiego jeszcze dotąd nie widziała. Na koniec po faktorii zostały jedynie dymiące zgliszcza. W międzyczasie słońce zdążyło już przebyć spory kawałek swej dziennej drogi, uznała zatem, iż najwyższy czas wracać. Na pewno już od dawna poszukuję swego psa. Będąc przy domu, poleciła Niukowi wracać do pana. Ten jednak, złapawszy zębami za rękaw, pociągnął ją ku nam.

– I dobrze zrobił – dopowiadam.

Ani bym się spodziewał, że Wratysław tak szybko się uwinie z Hunerykiem. Ale i też nie miał powodów, aby się z nim zbyt długo bawić. Chcąc wygrać wszystkie atuty trzymane w ręku, winien działać szybko i zdecydowanie. Teraz więc najpewniej także wnet zostanie tutejszym naczelnikiem. A może nawet sięgnie po władzę bardziej od wiecu niezależnego włodyki? To przecież teraz takie modne! Jeżeli istotnie w tym kierunku potoczą się wydarzenia, będę miał moralnego kaca. Przecież dotąd zawsze bardzo dbałem, żeby przeciwdziałać wzmacnianiu władzy jednostki kosztem plemiennej demokracji. W tym jednak wypadku chodziło nam przede wszystkim o jak najszybsze uwolnienie porwanych dzieci i nawet nie pomyśleliśmy o włączeniu się Wratysława do sprawy. Trudno! Widać los chciał inaczej. Ciekawym czy przed zniszczeniem faktorii wpierw ją „oczyścił” z dóbr w niej zgromadzonych, czy też nie?

– Cóżeś się tak zadumał? – wyrywa mnie z zadumy głos Gniewka. Więcka również spogląda na mnie zdziwiona.

– Ano nic, inom się zadumał nad losem Huneryka. Ani by się wczoraj spodziewał, co go spotka. Wszakże dajmy mu spokój. Ma na co zasłużył. Gadajmy o czym innym. – I już odtąd nie poruszamy tego tematu.

Czas płynie. Dobrze się rozmawia. I tak dzisiaj nigdzie nam nie spieszno. Im dłużej trwa rozmowa, tym bardziej mi się wydaje, że Więckę znam od dawna, zaś jej twarz jest znajoma. Lecz w żaden sposób nie mogę dojść skąd? Śmieszne! Przecież nie mam sklerozy. W końcu, śmiejąc się, mówię o tym. I tu zaskoczenie. Dziewczynie również wydaję się znajomym!

– Niemożliwe, Więcko! Nigdym tu nie bywał.

Gniewko parska śmiechem. A śmieje się tak, aż mu łzy z oczu ciekną. Patrzymy na niego speszeni. Po chwili jednak opanowuje chichotki. Wstaje.

– Pójdźcie! Cosi wam ukażę. – Zaś widząc nasze wahanie, ponagla:

– No, pójdźcie już! Aby parę kroków. – I nie czekając na nas, rusza przodem. Spojrzawszy na siebie zdziwieni, podążamy jego śladem. A on już stoi nad dużą kałużą utworzoną w zagłębieniu przez podsiąkającą z rzeki wodę. Kiwa ręką, zapraszając byśmy podeszli, a potem każe stanąć obok siebie i patrzeć w wodę. Niezbyt pojmuję, co takiego mam w niej wypatrzeć. Więcka również nie wie, o co Gniewkowi idzie?

– Nie widzicie? – dziwi się mój towarzysz. – No, popatrzcie wreszcie na swe gęby! – I złapawszy nas za głowy, przybliża je ku sobie. Rozdziawiam buzię zdziwiony, zaś Gniewko odgarnia jeszcze do tyłu warkocze Więcki tak, żeby nie były widoczne.

Teraz już zupełnie dębieję, a i dziewczyna stoi nieruchomo, gapiąc się w kałużę, bowiem z wody spoglądają na nas dwie niemal identyczne twarze!

Podniósłszy wreszcie prawie równocześnie oczy, spoglądamy na siebie zdziwieni. Gniewko ponownie wybucha śmiechem. Rechocze, bijąc się dłońmi po udach. Niuk spoziera nań podejrzliwie. W końcu jednak Gniewko opanowuje się i już spokojnie mówi:

– Ciekawym był, kiedy wreszcie to uznacie. Jakoby was, Sławku, jedna mać rodziła! Zapuść ty kosy[1], abo niechaj Więcka swe obetnie, za jedno uchodzić możecie. Niesamowite! Chyba jeno ślepy rzeknie, iżeście nie brat a siestra. Nie do wiary!

My tymczasem stoimy nadal bez słowa. Co to jednak znaczy zaskoczenie! Myśli kłębią się w mej głowie. I nagle błysk oświecenia: prócz tego, że jesteśmy niemal bliźniaczo podobni, Więcka tak samo wygląda jak Mama w dziewczęcych latach. Zaraz przed oczami staje mi Jej fotografia z tych lat. Przecież tyle razy w domu na nią patrzeliśmy i także przysłaniając palcami włosy, widzieliśmy na zdjęciu moją podobiznę. A niech to! Czyżbym trafił na odległego przodka? Nie, to niemożliwe!

– Przecie nawet Niuk i to o ćmoku, wraz się na was poznał! Widać najbystrzejszy – po chwili dodaje Gniewko. A mnie się widzi, że najpewniej wyczuł znajomy zapach. Wobec tego już się nie dziwię jego zachowaniu nocą.

Po takich rewelacjach trudno mi się pozbierać. Dziewczynie chyba podobnie. Stoi nadal bez słowa i zapewne nie wie, co o tym sądzić? Wreszcie ochłonąłem na tyle, by zacząć działać. Biorę Więckę w objęcia, lekko unoszę, czyniąc pełny obrót. Niuk podskakuje przy nas, radośnie poszczekując. Widocznie zaraz na początku właśnie to chciał mi przekazać.

Stawiam na ziemię Więcesławę, gdyż tak przecież brzmi jej imię, i powiadam:

– Ani bym przypuścił, że siostrę znajdę. Bardzom z tego rad! Witaj siostrzyczko!

– Sławko, braciszku! – słyszę w odzewie, a wtuliwszy twarz w me ramię, wybucha płaczem.

Gładzę jej głowę, pozwalając się wypłakać. Niech odreaguje emocje, których jej los ostatnimi czasy nie szczędził. W efekcie mam na bluzie wilgotną plamę, ale moja nowa siostra wycierając wierzchem dłoni zapłakane oczy, już się uśmiecha.

– Oj, Sławko, alem cię zmoczyła! – zawstydza się, spostrzegłszy zroszoną łzami bluzę.

– Nic to, Więcko! Wnet wyschnie.

Pochyla się nad wodą przemyć zapłakaną buzię. Potem, trzymając się za ręce, wracamy na biwak, pozostając tam do końca dnia. Przed wyruszeniem w dalszą drogę należy przecież postanowić o paru sprawach. W tym też czasie zachodzi do nas Strzeżysław z synem. Spojrzawszy na Więckę i mnie staje osłupiały. Dobrosz na takie drobiazgi nie zwraca uwagi. Patrzy na ojca zdziwiony, nie pojmując, co to mu się stało? Powstaję i śmiejąc się, spieszę witać gości:

– Widzicie Strzeżysławie, znalazłem siostrę. Ani bym pierwej przypuścił!

Rybak jeszcze przez jakiś czas cuduje się nad dziwnym zrządzeniem losu, ale widać jest bardzo rad z takiego obrotu sprawy. Przynajmniej ich mała społeczność ma z głowy sierotę po Sierosławie.

Dziewczyna najchętniej by z nami ruszyła na Ślężę. Mnie się jednak wydaje, że lepiej będzie jej tutaj doczekać naszego powrotu. Na te kilkanaście dni znajdzie wszak opiekę u życzliwych sąsiadów. Bez pośpiechu zlikwiduje skromne gospodarstwo, by już potem nic jej nie zatrzymywało. My tymczasem szybko uwiniemy się z zakupem żarnowych kamieni i wrócimy. Wtedy też konieczne będą odwiedziny Wratysława. Jeżeli zagarnął dobytek Huneryka, coś ze zdobyczy i nam się należy. A jeśli nawet nie nam, to na pewno mej siostrze, chociażby tylko jako zadośćuczynienie za śmierć ojca. Tego jestem zdecydowany dopilnować. Jeżeli jednak wszystko poszło z dymem – trudno! Jakoś to przebolejemy. Ale wpierw żarna! To przecież tylko z ich powodu powzięliśmy tę wyprawę.

Na wieczerzę pałaszujemy pieczoną w żarze rybę, zagryzając chlebem, który jeszcze przed zmrokiem przyniósł nam Bogumił. Od niego też się dowiadujemy, że to najpewniej sam Huneryk przed ucieczką podpalił faktorię. Wratysław ze swymi ludźmi zastał ją już płonącą. Żar był taki, iż uniemożliwiał nawet tylko zbliżenie.

– Zatem mamy z głowy odszkodowanie dla Więcki – pomyślałem. – A niech tam! Przecież nie jestem nędzarzem, a w Unisława Źrebie także bieda nie piszczy! Wystarczy na utrzymanie Więcki.

Widać Huneryk wolał zniszczyć dobytek, by ten przypadkiem nie wpadł w ręce wroga. Najpewniej zabrał tylko „gotówkę”. Ta jest bardziej poręczna do przewozu. Co do towarów, chociażby tylko tych najcenniejszych – nie da rady. Jedynie by przeszkadzały w szybkiej ucieczce. Pewnie nawet nie miał czasu na spakowanie. Najwyżej porwał co najcenniejsze i poręczne w podróży, a podpaliwszy faktorię, dał nogę. Mam nadzieję, że go już więcej nie spotkamy. Wątpliwe, żeby chciał pozostać nad Odrą. Zbyt duże ryzyko. No, chyba żeby był samobójcą!

– A może jednak najcenniejsze towary ukrył? – wpada mi nagle do głowy. – Czy kupiec tak łatwo zniszczy dobry towar? Nie wiem. Potem nad tym się zastanowię. Teraz i tak nie pójdę penetrować pogorzeliska. Najwyżej jutro, albo i też dopiero po powrocie ze Ślęży.

Zapadł już zmrok. Najwyższa pora spać. Odprowadzam z Niukiem gości i Więckę, która noc spędzi w rodzinnej chacie. Pozostawię tam psa na noc. W jego towarzystwie będzie jej raźniej i może się czuć bezpieczna, a co ważne – oszczędzę psu rozterki.

– Dobrej nocy siostrzyczko! Śpij spokojnie. Do jutra! Zostań Niuku z Więcką. Pilnuj jej – przykazuję psu i bezzwłocznie wracam na biwak.

Późno już. Na ciemnym niebie świeci z tysiąc gwiazd. Niektóre jakby do mnie mrugały. Po drodze odmawiam wieczorną modlitwę. Potem jeszcze tylko życzę Gniewkowi dobrej nocy i kładę się na posłaniu. Wprawdzie jestem senny i co chwilę ziewam, ale jakoś nie mogę zasnąć. Myśli niczym tabun dzikich koni, galopują w mej głowie. Wszak tyle dzisiaj się wydarzyło! Jeszcze raz powracam do sprawy Hunerykowego dobytku. Zdołał coś schować, czy też zwyczajnie machnął na to ręką? Jeśli miał czas, niezawodnie schował i to jedynie w obrębie faktorii. Na ukrycie czegokolwiek gdzieś dalej nie miał możliwości i pewnie czasu nie stało. Tego jednak musiał dokonać sam, bez świadków. Zatem wcześniej wyprawił w drogę resztki załogi i to najpewniej tym razem lądem, nie mając pewności, że droga wodą jest wolna. Na rzece mógł się spodziewać zasadzki. Najpewniej i sam uciekł piechotą, gdyż Bogumił nic nie wspominał o pościgu. Wratysław nie jest durniem, by nie popatrzeć za tropem. Koński zaś jest wyraźny. Natomiast w mnogości ludzkich śladów znacznie trudniej uznać, który też mógł zostawić ścigany? Później naturalnie może skorzystać z Odry. Tak nawet będzie bezpieczniej.

A póki co, postanawiam jutro zajrzeć na pogorzelisko i to koniecznie z Gniewkiem, który z grubsza wie, jak tam wyglądało przed pożarem. Jeżeli czegoś szukać, to najprędzej w zgliszczach domu Huneryka lub jego najbliższym sąsiedztwie. No, może jeszcze w studni, jeżeli w ogóle tam taka była – myślę leniwie. I to już wszystko, co wymyśliłem, gdyż ostatecznie zasypiam, sam nawet nie wiedząc kiedy.

 

Budzę się nagle. Dopiero szarzeje. Ktoś do mnie przypadł zdyszany. Rozpoznaję Więckę. Jest tylko w koszulinie, z rozpuszczonymi włosami.

– Sławko, ratuj! – wykrztusza ze ściśniętego gardła. Czuję, że cała drży, najwyraźniej czymś przerażona.

– Nie bój się! Tu cię nic złego nie spotka – gładzę ją po głowie. – Okryj się derką. Jeszcze zziębniesz!

W ślad za nią przybywa i Niuk. Przyłożywszy drewna do ognia i ująwszy „awarkę”, siadam przy dziewczynie.

– A teraz powiedz, co się wydarzyło?

Niuk również podstawia łeb do pogłaskania. Czynię zadość jego chęciom, nie chcąc wzbudzać w psie niepotrzebnej zazdrości. Raptem dostrzegam krew na jego pysku.

– O Boże! Czyżby? Mów Więcko! Proszę! Co się wydarzyło?

Z urywanych słów wynika, że zjawił się znów ten sam prześladowca, co ją już raz porwał i z drugim ojca zabił. Tak samo czosnkiem było odeń czuć. Cichcem wlazł do izby i usiłował ją z niej wywlec. Ale zaraz Niuk, który spał na ojcowskim posłaniu, nań skoczył. Przez chwilę miotali się po izbie. Jednak w mroku niczego nie widziała. Jedynie było słychać warczenie rozeźlonego psa i takie jakieś charczenie. Nie czekając na nic, uciekła do nas.

Proszę, żeby została z Gniewkiem na biwaku. Tu jest bezpieczna. Sam zaś, wyszukawszy odpowiednią smolną szczapkę, odchodzę w stronę Sierosławowej chaty, trzymając „awarkę” w pogotowiu.

W chacie drzwi szeroko otwarte, zapewne tak, jak je Więcka zostawiła. Niuk staje i zjeżywszy się, warczy. Rozglądnąwszy się wokoło, okrążam chatę, ale nigdzie niczego podejrzanego. Podchodzę do drzwi i zapaliwszy szczapkę zapalniczką, zaglądam do środka: Na polepie[2] przy drzwiach, w kałuży krwi, która wyciekła z rozszarpanego gardła, leży jakiś drab, a nieco z boku długi nóż. Otwarte oczy wlepione w powałę[3]. Wątpliwe, żeby to przeżył! Nachylam się wszakże i usiłuję wyczuć puls. Cóż, kiedy bezskutecznie. I chociaż aż mnie odpycha, przykładam ucho do piersi leżącego, lecz i tam nic już się nie kołacze.

– Nie ma co, Niuk sprawił go iście po wilczemu! Ale sam sobie drab winien. Mało mu było jednego porwania? Widocznie to ten, który zdołał umknąć ze zwiadowczej łodzi – oświeca mnie. Przytajony gdzieś w pobliżu, musiał nas obserwować. Poprzedniej nocy Niuk warował u progu, zaś tej tam go nie było, dlatego w swych rachubach go nie uwzględnił. Pechowiec! Jeżeli dać wiarę słowom Więcki, jest to drugi z zabójców Sierosława. Dziwne, jak szybko sprawiedliwość wyrównała z nimi rachunki i to nieomal w miejscu popełnionej zbrodni!

Wracam na biwak. Gniewko chce o coś pytać, lecz daję mu nieznacznie znak ręką, żeby z tym się wstrzymał.

– Już dobrze, Więcko. Nic ci nie grozi. Do rana jeszcze trochę czasu. Powaruję z Niukiem, byś mogła spać spokojnie.

Jakiś czas siedzę obok, trzymając dziewczynę za rękę. Niuk wyciągnął się przy posłaniu i zamiast warować, śpi w najlepsze. Gniewko także zamknął oczy i po jakimś czasie dochodzi mnie jego regularne posapywanie. Niebawem i Więcka zasypia. Odczekawszy jeszcze parę minut, wstaję i napełniwszy kociołek wodą, stawiam nad ogniem. Będzie później jak znalazł.

O pierwszym brzasku budzę Gniewka, dając palcem znak, by milczał. Ostrożnie opuszcza posłanie, nie chcąc zbudzić dziewczyny. Gdy się ubrał, kiwam nań ręką, zapraszając do drogi, zaś psu polecam pozostać na miejscu. Idziemy do chaty Sierosława. Widok rozciągniętego na ziemi draba, zatrzymuje Gniewka w pół kroku.

– To najpewniej drugi z zabójców Sierosława – mówię. – Chyba i ten, co z łodzi umknąć zdołał. Widać na dziewce mścić się chciał, ale źle trafił. Bierz go za nogi! Najwyższa pora, by zażył kąpieli. Wszak na rzece pono czuł się najlepiej.

Wnet ciało pechowca unosi nurt Odry. Może w niej nawet spotka swego kamrata?

Dokładnie przysypujemy krwawą plamę na polepie. Po co ma kogoś kłuć w oczy? Na odchodnym zabieram odzienie siostry, porządnie ułożone na ławie.

Więcka śpi, lekko nawet się uśmiechając. Obok Niuk przeciąga się rozkosznie i nawet na chwilkę powieki uchylić raczy, lecz zaraz je na powrót opuszcza. Długo spoglądam na śpiącą. Jakże jest podobna do Mamy na tej fotografii!

– Śpij spokojnie moja mała mamo! Już cię tu nie zostawię, nawet ani na chwilę.

Jeszcze przed śniadaniem dzielę się z Gniewkiem moimi przemyśleniami dotyczącymi Huneryka i jego dobytku. Nie powiem, żeby go nie zainteresowały. Nie miałby nawet nic przeciw temu, by natychmiast, kosztem śniadania, udać się do spalonej faktorii.

– Nie bądź w gorącej wodzie kąpany – studzę jego zapał. – Niechaj się Więcka wpierw obudzi, a przede wszystkim zjedzmy porządne śniadanie. I nie od rzeczy byłoby wcześniej zaglądnąć do osady na wyspie, aby tam kupić nowe odzienie dla mojej siostrzyczki. Miej zatem cierpliwość.

Przyznaje mi rację, chociaż widać, że aż się pali do szybkiego działania. Nie ma co, wciągnęło go! A może się obawia, by nas ktoś nie ubiegł? I coś takiego jest przecież możliwe. Nie ma więc co z tym zbyt długo zwlekać.

Na szczęście Więcka wkrótce otwiera oczy. Zaraz pyta o draba w chacie, lecz zwyczajnie wykręcam się sianem mówiąc, że nikogo tam nie znalazłem. Po co dziewczynie zawracać głowę śmiercią zbója? Czasami lepiej o czymś nie wiedzieć.

Właśnie kończymy śniadanie, gdy w odwiedziny przychodzi Dobrosz. Przynosi nam świeżo przez ojca złowione ryby. Nie będzie zatem problemu z głównym daniem obiadu. Przy okazji dowiadujemy się, że Strzeżysław wkrótce wyrusza do osady na wyspie. Dobrosz naturalnie płynie z ojcem. Tak zawsze jest. Pod jego nieobecność pilnuje łodzi. Pytam czy przypadkiem w łodzi nie znajdzie się jeszcze trochę miejsca?

– Pewnie tak, wszakże z ojcem trza o tym gadać.

Idę zatem zaraz do Strzeżysława. Podróż jego łodzią bardzo by mi odpowiadała.

Perspektywa wspólnej podróży rybaka nawet ucieszyła. W łodzi miejsca za tyla – mówi.- Rad tedy będzie z naszego towarzystwa. W osadzie wprawdzie niezbyt długo zabawi, lecz z pewnością w tym czasie zdążymy załatwić swe sprawy. A chociażby nawet przyszło mu poczekać – nic to!

Dziękuję serdecznie i natychmiast wracam po Więckę. Gniewko wysupłuje trzy „srebrniki”. Sądzę, że to i tak o wiele za dużo na nasze sprawunki, ale lepiej mieć więcej, niż się później trapić brakiem gotówki. Niuka pozostawiam na miejscu, każąc czekać naszego powrotu. Pewnie mu się to nie podoba, ale cóż! Nie zawsze można mieć to czego sobie życzymy.

Wracamy ku chatom w sam raz, by pomóc zepchnąć łódź na wodę. W koszu na dziobie  dzisiejszy połów naszego gospodarza.

W jakieś pół godziny łódź jest na miejscu. Strzeżysław odchodzi z koszem na ramieniu, a ja z Więcką w ślad za nim. Dziewczyna jest mi przewodnikiem. Przecież nieraz z ojcem tu bywała. Przechodzimy przez osadę przy gródku. Przy okazji trafiam kram z ozdobami. Na ich widok mojej siostrzyczce tylko oczy się zaświeciły. Proszę, żeby sobie coś wybrała. Wpierw sądzi, iż sobie z niej pokpiwam, lecz ostatecznie przekonana, wybiera bransoletę w kształcie węża, zrobioną ze zwoju brązowego drutu.

Jeszcze tylko zakup odzienia dla Więcki. Uznaliśmy bowiem, że na drogę dla niej odpowiednie będą spodnie i bluza – takie, jakie noszą chłopcy. Dziewczęce „szmatki” zostawi sobie na inne okazje. Propozycja ta bardzo się mej siostrzyczce spodobała. Zawsze chciała mieć spodnie. Rozglądamy się więc pilnie za czymś odpowiednim, ale wcale nie tak łatwo zakupić coś gotowego. W końcu jednak i tego sprawunku udaje się pomyślnie dokonać. Nie tylko, że mam dla niej fajne nogawice[4], ale także bluzę i kabat. O buty nie muszę się trapić, gdyż w domu ma nawet dwie pary uszyte przez ojca i jeszcze sandały na dodatek. Ale i tak, gdy tylko można, chodzi na bosaka. Jakaś czapka po ojcu również w domu się znajdzie.

Sprawunki schowałem w sakwie przewieszonej przez ramię. Zawsze to lepiej mieć wolne obydwie ręce.

Wracamy do łodzi. Może Strzeżysław już na nas czeka? Raptem dostrzegam kramik z trunkami. Prócz tego kupiec oferuje także bardzo zgrabne bukłaczki z koźlej skóry. Cena wydaje mi się rozsądna. Kupuję dwa i upycham w sakwie. Teraz już nie ma co dłużej zwlekać! Rybak na pewno wygląda nas niecierpliwie.

Nie uszliśmy nawet dziesięciu kroków, gdy raptem staję, pukając się palcem w czoło. Przecież dobrze by było kupić gąsior syconego miodu, by przed wyruszeniem w dalszą drogę godnie pożegnać sąsiadów. Proszę zatem Więckę, aby ruszyła przodem, a ja wnet ją dogonię. Tylko kupię miodu.

Wracam do kramu, gdzie nabywam duży gąsior na strzemiennego z sąsiadami i po chwilce namysłu jeszcze jeden – mały, dla nas na drogę. Wszak zawsze może się przydać. Dzierżąc zacne trunki w dłoniach, ruszam śladem Więcki, chcąc ją dogonić jeszcze przed przystanią. Po chwili dostrzegam jej jasną głowę. Przyspieszam kroku. Niemal równocześnie widzę jakiegoś typa, który z boku właśnie do niej się „przystawia”. Coś mówi, a potem objąwszy ją rękoma, pomimo oporu dziewczyny, ciągnie w bok pomiędzy chaty. Dzieli mnie od nich jeszcze z dziesięć kroków.

Krótki zamach ręką i bez chwili namysłu ciskam małym gąsiorkiem. Wylatuje jak z katapulty. Szybując w powietrzu, leci do celu, by na końcu drogi trafić w czerep draba.

– Plaff! – tryska wyborny trunek, sypią się skorupki. „Amant” pada na ziemię. Podobnie jak i gąsiorek, nie wytrzymał tak brutalnego potraktowania.

– Szlag trafił! Szkoda miodu – przychodzi spóźniona refleksja. W paru susach dopadam Więcki i ująwszy za rękę, ciągnę do przystani.

– Sławko, przeczże mnie gdzieś ciągnął? Com komu winna?

– Cii! Nie frasuj się. Już dobrze! Zdrowo w łeb oberwał, to i nie tak rychło się ocknie. Później o tym pogadamy – uspokajam drżąca jeszcze z emocji.

Z dala dostrzegam Strzeżysława z synem. Wnet przy nich jesteśmy. Po zajęciu swych miejsc, łódź odbija od wyspy. Ująwszy wiosła, płyniemy w dół rzeki, w niecałe pół godziny docierając na miejsce. Dziękuję Strzeżysławowi, oddając mu gąsior z trunkiem na przechowanie do wieczora. Jutro odpływamy, zatem wieczorem znów zasiądziemy do stołu przy chacie Sierosława. Wszak godzi się pożegnać z miłymi sąsiadami.

Od biwaku pędzi Niuk. Widocznie nas wyczuł z daleka. Jesteśmy więc zmuszeni jakiś czas tylko nim się zajmować. Biedne wilczysko musi się wpierw wyżalić, a potem jeszcze także wyrazić radość z naszego powrotu. Tym razem na pewno jest zadowolony, gdyż aż dwie pary rąk tarmoszą go i poklepują. Na koniec zadowolony galopuje wokoło, głośnym szczekaniem głosząc swą radość. Psia wrzawa wywabia Gniewka z biwaku. Kiwa do nas ręką na powitanie.

Gdy wreszcie spokojnie siedliśmy na posłaniach, powracam do ponownej próby uprowadzenia Więcki, opowiadając dokładny przebieg wydarzenia druhowi. Wprawdzie udało mi się w porę temu zapobiec, ale bynajmniej nie jestem przekonany, że na tym koniec. Wpierw ktoś ją nocą próbował uprowadzić – tu porozumiewawczo mrugam do Gniewka – a teraz znowu i to w jasny dzień! Ktoś zatem musi nas mieć cały czas na oku, skoro wie gdzie jesteśmy. Wątpię wprawdzie, żeby ten ktoś był w pobliżu, chociaż i tak być może. Sądzę jednak, iż raczej z dalsza nas obserwuje. Co wszakże Więcka komuś zawiniła?

– Nie domyślasz się aby, o co tu chodzi – zwracam się do dziewczyny. – Sierosław nie miał przypadkiem z kimś na pieńku?

Zastanawia się chwilę, lecz ostatecznie zaprzecza. – Nie, ojciec z wszystkimi zawsze starał się żyć w zgodzie. Raczej wolał stracić, niźli z kimś swar wszczynać.

– Zatem nie o niego idzie. A ty przypadkiem ostatnimi czasy czegoś nie widziałaś albo chociażby tylko słyszałaś, co by przyczyną nastawania na cię być mogło? Może u Huneryka? Twój prześladowca chyba kimś znacznym być musi, skoro tak zaciekle na cię ludzi nasyła, chociaż ty o tym nawet pewnie nie wiesz.

Znowu się zastanawia.

– A może idzie o tego, co był u kupca, skoro mnie doń przywlekli?

– Gadaj, jako to było?

– Ano skoro mnie draby tam przywlekli, na placu spotkalim samego Huneryka, a przy nim był jakiś mąż z mieczem u pasa. O czymś żywo gadali. Kupiec popatrzał na mnie z uśmiechem i zadowolony skinął głową. Ten co przy nim stał, takoż wielce był rad. Śmiejąc się, poklepał mnie po zadku. Alem go kopnęła w kolano. Odskoczył pomstując, potem dał mi w gębę. Huneryk go przepraszał i wraz mnie kazował brać precz – mówi zażenowana.

– Nie domyślasz się aby, kto to być mógł? Nie rzekł Huneryk jakiegoś miana? Jak wyglądał?

– Na isto, Świdbor! Tak go Huneryk mianował. Ale kto zacz ów Świdbor, nie wiem. Nigdym go pierwej nie widziała. A gruby był, z ciemną czupryną, zaś nad okiem, o tu – wskazuje palcem – bliznę miał.

– Tu cię mam! Ani chybi o to chodzi. Musi ten ktoś być znaczącym i teraz, gdy sprawa porwań wyszła na jaw, a Huneryk zbiegł, drży o własną skórę. Przecież ty, Więcko, możesz go wskazać! Zatem już mi nie dziwne, iż na cię nastaje. Już tam nie spocznie, by cie dostać. A musi się spieszyć, gdyż i Wratysław działa. Oj, strzec nam się trzeba i to jak! Najlepiej zaś wraz by się stąd brać. Co o tym Gniewku sądzisz?

Mój kompan się zasępił. Jakiś czas nad czymś duma. Widocznie rozważa wszystkie za i przeciw, a przy tym pewnie trudno mu poniechać obiecujących poszukiwań.

– A gdyby tak wraz wszystko rzec Wratysławowi – proponuje na koniec. – Zda mi się, iże Bogumił dobrze go zna. Mógłby nas z nim ugadać. Wszak to sprawa nie cierpiąca zwłoki! Wraz doń idę. Może się powiedzie? – I nie czekając nawet mego zdania, spiesznie odchodzi   do Bogumiła. Wkrótce rozmawiają  przed chatą. Gniewko coś mu klaruje, gestykulując rękoma. Ostatecznie widać przekonał swego rozmówcę, gdyż klepie go w ramię i spieszą nad Odrę, a zepchnąwszy łódź na wodę, odpływają w stronę brodów. Ja zaś, na wszelki wypadek, biorę gotową do strzału kuszę i proponuję siostrzyczce, byśmy poszli do jej domu. Zabierzemy zeń co zechce i spakujemy, żeby w każdej chwili mogła opuścić to miejsce. Nam do zwinięcia biwaku niewiele czasu potrzeba.

W jakiś czas później wracamy. Niosę niezbyt duży tobołek, który pomieścił jej dobytek. Prócz osobistych rzeczy wzięliśmy także nieliczne szewskie narzędzia Sierosława, trochę miękkiej skóry na buty, spory kłębek mocnej dratwy oraz trzy rodzaje barwnych nici do wyszywania, którymi ozdabiała szyte przez ojca buty. Prócz tego w tobołku znalazła się jeszcze metalowa patelnia, siekierka, nożyce i nóż Sierosława w skórzanej pochwie.

Jest już południe. Najwyższa pora zająć się obiadem. Wprawdzie w kociołku kasza bulgocze już od jakiegoś czasu, ale daleko jej jeszcze do ugotowania. Najgorsze zaś to, że później dno kociołka pokrywa gruba warstwa przypalonych krup. Przypominam sobie jednak, że Mama inaczej sobie z tym radziła. Po pewnym czasie, gdy już w garnku było mało wody, zdejmowała go z pieca i owinąwszy garnek gazetami, lokowała w łóżku pod kołdrą. Tam kasza doskonale dochodziła, a co najważniejsze – nie przypalała się. Niestety tutaj nie ma gazet i jeszcze bardzo długo ich nie będzie. Ba, przecież nikt nawet nie przeczuwa możliwości zrobienia papieru! Ale garnek z powodzeniem można czymś innym izolować. Tu przypominam sobie cokolwiek już zużyte baranie skóry z posłania Sierosława. Chyba się nadadzą? Mówię więc o tym dziewczynie. Nie będzie miała nic przeciw temu, żeby ich użyć w tym celu?

Więcka dziwi się. O takiej metodzie gotowania kaszy nie słyszała, lecz jeśliby rzecz miała zostać zwieńczona sukcesem, można spróbować. Zaraz przyniesie skóry.

Na wszelki wypadek cały czas nie spuszczam z niej oka. Wkrótce wraca, niosąc pod pachą  trzy zrolowane skóry. Zdjąwszy ostrożnie kociołek z nad ognia, by się nie poparzyć, spowijam go dokładnie skórami i stawiam na posłaniu, gdzie okryty derkami, może stać spokojnie do czasu aż kasza sama dojdzie. W tym czasie mam wolne palenisko dla czegoś innego.

W międzyczasie Więcka kończy oprawianie darowanych rankiem ryb. Część pracy wykonał już Gniewko w czasie naszej nieobecności. W kamionce przystawionej do ognia wrze polewka, a jej smakowity zapach sprawia, że ślina sama napływa do ust. Mam nadzieję uwinąć się z obiadem do powrotu Gniewka, by zaraz można było zasiąść do posiłku.

Od czasu do czasu spoglądam w górę rzeki, czy aby nie zobaczę wracającej łodzi? Jednak schodzi jeszcze nieco czasu, nim w końcu dostrzegam płynących. Prócz Bogumiła i Gniewka ktoś jeszcze z nimi jest. Niebawem rozpoznaję Wratysława. Widać chce sam dokładnie wszystko od Więcki usłyszeć. I właśnie w tym momencie, tak jakoś samo z siebie, kojarzy mi się podane imię Hunerykowego gościa z mianem miejscowego naczelnika. O kurczę blade! Czyżby to o niego chodziło? Niemożliwe! Lecz przecież Świdbor pozostawał pono w przyjaźni z Hunerykiem. Czyli jednak możliwe. Nie dziwne mi zatem natychmiastowe odwiedziny Wratysława. To wszak istna bomba, która jak nic wysadzi rywala z siodła, a i nie tylko. Wątpliwe, żeby po takich rewelacjach wiec był dla Świdbora pobłażliwy! Ale próżno przed czasem dawać się ponosić emocjom. Gniewko z Wratysławem zaraz tu będą i wtedy się okaże czy mam rację?

Wkrótce witam gościa. Bez zbędnych ceregieli natychmiast przystępuje do sprawy. Więcka jeszcze raz opowiada o nocnym spotkaniu na dziedzińcu faktorii. Opisuje wygląd gościa faktora. Wratysław dodaje parę następnych szczegółów jego wyglądu, które dziewczyna potwierdza.

– Wprawdziem go nigdy nie widział, ale chyba o naczelniku Świdborze gadacie? Nie mylę się?

Wratysław spogląda na mnie przenikliwie i potakująco kiwa głową.

– A to się gad zniewierzył – powtarzam to, co kiedyś rzekł Brońko na zdradę Łaski. – Chyba tego nie puścicie płazem?

Wratysław roześmiał się drapieżnie. Dreszcz przebiegł mi plecy. Nie! Zdecydowanie bym nie chciał być w skórze Świdbora!

Pieczone ryby czekają na patelni, lekko skwiercząc w opływającym je tłuszczu. Kasza również już pewnie doszła pod derkami, zaś polewka, lekko przestygła, w sam raz nadaje się do spożycia. Zapraszam Wratysława „do stołu”. Więcka jeszcze raz biegnie do domu, by nas wspomóc „zastawą”. Wraca z trzema kamionkowymi miskami, które z powodzeniem pełnią rolę talerzy.

Pogadawszy jeszcze trochę po obiedzie, Wratysław zbiera się wreszcie do odejścia. Żegnamy się, obiecując ponowne spotkanie w drodze powrotnej.

– Mam nadzieję, że do tego czasu sprawa ze Świdboren zostanie zakończona i już nikt więcej nie będzie nastawał na siostrę – powiadam.

– Tego, Sławko, możesz być pewien – słyszę w odpowiedzi. – A i Huneryk takoż wpadnie w me ręce. Rad z gadem pogwarzę! – Odchodzi szybkim krokiem ku chacie Bogumiła. Po jakimś czasie wsiadają do łodzi, by natychmiast odpłynąć w górę Odry.

Jeżeli Wratysław ujął sprawę w swe ręce, mogę być spokojny. Niezawodnie doprowadzi ją do rychłego zakończenia. Ale dopóki tutaj bawimy, należy zachować wzmożoną czujność. Lepiej zawczasu dmuchać chociażby i na zimne, niż przez nieostrożność się poparzyć!

– Idziemy do Huneryka?

Próżne pytanie! Gniewko i Więcka już są na nogach, gotowi do wymarszu, zaś Niuk aż się  wprost pali do wspólnej wyprawy. Obciążeni tylko bronią, ruszamy do spalonej faktorii. Po drodze krótki przystanek u Strzeżysława. Prosimy, by pod naszą nieobecność, miano biwak na oku. Potem jeszcze zachodzimy na żalnik, odwiedzić mogiłę Sierosława. Więcka znów wzięła dlań kulinarne dary. Jakiś czas trwamy w milczeniu. Dziewczę ma wilgotne oczy. Temu się nie dziwię. Ale już dosyć cmentarnej zadumy! Widzę, że Gniewko niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę.

– Bywaj zatem Sierosławie! Odpoczywaj w pokoju. Niechaj Dobry Pan da ci szczęście wiekuiste. A nie trap się o Więckę. Będzie pod moją opieką. – I ująwszy dziewczynę pod ramię, odchodzę z cmentarnego wzgórka. Gniewko obiera kurs na porosłą laskiem kępę. Zadowolony Niuk myszkuję wokoło. Rozglądam się uważnie, czy aby ktoś nie podąża naszym śladem? Ale – jak na razie – niczego podejrzanego.

Kępę obchodzimy bokiem i oto przed nami dolina Ślęzy, a przede wszystkim zgliszcza Hunerykowej faktorii. Musiała mieć kształt prostokąta, lecz długości boków znów aż tak się nie różniły. Teraz zostały z niej zwęglone resztki i lotne popioły. Wchodzimy w jej obręb w tym miejscu, gdzie do niedawna była brama, a to dlatego, żeby Gniewko miał ułatwioną orientację. Po chwili podchodzimy do zbiorowiska zwęglonych belek, popiołu i resztek potłuczonych glinianych naczyń.

– I co, Gniewku, tutaj stał dom Huneryka?

– Na isto – odpowiada.

– A studnia tu była? Nie pomnisz?

Chwilę myśli intensywnie, poczym potwierdza. Tak była ze cztery kroki od rogu domu, tak jak by na linii przedłużenia ściany z wejściem. Tu wskazał miejsce gdzie jeszcze niedawno kończyła się wspomniana ściana. Rozglądam się ale nie mogę zauważyć niczego, co mogło by przypominać studnię. Żadnego, nawet najmniejszego dołku, tylko niewielka kupka ziemi. I to ma być studnia? Przywołuję jednak towarzyszy. Cóż szkodzi sprawdzić? Niestety nie mamy łopaty bądź innego narzędzia mogącego ją zastąpić, zaś niezbyt mi się widzi rozkopywanie ziemi psim sposobem. W porę jednak wpadam na pomysł, że przecież wpierw można zapuścić sondę. Dobywszy „awarki”, dźgam w środek kopczyka. Na głębokości około pół metra napotykam opór. Cofam miecz, a następnie znów wbijam, tym razem bardzo energicznie. Zadudniało!

– A tu cię mam! – Ktoś zadbał, by znikła z powierzchni. Jeżeli ją zamaskowano, to nie bez przyczyny. Sprawdźmy. Bez zbędnego gadania rozgarniamy ziemię rękoma. Niuk również włącza się do akcji, mając to za świetną zabawę. Gdyby tak teraz ktoś postronny na nas popatrzał, pewnie by uznał, że z wariatami ma do czynienia. Wraz z psem, jak dzieci, rozkopują łapskami kupę piasku. Wkrótce jednak Gniewko przychodzi po rozum do głowy. Chwilę myszkuje na pogorzelisku, a znalazłszy kawał niedopalonej deski, wraca, by jej użyć w charakterze łopaty. Zaraz robota składniej ruszyła do przodu. Wkrótce ukazują się jakieś deski, a pod nimi warstwa dębowych brusów[5] przykrywająca czeluść studni. Brusy najwyraźniej stanowią fragment cembrowiny uprzednio sterczący nad poziomem gruntu. Teraz ich użyto do przykrycia studziennego szybu. Zaglądamy do środka, ale tam niczego, poza lustrem wody, nie widać. Będzie do niej najwyżej ze trzy metry. Ciekawe jak głęboko w niej do dna? Żeby tak mieć czym sondować. Niestety sznury zostały na biwaku. Lecz Gniewko bynajmniej nie ma zamiaru przejmować się takimi drobiazgami. Zdejmuje buty. W tym jednak momencie przypominam sobie o metanie, który ewentualnie może być w studni. To zaś oznacza śmierć śmiałka włażącego do środka. Powstrzymuję druha:

– Chcesz po śmierć poleźć? Wprzódy sprawdźmy czy tam kostucha nie siedzi!

Spogląda na mnie zdziwiony i chyba niezbyt pojmuje. Nie mam jednak teraz zamiaru wszystkiego mu tłumaczyć. Na razie wystarczy poprzestać na możliwości śmierci w czeluści studni.

Z niepewną miną odstępuje o dwa kroki. Ja tymczasem myślę, czym by tu zastąpić latarnię? No, bo przecież najprościej sprawdzić obecność trującego gazu w studni spuszczając weń zapaloną latarnię. Jeżeli zgaśnie, znak to niechybny, iż nie ma tam czego szukać. Chyba, że ktoś bardzo pragnie przenieść się w zaświaty.

Pilnie rozglądam się wokoło za czymś stosownym. Ostatecznie zatrzymuję wzrok na niedopalonej resztce płotu. Można by zeń odzyskać nawet ze trzy żerdki około dwumetrowej długości. Odruchowo marszczę czoło. Po chwili – mam! Posiłkując się „awarką”, odzyskuję dwie żerdki. Jedną rozszczepiam na końcu. Z niedopalonej deski odłupuję grubszą drzazgę. Jest wystarczająco sucha. Wtykam ją w rozszczepienie żerdki. Teraz jeszcze tylko połączyć obydwie żerdzie. Niewiele myśląc, związuję je paskiem od spodni i wręczam Gniewkowi do potrzymania i już chcę sięgnąć do kieszeni po zapalniczkę. W ostatniej chwili mityguję się. Ale bym strzelił byka! Po kiego licha szokować Więckę? A ileż wtedy znów bym musiał tłumaczyć! Nie, przynajmniej nie teraz. Znowu spoglądam wokoło, z nikłą nadzieją, że może  od pożaru coś się jeszcze gdzieś tli? Wprawdzie minęło już tyle czasu, ale jeśli szczęście  dopisze, nie trzeba będzie krzesać ognia. W końcu zatrzymuję wzrok na kupie zwęglonych bierwion w rogu faktorii. Przez moment wydaje mi się, że widzę nikłą smużkę dymu. Podchodzę i grzebię mieczem w pogorzelisku, by ostatecznie dokopać się do jeszcze tlącej szczapy. Długo dmucham, chcąc znowu ją rozżarzyć. A gdy mi się to wreszcie udaje, wracam ku studni. Z resztek deski, która uprzednio posłużyła za łopatę, drobię polana na ognisko, a następnie znów dmucham w dymiącą szczapę, usiłując zapalić przyłożone wióry. Wysiłki w końcu zostają uwieńczone sukcesem. Wióry buchają płomieniem, po chwili ogarniając także polana. Teraz, już bez przeszkód, mogę zapalić zakleszczone w żerdce łuczywo i gdy się na dobre rozpala, opuszczam do studni, tuż nad lustro wody. Łuczywo nadal płonie jasnym płomieniem, zatem nie ma się czego obawiać. Klęknąwszy na ziemi, usiłuję żerdzią sięgnąć dna. Udaje mi się to jednak dopiero przy znacznym pochyleniu. Wyjmuję żerdź. Wygląda na to, że od lustra wody do dna studni jest około dwa metry. Gniewko tymczasem zdejmuje odzienie. Więcka przezornie się odwraca. Gołas niknie w studni, zręcznie opuszczając się po dylach cembrowiny. Wkrótce pluska roztrącana nogami woda i mój druh z wolna się zanurza. Dobrze, że nie od razu zanurkował!

Po paru sekundach wynurza głowę:

– Jest – prycha wodą. – Jest skrzynka na dnie!

Ba, lecz jak ją wydostać? Wątpliwe, by zdołał z nią wyleźć na górę. Do tego niezbędne są  wolne ręce i nogi. Nim wszakże zdołałem cokolwiek wymyślić, Gniewko ponownie niknie pod wodą, wziąwszy uprzednio spory haust powietrza w płuca. Po ponownym wynurzeniu trzyma w dłoni niezbyt gruby łańcuch. Jest nim skrzynka owiązana – powiada.

– Wyłaź zatem, wprzódy łańcuchem owinąwszy się pasie. Mam nadzieję, że dosyć długi?

Przez chwilę w studni podzwania żelazo, a potem mój kompan wolno zaczyna piąć się w górę. Spoglądam z niepokojem, czy aby łańcuch nie jest za krótki? Jednak wystarcza prawie do poziomu ziemi. Podczas gdy Gniewko jeszcze do pasa tkwi w studni, nachyliwszy się, rozwiązuję łańcuch oplatający mu biodra. Teraz, już z powodzeniem, wystarczy go nawet i ponad studnię. Zziębnięty druh wpierw podskakuje, a potem biegnie dla rozgrzewki na kraniec faktorii, świecąc gołymi pośladkami. Więcka zatyka buzię dłonią, żeby nie parsknąć śmiechem. Ale gdy Gniewko ku nam powraca, znów ma w stronę rzeki zwróconą głowę. W parę chwil jest ubrany. Jeszcze na bosaka podchodzi do mnie i ująwszy koniec łańcucha komenderuje:

– W górę, Sławko! Ino wolno, iżby nam się nie wymsknęła.

Niebawem w czeluści chlupnęło i ponad wodą ukazuje się okuta skrzynka, na krzyż opleciona łańcuchem. Nie ma obawy, żeby mogła się wysunąć. Ciężka przy tym na tyle, że obydwaj mamy co ciągnąć. Oddycham z ulgą, gdy wreszcie ląduje obok studni.

Gniewko aż się pali, by ją zaraz otworzyć.

– Dobrze, lecz czym? Wszak nie mamy doń klucza. Nie lepiej jej wpierw zataszczyć na biwak?

Po chwili wahania przyznaje mi rację. Daremnie się gorączkował. Wszakże wewnątrz na pewno nie ma mieczy, nie wspominając już innych towarów. Na to jest za mała. Pewnie zatem zawiera jedynie najcenniejsze drobiazgi. Musiał tego dużo mieć, skoro wszystkiego nie zdołał unieść.

A ja już myślę o tym, co powiedział. Na ukrycie skrzynki w studni i jej zamaskowanie Hunerykowi wystarczyło czasu, ale na pewno nie na ukrycie cennych towarów. Zniszczył je? Nie wiem. A może miał piwniczkę w faktorii? Zupełnie możliwe. Czy taki lis zaniechałby zrobienia skrytego wyjścia ze swej nory na wypadek nagłego zagrożenia? Przecież tego zawsze się mógł spodziewać. Nie tylko przyjaciół miał wokoło! Jeżeli zaś skryte wyjście, to na pewno pod ziemią. Przecież i ja coś takiego wymyśliłem u Bożydara. Spoglądam wokoło.

– Gdzie byś, Sławku, umieścił wyjście? – Teren do rzeki jest goły, pozbawiony wszelkich zarośli. Za to brzeg Ślęzy w rejonie faktorii opada najmniej trzymetrowej wysokości terasą i jest nawet umocniony solidną konstrukcją z okrąglaków. Obok zaś wiedzie coś jakby rampa.

Idę nad rzekę, prosząc resztę towarzystwa, żeby zaczekali na miejscu. Coś tylko sprawdzę i wrócę. Po chwili jestem nad wodą. Wolno kroczę wzdłuż drewnianego umocnienia skarpy. Jest to solidna palisada, dodatkowo z dołu i u góry ujęta w kleszcze z poziomych bali. Lecz chociaż oczu niemal nie wypatrzę, nie dostrzegam niczego, co by mogło przypominać wyjście.

Popycham po kolei bale próbując, czy aby który nie drgnie? Niestety bez rezultatu.

– Przecież Huneryk nie jest durniem, by zostawiać wyjście otwarte – przychodzi spóźniona refleksja. Wobec tego sonduję „awarką” pomiędzy balami. Wpierw wyczuwam ziemię. Dopiero po kilkunastu krokach, tuż przy załomie palisady i rampy, brzeszczot zagłębia się po jelce. I tak samo przy następnych czterech. Znowu usiłuję ruszyć zamaskowane drzwi, lecz ani drgną.  Po zapuszczeniu kolejnych sond już wiem, że drzwi blokuje poprzeczny drąg. Albo będzie się przesuwał w bok, albo też obracał wokół osi obrotu. Drugie rozwiązanie wydaje mi się wygodniejsze, zaś przy niesymetrycznym umieszczeniem osi można uzyskać samoczynne opadanie ryglującej wejście zawory. Zaczynam więc od tego, usiłując mieczem podnieść zamknięcie. Udaje się to dopiero za trzecim podejściem. Zostawiwszy drzwi lekko uchylone, wracam do faktorii. Gniewko wydaje się już być zniecierpliwiony. Mówię więc co wymyśliłem i co nad rzeką znalazłem. Nie ma co, pełne zaskoczenie! Już by lecieli zobaczyć.

– Wolnego, wolnego – studzę ich zapał. – Przykryjmy wpierw na powrót studnię i przysypmy, a dopiero potem idźmy nad rzekę i to ze skrzynką. Lepiej z niej oczu nie spuszczać.

Wprawdzie niezbyt im się to podoba, lecz nie protestują. Układamy bale i deski na poprzednim miejscu oraz przysypujemy, tak jak poprzednio było.

Pod ziemią niezbędne będzie jakieś oświetlenie. Z resztek niedopalonego płotu wydobywam niezbyt gruby sosnowy kołek, w sam raz na zaimprowizowaną pochodnię. Ognisko przy studni niemal już się dopaliło, ale przy odrobinie wysiłku udaje się jeszcze zapalić żywiczną szczapkę. Ująwszy z Gniewkiem skrzynkę, odchodzimy na brzeg Ślęzy. Mam nadzieję, że w tej chwili nikt nas nie obserwuje. Jeżeli tak, to jedynie z zagajnika na wzgórku. Stamtąd jednak nie ma szansy dojrzeć, co się dzieje przy palisadzie. Widać co najwyżej wodę i to dopiero ze trzy – cztery metry od brzegu. Zatem ewentualnemu obserwatorowi znikniemy z pola widzenia. Niestety na pewno zainteresowała go płonąca pochodnia. Trzeba więc coś zrobić, żeby zmyli draba. Proszę towarzyszy, by z faktorii przynieśli jak najwięcej niedopalonego drewna. Rozpalimy nim małe ognisko przy wodzie. Niebawem już płonie.

– Teraz może najwyżej sobie popatrzeć na ulatujący ku niebu dym – myślę o ewentualnym obserwatorze. – Ogniska i tak nie jest w stanie widzieć. My tymczasem zaczynamy penetrację tajnego przejścia. Na ziemi, zaraz za drzwiami, stoi spory kaganek. Przyda się! Wciągamy do środka wydobytą ze studni skrzynkę i opuściwszy zaworę, ruszamy w głąb chodnika. Wznosi się lekko. Jego wysokość nie przekracza półtora metra, a szerokość jednego metra. Oszalowany balami.  Solidna konstrukcja! Najpewniej nawet przeżyje Huneryka.

Przed nami kolejne drzwi z grubych żerdzi. Pchnięte, otwierają się bez oporów. I oto przed nami piwniczka. Niuk w niej myszkuje, obwąchując wszystko ciekawie.

Ściany aż po sufit zajmują półki zapełnione najprzeróżniejszymi dobrami. Nawet na drzwiach, którymi tu weszliśmy również są półki, doskonale maskując ukryte wyjście. Któż by za półkami, niemal w kącie piwniczki, mógł się spodziewać wyjścia, tym bardziej jeśli wszedł do niej normalnym wejściem w suficie?

Na środku sufitu jest właz, do którego sięga solidna drabina zakotwiona w powale. Wspinam się na nią i usiłuję unieść klapę. Ani drgnie. Najpewniej więc i ją przysypano grubą warstwą ziemi. W przeciwnym wypadku pewnie by się też spaliła.

Gniewko w międzyczasie odkrył w kącie istną „zbrojownię”. Prócz czterech tobołów mieczy i dwu ze sztyletami, jest całe naręcze łuków owiniętych w skóry. Strzał zaś obok stoi parę koszy. Wystarczyło by ich nawet na długotrwałą obronę.

Szperając po półkach, trafiam kobiałkę ze skroniowymi kabłączkami. Wyglądają na srebrne. Daję dwa dziewczynie:

– Masz! To jako zadatek nawiązki[6] za krzywdę, którą ci Huneryk wyrządził. Zaś nieskorzej[7] z nim się rozliczymy. A szyć z łuku poradzisz – pytam.

– Nie, nigdym nie próbowała, ale zawsze chciałam się tego nauczyć.

– Bierz zatem łuk dla siebie i jakieś żelazo oraz strzał słuszny zapas. Tym się nie przedźwigasz.

Gniewko wybiera dla niej sztylet, a potem łuk. Ona tymczasem wysypała ze skórzanej sakwy jakieś zapinki i w ich miejsce napycha strzały. Wprawdzie sporo z niej sterczą upierzonymi brzechwami, lecz groty stanowią wystarczającą przeciwwagę.

Dla siebie nic nie zabieram, podobnie i Gniewko. Potem jednak mój druk powiada ukazując gąsiorki z trunkami na jednej z półek:

– Jeden żeś, Sławku, na łbie dracza rozwalił, przeto nie od rzeczy byłoby i jeden stąd zabrać.

Ma rację. Wprawdzie drab nie Hunerykowi służył a Świdborowi, ale zawsze to przecież przyjaciele. Zaś dla przyjaźni cóż znaczy gąsiorek miodu!

Gdyby tak chcieć wszystko stąd zabrać, wątpliwe czy by na to starczyło nawet Swenowej łodzi. Nie ma więc co sobie tym głowy zawracać. Myślę, że i wyłowioną ze studni skrzynkę byłoby najlepiej do czasu także gdzieś ukryć, nawet jej teraz nie otwierając. Przecież nie powieziemy jej na Ślężę! Z tego też powodu uprzednio został u Bożydara nasz udział w łupie na Rogatym Swenie. Chwilę o tym radzimy. Wprawdzie Gniewko chciałby przynajmniej mieć skrzynkę na biwaku, lecz ostatecznie się reflektuje. Wszak jej tam później nie zostawi – chociażby w ziemi zakopanej. Zawsze przecież mógłby ją ktoś znaleźć.

– A gdyby tak skrzynkę zakopać tu, w podziemnym ganku, blisko wyjścia – proponuję.

– Dobrze przysypanej nikt nie dostrzeże, nawet Huneryk, gdyby tędy chadzał. Przy tym pewnie mało kto jest świadomy tego przejścia.

Gniewkowi pomysł się podoba, zaś Więcka jest za tym, co postanowię. Wracamy do wyjścia i tam w wybranym miejscu wpierw spulchniam grunt ostrzem miecza, a dopiero potem wygrzebujemy ziemię rękoma. Gdy dół jest wystarczająco głęboki, wstawiamy weń skrzynkę i przysypujemy, dobrze udeptując ziemię. Na koniec jeszcze tylko niezbędna kosmetyka zacierająca ślady kopania i sprawa załatwiona. Gniewko gasi kaganek, odstawiając go, gdzie poprzednio stał. W tym miejscu wystarcza światła sączącego się szparami pomiędzy balami.

Wyciągam rękę chcąc podnieść zaworę. Niuk przy drzwiach intensywnie węszy. Czyżby coś wyniuchał? Przytykam oko do szpary najdalszej od rampy. Stąd mam nieco większe pole widzenia. Lecz zanim cokolwiek zobaczyłem na pustej rzece, ucho łowi jakieś odgłosy. Coś niby stuka, a po chwili słychać czyjś głos. Nie może być wątpliwości, że od Odry nadpływa łódź. Przykazuję psu zachować spokój i ponownie przykładam oko do szpary.

Łódź właśnie zbliża się do brzegu i po chwili przybija obok rampy. Wyskakuje z niej czterech uzbrojonych drabów. Piąty, niezbyt wysoki grubasek o bujnej czuprynie, pozostaje w łodzi. Nad prawym okiem dostrzegam bliznę. Serce mi żwawiej uderza. Przywołuję gestem Więckę, by spojrzała przez szparę.

– Świdbor? – Potwierdza skinieniem głowy, nerwowo przełykając ślinę.

– Nie bój się – uspokajam. – Nic nam nie zrobią. Przecież nawet nie wiedzą, że tu jesteśmy.

Wkrótce jednak okazuje się, że wiedzą i to nawet dobrze. Niewidzialny cień snuł się cały czas za nami i skoro tylko dotarliśmy do faktorii, dał znać swemu chlebodawcy. Ten zaś bez chwili zwłoki przybył, chcąc osobiście przypilnować wykonania swych poleceń. Jedyne szczęście, że obserwator, chcąc przekazać pilną wieść, musiał opuścić swój posterunek. Zatem pewnie  nie wie o studni oraz naszych przenosinach nad rzekę.

Tymczasem Świdbor pokrzykuje na podkomendnych, przynaglając do poszukiwania „tej przeklętej dziewki i jej towarzyszy”. Ci zaś mu odpowiadają, że nas już tutaj nie ma. Widocznie odeszliśmy z powrotem nad Odrę. Grubasek wyskakuje na ląd i rampą winduje się na górę. Widocznie chce sam sprawdzić. Siedzimy cicho, jak mysz pod miotłą. Pilnuję Niuka, by się przypadkiem nie odezwał. Ale mądry pies widocznie wyczuwa zagrożenie i zachowuje się spokojnie.

Po jakimś czasie wraca cała piątka. Świdbor pomstuje na towarzyszącego mu Dziwisza. Zbyt późno dał znać. Zaraz miał wieść słać, skoro tylko uznał, że do Huneryka zdążamy. Już by dziewkę miał i zamknął jej raz na zawsze gębę. A tak znów przepadło! Kopie ze złością w resztki ogniska, rozrzucając wokoło tlące się węgielki.

– A długo tu być musieli, skoro nawet ogień złożyli – dodaje rozeźlony. I żeby sobie ulżyć, sika na palisadę – wprost po drzwiach, za którymi stoimy. Gdyby nie powaga sytuacji, pewnie bym parsknął śmiechem!

Na koniec puszcza głośnego „bąka” i mamrocząc klątwy pod nosem, odchodzi do łodzi. Załoga ujmuje wiosła. Łódź silnie pchnięta odbija od brzegu i zgrabnie wykręcając, odpływa w stronę Odry. Odczekawszy chwilę, ostrożnie podnoszę zaworę. Gniewko przytrzymuje Niuka. Przez lekko uchylone drzwi wysuwam się na zewnątrz. Wystawiwszy głowę ponad rampą, spoglądam za łodzią. Zdążyła już kawałek odpłynąć. Wkrótce niknie mi z oczu za łukiem rzeki. Wracam do tajnego przejścia.

– Możecie wychodzić, tylko cicho, by nas przypadkiem nie usłyszeli! Po wodzie głos dobrze niesie.

Jeszcze raz zaglądam w głąb chodnika, by w dziennym świetle sprawdzić miejsce ukrycia skrzynki. Nie dostrzegam wszakże żadnej różnicy z gruntem nie naruszonym. Zamykam drzwi, przytrzymując „awarką” zaworę w górnym położeniu i na koniec wyciągam brzeszczot miecza ze szpary. Zawora opada. Pchnięciem sprawdzam czy dobrze się zamknęła? Drzwi ani drgną. Dobrze jest! Jeszcze raz spoglądam na rzekę, lecz tam pustki, ale i tak podążamy wzdłuż brzegu kawałek w górę Ślęzy, a obszedłszy zalesiony wzgórek z drugiej strony, spiesznie wracamy na biwak. A jest po temu najwyższa pora, gdyż zdecydowanie ma się już ku wieczorowi. Zanim słońce zapadło za horyzontem, siadamy z sąsiadami do stołu, na którym stawiam również Hunerykowy gąsiorek. Jest tylko trochę mniejszy od zakupionego na wyspie. I tym razem jadło fundują miejscowi. Nie jest zbyt wykwintne, ale z powodzeniem wystarcza dla zaspokojenia głodu. Popijamy miód drobnymi łyczkami, pozwalając tubylcom napić sie do woli. Na wszelki wypadek lepiej zachować dobrą formę. Nie mam bowiem  cienia wątpliwości, że i tej nocy draby Świdbora zgotują nam jakąś niespodziankę. Przy okazji wpadam na pewien pomysł.

– Tak, to powinno być dobre! Jak nic zmyli ewentualnego obserwatora.

Ostatecznie gąsiorki ukazują dna, a i jadło także zdążyło już zniknąć w żołądkach biesiadników. Żegnamy się wylewnie, obiecując ponowne spotkanie w drodze powrotnej od Dziadoszan. (Z tymi Dziadoszanami specjalnie wyskoczyłem, chcąc zmylić ewentualnego szpiega, co do celu naszej podróży). Potem niby to pokrzykuję na Więckę, zaganiając dziewczynę do chaty.

– Najwyższa pora dzieciom spać! – Wchodzę za nią do środka z zapalonym łuczywem. Dziewczyna spogląda na mnie niepewnie. Jest najwyraźniej zaskoczona, że ma spać w chacie.

– Nie bój się, Więcko! To ino tak, coby Świdborowy przepatrywacz widział i słyszał. Zaraz wyjdziesz tędy – tu przystępuję do wygrzebywania „awarką” płytkiej jamy pod ścianą. Gdy jest gotowa proszę, by spróbowała czy tamtędy się przeciśnie?

Nawet nie musi próbować. Przez mniejsze dziury się przeciskała. Wobec tego wychodzę, zostawiając łuczywo. Głośno życzę dobrej nocy i proszę, żeby dobrze zamknęła drzwi.

– Jeszcze nocą gotowe cię porwać jakieś licho – śmieję się, udając dobrze wstawionego. (To także dla ewentualnego obserwatora). Podśpiewując, niby to odchodzę, lecz przytajony w cieniu, czekam na Więckę.

Jeszcze jakiś czas w okienku migoce płonące łuczywo, lecz wnet gaśnie świadcząc o tym, że dziewczyna ułożyła się do snu.

Wkrótce jest już przy mnie. Odchodzimy na biwak, gdzie Gniewko nie rozpalił ogniska. Dobrze, że o tym pomyślał. Na tę noc odstępuję dziewczynie swe posłanie. I tak będę trzymał wartę, a potem Gniewko mnie zmieni, pilnując się aż do rana. Niuk układa się obok Więcki. Ona kładzie mu rękę na łbie i tak zasypiają. Mój kompan również wnet zaczyna posapywać. Na wszelki wypadek przygotowuję kuszę do strzału. „Awarkę” już uprzednio przewiesiłem na pasie przez plecy. Sterczy rękojeścią ponad prawym ramieniem. W takim położeniu dużo szybciej jej dobyć niż gdyby wisiała u pasa. Nad Odrą cisza. Czasami tylko coś w rzece pluśnie. Niebo z wieczora zasnuły chmury, zwiastując zmianę pogody. Jedynie od czasu do czasu poprzez jakąś w nich dziurę błyśnie któraś z gwiazd. Zamieniam się w słuch, by zawczasu cokolwiek usłyszeć. Wątpliwe, że wpierw cokolwiek zobaczę. Nie przy takich   ciemnościach!

Jak zwykle, znów się myliłem. Mija dobra godzina warowania. Wokoło spokojnie. Zachodzę nad rzekę. Raptem ponad łozinami dostrzegam blask ognia w tej stronie, gdzie stoją chaty. Wracam pędem na biwak. Szarpnięciem budzę Gniewka:

– Gore! Bodaj czy nie chata Sierosława? Pilnuj Więcki! – I z kuszą gotową do strzału, gnam w stronę pożaru. Niuk, z lekkim opóźnieniem, za mną. Bez wątpienia płonie chata szewca.  Dostrzegam gruby kołek podpierający drzwi. W tej sytuacji nikt nie ma szansy wyjść z chaty!

– Przeklęty Świdbor! Nie obchodzi go, że mogą się także spalić sąsiednie chaty, byle zamknąć dziewczynie usta!

Sąsiedzi właśnie wylegli z domów i próbują gasić ogień. Ktoś długą tyką chce wybić kołek spod drzwi, lecz z ciemności nadlatują strzały, siejąc zamieszanie pośród gaszących.

– Tak im zależy, by doprowadzić dzieło do końca?

Zostawiwszy płonącą chatę z boku, biegnę nad Ślęzę, by od tyłu zajść czyhających w mroku strzelców. Na tle pożaru pewnie ich zobaczę. Nieco w górę rzeki dostrzegam łódź. Ktoś w niej jest. Równocześnie widzę także dwie ludzkie sylwetki zbliżające się szybko od pożaru. Gdy są bliżej, mogę dostrzec łuki trzymane w dłoniach. Bezzwłocznie biorę na cel pierwszego i natychmiast ściągam spust. Bolesny okrzyk niesie się po wodzie. Drugi zbir przystaje, a błyskawicznie złożywszy się do strzału, śle pocisk w mrok. Marnie z tym wybrał! Strzała mija mnie w bezpiecznej odległości. Nawet nie słyszę jej świstu.

Ponownie gotuję kuszę do strzału. Ale i równocześnie Niuk startuje. Drab właśnie ponownie naciąga łuk, gdy na kark mu spada moje wilczysko. Nie wytrzymuje nagłego uderzenia tych kilkunastu kilogramów. Pada na ziemię. Człek z łodzi przeskakuje burtę i z mieczem w ręku spieszy na pomoc. Po kilku krokach już wie, że strzelił głupstwo. Trafiony bełtem pada na ziemię, lecz zaraz, na czworakach, zmyka do łodzi, powłócząc postrzeloną nogą. Gdybym był bliżej, byłby mi nie umknął. A tak, gdy dopadam miejsca, gdzie dopiero co stała łódź, ta jest już kawałek od brzegu i coraz bardziej się oddala. W tej sytuacji pozostaje mi jedynie kusza. Naciągam ją tak szybko, jak tylko potrafię, lecz w pośpiechu spada mi bełt na ziemię. Natychmiast wyjmuję drugi, to jednak daje drabowi znowu kilka metrów przewagi. Wprawdzie bolesny okrzyk dowodzi, że i ten strzał jest celny, lecz niestety nie powalający, gdyż nadal gorączkowo pluskają wiosła, pchając łódź ku niedalekiej Odrze. Ponownie sposobię kuszę do strzału, chociaż jestem świadomy, że w mroku niewiele już zwojuję. Ruszam pędem za łodzią. A nuż mi się uda zdybać draba jeszcze przed Odrą? Cóż, kiedy po paru krokach o coś się potykam, ryjąc nosem w ziemię. Przy tym kusza wypada mi z ręki. Chcąc kontynuować pościg, muszę ją wpierw odnaleźć. Skoro znów jestem gotowy do akcji, łódź od dawna jest na Odrze.

– No, to mi zwiał! – Rozeźlony wrzeszczę za uciekinierem:

– A rzeknij Świdborowi, iże rychło będzie wisiał!

Wracam do Niuka zobaczyć czy mu przypadkiem nie trzeba pomocy? Lecz w tym wypadku,  jest to niepotrzebne. Wilczysko dobrze sobie radzi. Leżąc na grzbiecie powalonego, kłami dzierży za kark. Dobywszy „awarki”, przykładam sztych do gardła podpalacza. Teraz już pies może go poniechać. Poleciwszy jeńcowi wstać, ruszmy w stronę na dobre już płonącej chaty. Wnet zostajemy dostrzeżeni i oto ku nam pędzi najmniej czwórka miejscowych. Zawczasu się opowiadam, by przypadkiem nie oberwać w zamieszaniu. Pośród przybyłych rozpoznaję Radowuja i Bogumiła.

– To jeden z podpalaczy – mówię. – Drugi gdzieś tam winien być. Postrzeliłem go.

Radowuj łapie za rękę Świdborowego zbira, ktoś inny za drugą, pozostali za nogi i wloką ku płonącej chacie. Jeszcze ktoś do nich podbiega i nim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, już nim bujają. Za trzecim wahnięciem nieszczęśnik wylatuje  niczym wystrzelony z katapulty i trafiwszy łbem w okienko, niknie w trawionej ogniem chacie. Przeraźliwe wrzaski mieszają się z pomrukiem płomieni, lecz z każdą chwilą słabną, by w końcu ucichnąć.

Stoję jak sparaliżowany. Czegoś takiego nigdy bym się nie spodziewał. Ale cóż się dziwić? Wciąż obowiązuje zasada oko za oko, ząb za ząb, a wymierzenie kary schwytanemu na uczynku złoczyńcy bywa natychmiastowe. Tutaj zaś rozgrzani trunkami Ślężanie sądzą, że Więcka spłonęła wraz z chatą. Przecież ją widzieli wchodzącą wieczorem do środka!

– A cóż się będę rozczulał nad niegodziwcem – przychodzi po chwili refleksja. – Może to właśnie on zablokował drzwi kołkiem, a w dodatku strzelał do spieszących z ratunkiem? Sam sobie zgotował ten los!

W międzyczasie i drugi z podpalaczy też został ujęty. Właśnie Bogumił z kimś jeszcze przywlekli go za nogi. Drab żyje. Wrzeszczy przeraźliwie, będąc świadomy losu swego towarzysza. W ostatniej chwili ratuję nieszczęśnika.

– Przecie Wratysław rad by mieć dracza żywego – rzucam rozeźlonemu Bogumiłowi. – Już tam z niego wyciśnie, kto i dlaczego mu podpalać kazował. – To go otrzeźwia. Zresztą ogień zaczyna przygasać, więc i tak drab by już się nie zdążył dobrze upiec. Poleca jeńca spętać. Z rana sam go dostarczy Wratysławowi.

Pożar przygasa. Na szczęście nie zapaliły się domy sąsiadów, bo to i też zasługa samych mieszkańców, którzy obficie polewali je wodą. Przy tym i wiatr znosił iskry nad Odrę. Mam nadzieję, że dzisiejszej nocy już nikt więcej nie będzie nam czynił niespodzianek? No, bo niby dlaczego? Wprawdzie podpalacze wpadli, lecz dopiero po wykonaniu brudnej roboty. Dlatego Świdbor może sądzić, że wreszcie, raz na zawsze, pozbył się niewygodnego świadka. Jeśli jednak postrzelony wioślarz dotarł do niego jest świadomy, że wiemy, kto stoi za podpaleniem. Przecież to jego imię wykrzykiwano, wieszcząc rychły stryczek. Najpewniej więc zajmie się ratowaniem własnej skóry, a nas – przynajmniej na razie – poniecha. Ale i tak do świtu strzec się wypada, zaś rankiem najlepiej ruszyć w dalszą drogę. Nie ma czego tutaj dłużej popasać!

Wracam z psem na biwak. Tam nikt nie śpi. Muszę zdać dokładną relację. Dziewczynie żal rodzinnego domu, chociaż wie, że i tak już by w nim nie mieszkała. Zawsze to jednak rodzinny dom. Teraz tu pozostała jej tylko mogiła ojca.

– Może więc dobrze, że chata spłonęła? Przynajmniej bez żalu opuści te strony – pomyślałem.

Jest dobrze po północy. Gniewko radzi bym się położył spać. On powaruje. Do świtu już niedaleko.

Leżę na Gniewkowym posłaniu i jakoś nie mogę usnąć. Przewracam się z boku na bok. Więcka dawno już śpi, a Niuk przy niej. Gniewko dopiero co odszedł nad Odrę. Jestem na siebie zły. Mogę spać, a nie potrafię! Za to w dzień oczy będą mi się same zamykały.

Chyba już wkrótce ranne zorze rozjaśnią świat. Nie ma zatem co przymierzać się do snu. Pal licho posłanie! Zawczasu rozpalę ognisko. Przecież wczesnym rankiem zamierzamy ruszyć w dalszą drogę, wobec tego i śniadanie zjemy wcześniej niż zazwyczaj.

Ostrożnie opuszczam posłanie, by nie zbudzić Więcki. Przynajmniej będę mógł użyć zapalniczki. Podrobionego drewna na opał obok leży spory stosik. Strugam nożem suche polano na wióry, które bez trudu zapali płomień zapalniczki. Gdy mam już wszystko przygotowane, sięgam do kieszeni.

Ścisnęło mnie w dołku – kieszeń jest pusta! Nerwowo sprawdzam drugą, ale i tam nie ma zapalniczki. Może wypadła z kieszeni na posłaniu? Sprawdzam natychmiast, niestety bez powodzenia. Wraca Gniewko. Dziwi się, że nie śpię. Przekazuję smutną nowinę o zgubieniu zapalniczki. Szeptem radzimy, chcąc dociec, kiedy to mogło nastąpić? Wychodzi na to, że najpewniej podczas upadku w trakcie pościgu za łodzią.

– Nie ma zatem co zwlekać! Wraz idę szukać – decyduję.

– Po ćmoku[8] ? – dziwi się Gniewko.

– Wezmę pochodnię.

– Zaś od czego zapalisz? – pyta przytomnie.

Ha, to rzeczywiście jest problem. Lecz po chwili przypominam sobie pożar, który strawił chatę Sierosława. Pewnie jeszcze coś tam się tli?

Chwilę szukam żywicznej szczapy. Skoro znalazłem, natychmiast ruszam na pogorzelisko. A tam nie tylko, że się jeszcze coś tli, lecz nawet po zgliszczach pełzają  niebieskawe płomyki. Przykucnąwszy, rozgrzebuję żar i wetknąwszy weń smolną szczapę, dmucham z całej mocy. Wysiłki dają pożądany rezultat. Szczapa zaczyna płonąć. Chwilę trzymam ją zapalonym końcem w dół, by się dobrze rozpaliła, a potem szybko odchodzę nad Ślęzę. Przecież szczapa wiecznie nie będzie się paliła! Wnet jestem nad rzeką, Staję mniej więcej w rejonie skąd ostrzeliwałem podpalaczy wracających do łodzi. Udaje mi się nawet znaleźć bełt, który mi wtedy upadł. Następnie wędruję w górę rzeki. Wszak tam gdzieś kotwiczyła łódź. Ostatecznie odnalazłem ślad pozostawiony przez postrzelonego wioślarza. Nisko pochylony, wolno przemierzam trasę niedawnego pościgu. Lecz oto w kręgu światła dostrzegam mały wykrot. Czyżby to on był powodem upadku? Przyświecając pochodnią, oglądam go z bliska.

Jest! Wyraźnie widzę ślad swej stopy. Świeżo naruszona darń znaczy miejsce, gdzie o nią zawadziłem butem. Na czworakach dokładanie przeszukuję niemal każdy cal łąki w promieniu paru metrów. Z emocji aż się spociłem. Nagle serce żwawiej uderza! Przede mną, pośród pochylonych ku ziemi źdźbeł trawy, leży moja zguba. Odetchnąłem z ulgą, jak gdyby  ciężki kamień spadł mi z piersi.

– Dzięki Ci, Panie!

Sprawdzam zapalniczkę. Wygląda na nieuszkodzoną, zaś pali od pierwszego pstryknięcia. Dobrze jest! Chowam zgubę w kieszeni. Koniecznie którąś muszę mieć zapinaną, by w przyszłości uniemożliwić powtórkę z dzisiejszej „rozrywki”. Tymczasem szczapa dopala się i już zaczyna parzyć mi dłoń. Ciskam jej niedopałek do Ślęzy.  Niebo na wschodzie jakby pojaśniało, ale i nad rzeką, od Odry, dostrzegam mleczny tuman. Nie ma co zwlekać z powrotem! Wkrótce mgła może zasnuć okolicę.

Spiesznie podążam w stronę chat, lecz jeszcze przed nimi ogarnia mnie mleczny opar. Nie mogło z tym zaczekać aż wrócę na biwak? Ale i tak bez większych kłopotów docieram w sąsiedztwo pogorzeliska. Pomocny w tym jest mi swąd spalenizny. Mijam zgliszcza i podążając nadal przed siebie, mam nadzieję wnet dotrzeć na miejsce naszego postoju. Niestety tym razem zupełnie to mi nie wychodzi. Chociaż już dawno powinienem być na miejscu, nic z tego! Widocznie za bardzo zboczyłem. Nawet nie trafiłem zagajnika. Trzeba mi było od spalonej chaty zaraz zejść nad Odrę i wzdłuż wody dotrzeć do swoich. Cóż, chciałem skrócić drogę i oto mam rezultat! Chcąc trafić na biwak, postanawiam znaleźć Odrę i wrócić wzdłuż jej brzegu. Skręcam ostro w lewo. Stąpam ostrożnie, otulony mlecznym oparem. Ostatecznie schodzę z niskiej skarpy i już wyczuwam rzekę przed sobą. Nie mam wątpliwości, że po paru krokach wejdę do wody. Za to mgła wydaje się być jeszcze gęstsza. Zupełnie jak bym był w śmietanie! Drobnymi kroczkami zbliżam się do wody. Raptem, w bliskim sąsiedztwie, rozlega się kwakanie kaczki! Staję w miejscu. Ponowne kwakanie, lecz nie towarzyszy mu bicie skrzydeł spłoszonego ptaka. A cóż to za bezlotek? Może we mgle nie latają? Chcę ruszyć w dalszą drogę, gdy ponownie osadza mnie na miejscu tym razem głos dochodzący z sąsiedztwa:

– Rychło gospodzinie Huneryk ludzi swych podeśle? Abo to trafim się w takim oparze?

–  Po to durniu Dziwisz kwaka, iżby ku nam trafili!

Drugi głos wydaje mi się być znajomy. W następnej chwili błysk oświecenia: Świdbor! Głos ten sam co we faktorii, a i wtedy jakiś Dziwisz mu towarzyszył!

Odruchowo przysiadam. Wprawdzie trudno się spodziewać, żeby we mgle ktoś mnie dojrzał, ale zawsze złośliwość losu może człekowi wywinąć nieprawdopodobny kawał. Tymczasem znów słyszę głos Świdbora:

– Przeklęta mgła! Ani człek zna kędy jest. Wszakże do chałup nie może być daleko. Skoro Huneryków łódź przybędzie, wraz nam płynąć przy brzegu w dół Odry. A chociażby nawet chaty minąć, ujście Ślęzy trafić musim. Tedy się wrócim i je najdziem. Wszakże z atakiem zetrwać wypadnie, aże mgła nieco zrzednie. Zaś chałupy ściśle opaszem tak, iżby nikt wymknąć się nie zdołał. Wszytkich wytłuczem, nikogo nie szczędząc. Chyba, że Jarosz i Mszczuj się najdą. Ich wszakże pewnie i po ćmoku poznacie. A choćby i nie, to wyniuchacie. Toć Jarosz kiej cap cuchnie! Zaś pilnie baczyć, by czegoś nie zagorzał[9] który! Jeszcze by Wratysław wieść powziął przed czasem!

Znowu kwakanie rozbrzmiewa nad wodą, a ja ostrożnie się wycofuję. Z emocji tak spotniałem, że koszulę mam przyklejoną do ciała. Na czworakach pokonuję tę samą niską skarpę, tym razem w odwrotnym kierunku. Będąc na górze, wzdłuż jej krawędzi ruszam w dół Odry. Gdy uznaję, że dostatecznie daleko odszedłem, na powrót zachodzę nad Odrę, by granicą lądu i wody podążyć w stronę biwaku.

Jak długo idę, nie wiem. W pewnej chwili czuję dym. Staję w miejscu i nosem usiłuję zlokalizować kierunek. Niebawem ruszam, mając nos za przewodnika. Tym razem dobrze trafiam. Jak to dobrze, że Gniewko rozpalił ognisko! Roztrącając rękoma stojące mi na zawadzie łoziny, wkraczam na biwak. Wcześniej jednak trafia mnie Niuk. Padam na ziemię jak podcięty. Udało mi się wszakże złapać psa za pysk, nie pozwalając zaszczekać.

– Cicho, Niuku! Cicho! Nie szczekaj! – Zaś w mym głosie musi być coś, co każe psu tym razem bezwzględnie zastosować się do polecenia.

– Gniewku, gaś ogień! Natychmiast!

Gdy się z tym ociąga, sam zasypuję ognisko piaskiem, a dopiero potem wyjaśniam grozę sytuacji:

– Czuch[10] dymu wraz by nas zdradził, a przy tym pomógł Świdborowi zorientować się we mgle! Bierz Gniewku Niuka i leć ostrzec Strzeżysława. Niechaj pobudzi sąsiadów. Najlepiej im schronić się w zagajniku. Jego Świdbor nie będzie wszak otaczał. O chałupy mu idzie. A jeśli broń ma który, szczególnie łuki, niech ze sobą zabierze. Nadto i do Wratysława duchem by kogoś słać trza, by znał co Świdbor zamierza. Może zdąży z odsieczą?

Gniewko z psem na powrozie niknie we mgle, ja tymczasem zwijam biwak, umieszczając dobytek w łodzi. Nie ma obawy, by ją ktoś przypadkowo znalazł. Zbyt dobrze okryłem dłubankę gałęziami wikliny. Potem jeszcze bardziej przysypuję ognisko. Lepiej dmuchać na zimne! W końcu siadam na przyschniętych już łozinach, którymi wymościliśmy legowiska. Więcka jest przerażona, ale temu się nie dziwię. Przytulam ją.

– Nie bój się! Nie dozwolę cię skrzywdzić! Zresztą nie będziemy sami. Może i Świdbor we mgle nas nie najdzie? Kto wie, kiedy mgła zejdzie?

Siedzimy w milczeniu. Nie doceniłem Świdbora! Tym razem zadziałał natychmiast. Przed niczym gad się nie cofnie, byle niewygodnym świadkom zatkać usta! Strzeliłem kapitalne głupstwo wrzeszcząc za uciekającym drabem! Tym właśnie zdopingowałem naczelnika. I nie obchodzi go, że zginą przy tym postronni. Widać życie zwyczajnych zjadaczy chleba nie ma dlań wartości. Cóż za wredna gnida! Szkoda, że to nie on wylądował w podpalonej chacie. Jeżeli już, właśnie jemu to by się przede wszystkim należało. A swoją drogą dziwne, że wiec naczelnikiem ustanowił taką kreaturę!

Po jakimś czasie wraca Gniewko. Niuk bezbłędnie zaprowadził go do chat oraz przywiódł z powrotem. Ze Strzeżysławem pobudzili sąsiadów. Bogumił natychmiast nakazał ciszę. Wpierw zamierzał wszystkich wycofać na żalnik, lecz później uznał, że we mgle trudno byłoby to wykonać. Pchnął zaraz łodzią Strzeżysława z Lutogniewem oraz pojmanym drabem do Wratysława, a z resztą mieszkańców schronił się w zagajniku. Prosi byśmy i my do nich dołączyli. Zawsze to dobre dwa miecze więcej, nie mówiąc o łukach. Nie zamierzają tanio sprzedać swej skóry.

– Bierzmy się więc zaraz do nich!

Obciążeni tylko bronią, podążamy za psem. Ten nas najpewniej doprowadzi na miejsce. Nie ma obawy, żeby pobłądził! Trzymam Więckę za rękę. Jeszcze by mi gotowa zgubić się we mgle. Dosyć szybko odnajdujemy sąsiadów. Gwałtownie wyrwani ze snu, ledwie mieli czas się ogarnąć. W zagajniku mgła wydaje się być rzadsza. Bogumił już nas niecierpliwie oczekiwał. To zrozumiałe. W potrzebie liczą się każde sprawne ręce. Na widok Więcki oniemiał, czyniąc rękoma ruch, jak gdyby się chciał przed czymś zasłonić. Dopiero po chwilce pojmuję. Ma ją przecież za zmarłą!

– To przecie Więcka, Bogumile, cała i żywa. Nie w chacie spała, a u nas.

– Toś dziewko nie spłonęła – wykrztusza przez ściśnięte gardło. – Bogom niechaj będą dzięki! – Bierze dziewczynę w objęcia.

W zagajniku znalazło schronienie dziesięciu mężczyzn, jedenaście kobiet, nie licząc gromadki dzieci w różnym wieku. Pośród nich znajdzie się jednak z pięciu podrostków, którzy pono zupełnie dobrze radzą sobie z łukami. Wprawdzie nie człowiek dotąd był ich celem, lecz w chwili śmiertelnego zagrożenia nie to jest istotne. Najważniejsze, że potrafią celnie strzelać. Łuków na szczęście również nie brakuje.

Zajmujemy obronę okrężną. Kobiety i niezdolni do boju pozostają w środku owalu, który tworzą strzelcy przytajeni za drzewami. Wszakże na razie nie ma się czego obawiać. Mgła wciąż gęstą oponą spowija okolicę. W tej sytuacji Świdbor jeszcze poczeka. Ilu wojami dysponuje i czy dotarły doń posiłki Huneryka? Wprawdzie nie sądzę, żeby te ostatnie były zbyt liczne. Część w międzyczasie wypadła z gry. Podobno miał dwudziestkę, więc teraz nie dysponuje już nawet połową. Ilu przywiódł Świdbor, niestety pozostaje zagadką.

– Cóż przed czasem będę się trapił – przerywam nabrzmiałe troską dumania. – Co ma wisieć, nie utonie! Nie jest źle! Wokoło mgła niczym gęsta śmietana. Istotne, że mieszkańcy nadrzecznych chat zostali zawczasu ostrzeżeni i zdążyli tutaj się schronić. Mamy broń i w razie potrzeby potrafimy z niej zrobić użytek. A i do Wratysława pchnięto gońców znających rzekę jak mało kto. Ta przecież jest ich codziennym żywiołem. Nieraz już po niej we mgle pływali!

W międzyczasie pojaśniało. Zaczyna się nowy dzień. Teraz już Świdbor, niezależnie od sytuacji, musi przystąpić do akcji. Później jej rezultat może być niepewny. Wszak zakłada zaskoczenie ofiar jeszcze w chatach. Jako i wkrótce dochodzi nas przytłumiony odległością i mgłą wrzask atakujących.  Przy tym odnoszę wrażenie, że mgła nie jest już tak gęsta. Od chat dochodzą krzyki. Widocznie napastnicy poszukują zaginionych. Wkrótce i tak wpadną na właściwy trop – tym prędzej, że mgła jednak zdecydowanie ustępuje.

Krótko radzimy z Bogumiłem, który wśród swoich jest niekwestionowanym przywódcą. Nie ma sensu, by strzelcy nadal kryli się w głębi zagajnika i tu czekali na atak. Znacznie lepiej podążających za tropem napastników zawczasu poczęstować strzałami. Tego na pewno nie będą się spodziewali. Uzyskawszy zaskoczenie, może uda się posłać im następną salwę? To winno drabów cokolwiek zniechęcić i już nie tak ochoczo podążą do przodu. Z wycofaniem w głąb zagajnika zawsze zdążymy.

Na znak Bogumiła strzelcy pomykają na skraj zagajnika i tutaj stają, kryjąc się za drzewami. Sami z zewnątrz niewidoczni, mamy doskonały wgląd w teren aż po chaty, bowiem w międzyczasie resztki mgły opadły. Przy chatach czernią się ludzie Świdbora. Będzie ich ze trzy dziesiątki. Przy domu Strzeżysława dostrzegam samego naczelnika. W odległości paru metrów w naszą stronę, dwu pewnie tropicieli pilnie bada ślady zostawione przez uciekających. Niestety nie było czasu ani możliwości, żeby je zatrzeć. Teraz więc wytrawnemu tropicielowi nie powinno zająć zbyt wiele czasu ich prawidłowe odczytanie.

Przypatruję się napastnikom. Wszyscy uzbrojeni w miecze bądź topory. Na pewno każdy ma także nóż. To oczywiste. Przecież tu przybyli, by wyrżnąć zaskoczonych we śnie smardów. Za to już nie każdy dysponuje łukiem. I to mi nie dziwne. Strzelanie w ciemnościach niejednemu wydało się niedorzeczne. Po co zresztą łuki na zwyczajnych zjadaczy chleba? Spostrzeżenie to bardzo podnosi mnie na duchu. Mamy szansę skuteczniejszej obrony.

Tropiciele zdążyli już przebyć większość dystansu dzielącego chaty od zagajnika. Nie mają już wątpliwości, gdzie przepadli poszukiwani. Wskazują zagajnik. Świdbor gromkim głosem wydaje komendę, wskazując mieczem w naszym kierunku. Jego ludzie ruszają biegiem, wymachując bronią. Pewnie już każdy widzi się w roli zwycięzcy, gracko dożynającego przerażonych prostaków, którzy w zagajniku mieli nadzieję znaleźć ocalenie.

Czołówka pościgu dociera do zwiadowców i porywa ze sobą w stronę nieodległego celu.

Zaświstały cięciwy, śląc ku nadciągającym czternaście strzał. Nadciągająca fala skłębiła się. Ktoś tam pada na ziemię, zaś bolesne wrzaski niosą się po okolicy. Impet natarcia zostaje chwilowo wstrzymany. Nim nadciągnie reszta, ponownie świstają cięciwy, śląc drugą salwę. Ta jest celniejsza, ale i z drugiej strony łuki włączają się do akcji. Bzykają strzały pomiędzy drzewami. Staramy się kryć za pniami drzew, ale i tak w momencie oddania strzału trzeba się zza nich wychylić.

Stary Budzisz strzela spokojnie. W sekundę lub dwie, bierze któregoś z napastników na cel – i brzdęk! Kolejny drab wypada z boju. On tymczasem już spokojnie przymierza się do następnego. Najpewniej w nie jednym był boju, stąd jego szybkość i precyzja.

Rychło trzecia część Świdborowych zbirów leży na ziemi. Jednakże druga fala, ze samym Świdborem, dopada zatrzymanych w ataku i porywa do przody. Witają ich strzały. Znowu ktoś pada, lecz atakujący już dopadają zagajnika. Jeszcze tylko jeden bliski strzał i odskakujemy do tyłu, by w następnej chwili znów posłać pocisk ku napastnikom. Ci zaś rozbiegają się w boki, żeby pod osłoną drzew dosięgnąć nas równocześnie z kilku stron. Dopadłszy pierwotnej pozycji, opasujemy na powrót kołem niezdatnych do walki. Nie widzę, aby któryś z naszych wypadł z boju. Podziwiam najmłodszych strzelców. Jak prawdziwi woje, nie tracą głowy. Co chwilę zaśwista zwolniona cięciwa, śląc „pozdrowienie” któremuś z ludzi naczelnika. I trzeba przyznać, że zazwyczaj przesyłka trafia do adresata.

Jestem opodal Bogumiła. Z gotową do strzału kuszą, wypatruję celu pomiędzy drzewami. Wtem na mego sąsiada wpada drab z podniesionym do ciosu toporem!  W ostatniej chwili Bogumił uskakuje, ale przed następnym ciosem przecież nie łukiem się osłoni! Odruchowo ślę bełt w draba. Z tej odległości trudno spudłować. Bogumił podnosi topór napastnika i teraz ma już czym obracać w bezpośrednim starciu.

Raptem kątem oka dostrzegam woja, z uniesionym do ciosu mieczem, najwyraźniej mającego ochotę posłać mnie w zaświaty. Błyskawicznym przysiadem unikam ciosu. Nieprzyjemnie blisko śwista ostrze! Wystrzeloną kuszą wiele nie zwojuję! Puszczam ją, równocześnie dobywając „awarki” wiszącej na plecach. Jak dobrze, że ją tam zawiesiłem! Gdyby nie to, w żaden sposób byłbym nie zdążył się zasłonić przed następnym ciosem. Zazgrzytało żelazo, sypnęło iskrami. Aż mnie przygięło! Przeciwnik przewyższa mnie o głowę, a krzepy mu też nie brakuje. Ponawia cios, ale i ja teraz mam czas na dobre sparowanie. Drab wymachuje mieczem jak cepem, zadając mocne uderzenia. Najpewniej chce mnie skrócić o głowę bądź też tylko ją rozłupać. Siłą na pewno góruje. Jedyny zatem ratunek w technice. Gorączkowo przypominam sobie podstawowe cięcia i pchnięcia. Uznaję, że te drugie będą tu skuteczniejsze. Przecież przeciwnik tnie silnie z rozmachu. Gdy więc unosi ramie do następnego ciosu, błyskawicznie wyprowadzam pchnięcie w mostek. On równocześnie czyni krok w moją stronę, czym walnie poprawia skuteczność pchnięcia. Miecz w jego ręku już nigdy nie osiągnie kulminacji zamachu. Wymyka się z rozluźnionych palców i kreśląc łuk w powietrzu, pada przy drzewie. Jego właściciel osuwa się na ziemię, chyba nawet dobrze nie wiedząc, kiedy zeń życie uciekło?

Ale i Gniewko jest w potrzebie! Odcina się mieczem nacierającemu nań wojowi. Migają ostrza, dzwoni żelazo! Już chcę przyskoczyć z pomocą, gdy mój kompan sztychem dosięga gardła przeciwnika. Walka skończona!

Szybki rzut oka po bokach, lecz tam na razie nikt z bliska nie naciera. Wbijam „awarkę” w ziemię, a podniósłszy kuszę, w parę chwil przysposabiam do strzału. Zdążyłem na czas, by bełtem wyperswadować jakiemuś drabowi, by poniechał Budzisza, gdy ten toporem wymienia „grzeczności” z kimś innym. Za chwilę i ja znowu muszę imać się „awarki” dla opędzenia przed zbyt nachalnym facetem, wykazującym nadmierną ochotę bliższego poznajomienia mnie z ostrzem swego topora. Cóż, kiedy właśnie nie pragnę zawierania nowych znajomości! Wystarczy dotychczasowych. Opieram się skutecznie. Topór ląduje na ziemi, zaś jego właściciel spiesznie odchodzi bez pożegnania, ściskając lewą ręką rozchlastaną prawicę. Korzystając z wolnej chwili, naciągam kuszę. Wtem od chat rozbrzmiewa bojowy okrzyk! W prześwicie pomiędzy drzewami widać nowy zastęp wojów biegnących w naszą stronę.

– O rany! Czyżby Świdbor uruchomił jeszcze jakieś rezerwy?! Jednak w następnym momencie, pośród przybyłych rozpoznaję Strzeżysława, a nieco później i Lutogniewa.

– Uff! – z ulgą wypuszczam powietrze z płuc.

Ale i karna ekspedycje Świdbora również dostrzega nadciągające niebezpieczeństwo. W chwili rezygnują z walki. Teraz jedynie jak najszybsze opuszczenie tych stron im w głowach! Wypadamy z zagajnika, śląc strzały za uciekającymi. Dostrzegam Świdbora. Jak na swą tuszę, zupełnie rączo sadzi. Jeszcze gotów dostać zadyszki! Nie mogę oprzeć się pokusie posłania mu bełtu. Podrzut kuszy i oto już bełt mknie w ślad za nim, by u końca drogi utkwić w tłustym zadku naczelnika. Nie, nie będę przecież gnidy zabijał! Lepiej, żeby wiec domierzył mu sprawiedliwości.

Cny naczelnik ryje nosem w murawie, lecz zaraz – na czworakach – podąża za swymi. Wnet dopada go pościg. Zresztą i pozostali nie umknęli zbyt daleko. Jedni zdają się na łaskę Wratysława, inni usiłują walczyć do końca.

Wracam na skraj zagajnika. Właśnie opuszcza go reszta mieszkańców pobliskich chat. Strzeżysław i Lutogniew ściskają swych bliskich. Przypada i do mnie Więcka:

– Och, Sławko, jużem myślała, iże po nas!

Niuk podskakuje przy nas radośnie. Wkrótce wraca i Gniewko.

– W samą porę Wratysław utrafił – dyszy ciężko, jakby się setnie spracował.

– Bierzmy się, Gniewku stąd! Jeszcze Wratysław rad by nas widzieć w swej drużynie, a jakoś głupio byłoby mu odmówić.  Najwyższy czas ruszać ku Ślęży!

 


[1]  kosy – warkocze;

[2]  polepa – podłoga z ubitej gliny;

[3] powała – sufit;

[4]  nogawice – spodnie;

[5]    brusy – bale;

[6]    nawiązka – odszkodowanie;

[7]    nieskorzej – później;

[8]    po ćmoku – po ciemku;

[9]    zagorzał – podpalił;

[10]  czuch – woń, zapach;

Skip to content