ODCINEK 6

Karw przeklęty! Warciej się ruchaj![1] – Bat ze świstem przecina powietrze, by wylądować na mym grzbiecie. Wprawdzie ułamek sekundy wcześniej kulę się odruchowo, ale i tak marny z tego pożytek. Ostry ból przeszywa plecy, zaś w oczach aż ciemnieje z wściekłości.

– Poczekaj gnojku! – mruczę pod nosem – Jeszcze cię dorwę! A wtedy zeżresz swój bat. Wpierw jednak wygarbuję ci nim skórę!

Cóż, kiedy te groźby mogą obecnie jedynie troszkę poprawić moje samopoczucie, ale już w niczym nie zmienią faktu, że jako rab Przybywoja jestem w kamieniołomie. Jako nowy, stałem się natychmiast celem specjalnych szykan, w których właśnie ten nadzorca celuje. Widocznie zaraz na wstępie winienem zostać odpowiednio zmiękczony, żeby przypadkiem w mej głowie nie zaświtała jakaś buntownicza myśl. A poza tym, jestem jeszcze w pełni sił, dlatego drab może sobie bez obaw pofolgować sadystycznym instynktom. Chociaż mnie nieco zmaltretuje, nie pozbawi jednak sił koniecznych do pracy. Przecież głównie po to tutaj się znalazłem. Dobywanie kamiennych płyt jest teraz moim zajęciem. Z nich to później biegli  w kamieniarskim rzemiośle wykuwają tak bardzo poszukiwane żarnowy[2].

– I przypuściłbyś, Sławku, że tak dokładnie poznasz pracę kamieniarza? – myślę zgryźliwie pomiędzy jednym a drugim uderzeniem młotka w żelazny przecinak. – A tu jeszcze nadzorca – sadysta stoi z batem, popędzając do szybszej pracy!

Siedzę w głębokim rowie na zboczu Ślęży i z kilkoma towarzyszami niedoli, odspajam kolejną granitową płytę. A gdy już ją wyrąbiemy, trzeba będzie jakoś ten ciężar wytaszczyć na górę. Jeszcze nie wiem jak, ale to nie zmartwienie. Wszak moi towarzysze pewnie już coś takiego robili, więc zobaczę i przy okazji także nauczę.

Wyruszając przed dwoma dniami z Chwałkowa, nigdy bym nie przypuścił takiego obrotu sprawy. Wprawdzie wyprawa do grodu od początku miała znamiona zwariowanej, jednakże rokowała powodzenie. Nie miałem bynajmniej zamiaru pchać się w paszczę lwa, w tym zaś wypadku w łapy Przybywoja. Wysłani z Chwałkowa zwiadowcy przynieśli bowiem wieści potwierdzające kilka przypadków zniknięcia dzieci w ostatnim czasie. Zawsze miało to miejsce w okolicach bardziej odległych od grodu, zaś w dwu przypadkach dzieci zaginęły z zagród samotnie położonych pośród zagajników i pól. Nie było zatem wątpliwości, że i tutaj ktoś działał podobnie jak nad Odrą. Rzecz jasna nie można było twierdzić, że w procederze bierze udział Przybywoj, lecz i coś takiego mogło być także prawdopodobne. Wtedy przypomniałem swój pomysł wyruszenia w sąsiedztwo grodu, a może nawet i do niego. Pomimo opozycji Gniewka i Więcki, postanowiłem wyruszyć sam i to jedynie zbrojny w nóż i krzepki dębczak. Sądziłem, że tak będę mniej się rzucał w oczy. Prócz broni zostawiłem w Chwałkowie także zapalniczkę. Jeszcze bym ją mógł zgubić, zaś w drodze nie była mi koniecznie potrzebna. Składany nóż starym sposobem wpuściłem do nogawki. Dobrze przecież mieć zawsze jakąś niespodziankę w zanadrzu. Jako człowiekowi w tych stronach zupełnie obcemu, może łatwiej przyjdzie czegoś się dowiedzieć? Obcego raczej nikt nie będzie podejrzewał o zaangażowanie w miejscowe sprawy. Pamiętając o roli Bezstryja, chciałem również zaglądnąć na przystań przy potoku płynącym nieco na wschód od grodu. Jeżeli zdrajca poinformował Przybywoja o wyprawie Budzigniewa, ten zapewne postarał się złowić syna Chwałka. Wątpliwe wszakże, żeby kazał łódź zatopić lub zniszczyć. Ta przecież miała swą wartość. A poza tym wiozła kilka kompletów żaren, które w wypadku pozbycia się łodzi, w jakiś sposób należało przetransportować do grodu. Jeżeli więc łódź przechwycono, miałem nadzieję ją rozpoznać pośród innych, po oczach narysowanych na jej dziobie.

Początkowo zamierzałem drogę odbyć pieszo. Potem jednak zmieniłem zdanie. Wszak dysponowaliśmy zdobycznymi wierzchowcami, więc na koniu przebyłem większość zaplanowanej trasy – aż do zagrody Budzigosta, który był krewniakiem Chwałkowej żony. By go nie narażać na niepotrzebne kłopoty, natychmiast odesłałem konia do Chwałkowa. W tym celu zabrałem ze sobą Stoisława, który konno wrócił do domu. Pogadawszy z Budzigostem, ruszyłem wpierw nad potok. Droga zabrała około godziny. Na przystani siadłem nad wodą. Przy brzegu cumowało pięć łodzi, zaś jeszcze kilka leżało wyciągniętych na ląd. Niby to mocząc nogi, pilnie patrzałem po łodziach, czy aby na którejś nie zobaczę wyrysowanych węglem oczu? Chociażby i nawet rysunek zatarto, zawsze winien po nim pozostać jakiś ślad, zaś w najgorszym wypadku, jaśniejsza niż reszta burty plama. Niestety łodzie kołyszące się na wodzie nie nosiły żadnych znaków. Dwie najbliższe wyciągnięte na brzeg również. Żeby przypatrzeć się reszcie, musiałem zmienić dotychczasową pozycję. Osuszywszy nogi, wdziałem łykowe łapcie i wolno ruszyłem przed siebie. Po paru krokach – jest! Na burcie przedostatniej łodzi, przy dziobie widniał cokolwiek zatarty rysunek oka i taki sam z drugiej strony.

– Miałem jednak nosa! Biedny Budzigniew niezbyt daleko zawędrował. Gdzie teraz przebywa? Może go rozeźlony Przybywoj zatłuc kazał? Ee, chyba nie. Byłoby czystą głupotą zabijać młodego i silnego jeńca. A chociażby i nawet, zawsze można tego później dokonać, a póki co, wykorzystać do ciężkiej pracy. Darmowy i w pełni sprawny robotnik zawsze jest mile widziany. Natomiast gdy już z sił opadnie, wtedy przyjdzie czas dopełnienia zemsty. – I tu zaraz przyszedł mi na myśl kamieniołom. Wszak Przybywoj wszystkie skupił w swym ręku. W części pono pracują wciąż wolni ich poprzedni właściciele, część natomiast żupan obsadził rabami. I właśnie tam aż wprost by się prosiło umieścić Budzigniewa. Łamał żupanowy monopol na żarnowe kamienie, zatem tam wypadało mu dać solidny wycisk. Ba, żeby tak wiedzieć jeszcze w którym? Można by wtedy spróbować jakoś go uwolnić.

Po odnalezieniu łodzi nie miałem już czego szukać przy potoku. Przed odejściem zajrzałem jeszcze do wnętrza łodzi, czy aby nie dostrzegę ewentualnych śladów krwi, jednak niczego podobnego nie znalazłem. Porzuciwszy przystań, skierowałem się w stronę grodu. Tam Boguchwał wskazał mi bezpieczny kontakt w przygrodowej kuźni Świerada i jeszcze drugi, w samym grodzie, u zduna Radbora. Obydwaj byli dalszymi powinowatymi naszego gospodarza, a przy tym podobno nie pałali zbytnią miłością do żupana. U nich najprędzej mogłem zasięgnąć języka, a chociażby i nawet sami niczego w interesujących nas sprawach nie wiedzieli, istniała zawsze możliwość zasięgnięcia poprzez nich języka. O kuźnię Świerada nie musiałem nawet pytać. Sam ją odnalazłem według wskazówek Boguchwała. Zastałem kuźnika przy pracy. Pozdrowiwszy mistrza, przedstawiłem się oraz rzekłem, kto mnie do niego skierował. Usłyszawszy imię Boguchwała, przeprasza na chwilę. Tylko omówi z pomocnikiem sposób dalszego wykonania roboty i będzie do mej dyspozycji. A do tego czasu  zaproponował odpoczynek na ławie przed domem, który stał opodal. Poczekałem parę minut, wyciągnąwszy wygodnie nogi. Zanim przystąpiłem do sprawy, musiałem rzec, co nowego u Chwałka? Wieści o najeździe Przybywojowych drużynników i śmierci Dobiegniewy były mu znane, bowiem Boguchwał w czasie ostatniego pobytu w grodzie wpadł doń na chwilę. Dopowiedziałem więc o drugiej próbie najazdu po pogrzebie i sromotnej klęsce, która spotkała ludzi żupana. Następnie przystąpiłem do sprawy, która mnie tutaj sprowadziła.

Słysząc o Budzigniewie, aż się za głowę złapał. Wprawdzie coś mu się o uszy obiło, iż żupanowi drużynnicy złapali kogoś wiozącego żarnowy, ale ani by przypuścił, że mógł to być Budzigniew. Obiecał jeszcze tego samego dnia pogadać z Mojmirem trzymającym w grodzie gospodę. Często u niego bywają drużynnicy, zatem ma najlepsze wieści.

– Przy piwie i miodzie języki przecie się same rozwiązują – dodał, przymrużywszy znacząco oko.

Natomiast wiadomość o porwanych dzieciach najwyraźniej go zaskoczyła.

– Nie, o niczym podobnym nie słyszał. – Trudno mu nawet uwierzyć, żeby ktoś tutaj czymś takim się parał. Musiałem więc znów opowiedzieć historię o Huneryku i Rogatym Swenie. Słuchał nie przerywając ni słowem. Gdy skończyłem, przez chwilę kiwał głową, jak gdyby z niedowierzaniem, zaś później obiecał i w tej sprawie rozpytać Mojmira. Czego sie dowie, przekaże wieczorem. Do tego zaś czasu rad by mnie gościć. Wymówiłem się – przynajmniej chwilowo – gdyż chciałem jeszcze odwiedzić Radbora. Wprawdzie pracownia zduna była również poza obrębem grodowych wałów, jednak dom mistrza faktycznie znajdował się w grodzie. Poszedłem wpierw do warsztatu, spodziewając się tam zastać Radbora. Niestety miałem pecha. Zdun dopiero co poszedł do domu i prawdopodobnie już tego dnia do warsztatu nie miał wrócić. Tak przynajmniej uważał mój rozmówca. Poszedłem więc szukać Radbora w domu. Nawet lepiej! Przynajmniej będę mógł z nim spokojnie pogadać. Nie namyślając się, skierowałem kroki ku grodowej bramie, po drodze podziwiając wyniosły wał, owalem okalający gród. Wkrótce byłem przy bramie. Wierzeje na ścieżaj otwarte zapraszały do środka. Przekroczywszy dylowy most nad suchą fosą, zagłębiłem się w czeluść bramy. Minąłem dwu zbrojnych. Trzeci z nadbramnego samborza wypatrywał ewentualnego niebezpieczeństwa zagrażającego grodowi. Przeszedłem spokojnie obok straży, nawet specjalnie na nią nie patrząc. A czy to wiadomo, co takiemu żołdakowi może do łba strzelić? A to na przykład nie spodoba mu się moje spojrzenie? Wolałem nie ryzykować. Jednak moja osoba bynajmniej ich nie zainteresowała. Odetchnąłem z ulgą. Opodal bramy zobaczyłem gospodę. To od niej należało skręcić w lewo, ażeby po przejściu kilkunastu kroków okolnicą[3], trafić na domostwo Radbora.

Właśnie mijałem gospodę wyróżnioną zieloną wiechą, gdy rozwarły się drzwi i na zewnątrz wychynęło dwu najwyraźniej drużynników żupana. Wpadli na mnie, nieomal przewracając. Jeden coś gniewnie warknął, pewnie po germańsku, natomiast drugi, rzuciwszy na mnie okiem, zaczął się drzeć jak opętany, wzywając druhów od bramy, by mnie łapali, bo to właśnie ja onegdaj postrzeliłem jakiegoś Bernharda. Nim zdołałem cokolwiek uczynić, już mocno mnie trzymały dwie pary rąk, zaś pijus dalej wrzeszczał, obiecując rychłe wyrównanie rachunków przez owego Bernharda, a i nie tylko. Na drużynnika żupana podniosłem rękę, zatem żupan mnie srodze pokarze.

Próżno tłumaczyć, że pijakowi coś się pomieszało. Wszak nie znam żadnego Bernharda, a tutaj – jako żywo – jeszcze nigdy nie byłem. Jak mogłem strzelać, skoro nawet łuku nie mam!

Dosyć szybko zaprowadzono mnie do siedziby żupana, którą od reszty grodu oddzielał solidny ostrokół. Żupan właśnie obiadował, przyszło więc nam troszkę poczekać. Pijus tymczasem zdążył sprowadzić rzeczonego Bernharda. Rzeczywiście, drab był najwyraźniej ranny. Blada gęba i unieruchomiona ręka świadczyły, że niedawno musiał się spotkać ze strzałą. Popatrzał na mnie badawczo i przecząco kiwnął głową. I chociaż pijak nadal się upierał przy swoim, Bernhard ponownie zaprzeczył i na koniec warknął już rozeźlony, kalecząc nasz język, że ten co doń strzelał był mniejszy. A ja jestem w domu! Bez wątpienia mam przed sobą dwu pechowych łapaczy. Wiadomo, nie ja postrzeliłem draba, lecz Więcka.

Trzymający mnie strażnik rozluźnił chwyt. Sądziłem, że mnie puści, ale nie. Widocznie uznał, by mnie jednak postawić przed obliczem żupana, chociaż sprawa została już wyjaśniona.

W końcu zacny żupan przed dom wyjść raczył. Wysłuchał relacji strażnika. Pijusowi polecił się przespać. (Bernhard wcześniej odszedł, nie czekając na żupana). Potem popatrzał na mnie przenikliwie i zapytał, co tu właściwie robię i skąd się wziąłem?

Opowiedziałem starą bajkę o Głowaczach, z których wywodzi się mój ród. Przywędrowałem tu posłany przez ojca dla rozeznania możliwości nabycia paru kompletów żarnowych kamieni. Wpierw wędrowałem Odrą z ludźmi gospodzina Gniewosza, którzy bawili w naszych stronach, a potem – od osad przy brodzie – na własnych nogach. Napotkani drogą ludzie rzekli mi, iżbym o żarnowy pytał w grodzie. Tam najlepiej o wszystkim się dowiem. Specjalnie wtrącałem przy tym słowa, a czasami nawet całe zwroty po mojemu, dla podkreślenia swej inności. Lepiej, żeby w jego głowie nie zaświtało żadne podejrzenie.

Gdy skończyłem, potwierdzająco skinął głową. Dobrze trafiłem, wszakże najlepiej będzie mi o wszystkim ugadać się z Mrogniewem – jego włodarzem, który tymi sprawami zawiaduje. Niestety nie ma go w grodzie, jako że na miejscu wszystkiego dogląda. Przyda mi zatem przewodnika, by do niego zaprowadził. A że zawsze rad jest przybyszom z dalekich stron, dlatego bym sprawę jeszcze przed zmierzchem dogadał, użyczy także i wierzchowca. Przynajmniej nóg już nie będę trudził – i podawszy mi prawicę, skończył rozmowę. Mocny uścisk nieco boleśnie zgniótł mą dłoń. Nim ją puścił, zdążył jeszcze dokładnie oglądnąć opuszki mych palców, czy aby nie są charakterystycznie stwardniałe, co jest nieuniknione przy częstym używaniu łuku. Naturalnie paluszki u prawicy są mięciutkie, czego by już nie można powiedzieć o ich bliźniakach u lewej dłoni. W tym jednak wypadku przenikliwość żupana na szczęście nie sięgnęła aż tak daleko. Na odchodnym kazał mi zaczekać na przewodnika. Rychło go pośle. Nie pozostawało więc nic innego, jak cierpliwie czekać.

– Przynajmniej będę miał okazję rzucić okiem na kamieniarski interes Przybywoja – pomyślałem. – Nie ma niczego złego, co by na dobre nie wyszło. Jeżeli Przybywoj stoi za porwaniami, dzieci na pewno nie są przetrzymywane w grodzie, a raczej gdzieś na osobności. Obecność brańców w miejscu łatwo dostępnym byłaby zbyt niebezpieczna. Natomiast w borze, wysoko na zboczach góry, można bez obawy więzić nawet legion porwanych. Wątpliwe, żeby ich ktokolwiek właśnie tam szukał, przy tym miejsce to zapewne jest skrupulatnie pilnowane. Jednak jadąc tam z błogosławieństwem żupana, będę mógł się rozglądnąć, chociażby tylko udając przed włodarzem ciekawość kamieniarskiego rzemiosła.

Po jakimś czasie zjawił się przewodnik wiodąc za sobą osiodłane konie. Otaksowawszy mnie wzrokiem, nieco kpiącym tonem zapytał, czy aby na koniu jeździć poradzę? Bąknąłem, że nie najlepiej, ale chyba wystarczy, by dojechać na miejsce.

Wygramoliłem się na siodło i ruszyliśmy. Przy gospodzie zatrzymałem się na chwilkę, by podnieść z ziemi dębczak wytrącony mi z ręki w momencie pojmania. Zatknąłem go za pasek, by nie przeszkadzał w jeździe. (Nóż został mi zwrócony jeszcze u żupana).

Wkrótce ogarnął nas bór. Wąską dróżką pięliśmy się w górę, mniej więcej w kierunku południowo zachodnim. Po osiągnięciu pewnej wysokości, odbiliśmy w prawo i teraz, już wzdłuż zbocza, zdążaliśmy dalej. Pomiędzy drzewami sterczały prostopadłościany skalnych bloków o zielonkawym odcieniu. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Pilnie patrząc po okolicy, starałem się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Ostatecznie dróżkę przegrodziły solidne wrota w wysokim żerdziowym płocie. Nad nimi tkwił pomost wartownika. Mój przewodnik opowiedział się straży. Wrota wnet rozwarły swe podwoje, dając wolny wjazd. Na dosyć wąskim majdanie zobaczyłem trzy klecie. Za nimi w bór przecinką wiodła droga. Zapewne tam gdzieś był kamieniołom i kamieniarski warsztat. Obok jednej z kleci stał wóz o pełnych kołach, zaś sama kleć wyglądała na stajnię. Tak można było sądzić po wysokich drzwiach. W najporządniejszym budynku urzędował Mrogniew, zaś drugim obok zapewne mieszkali strażnicy. Kamieniarze najwyraźniej kwaterowali gdzieś dalej, niewidoczni z tego miejsca.

Podjechawszy w pobliże domu włodarza, opuściliśmy siodła. Przewodnik wszedł do środka, a ja czekałem na zewnątrz. Upłynęło parę minut zanim Mrogniew z chaty wyjść raczył. Po powitaniu rzekł, iż z grubsza jest już zorientowany w sprawie. Zapewne chciałbym zobaczyć gotowe żarnowy, a może też miejsce, gdzie się je sprawia? Zaprasza zatem. To niedaleko. Drogą wszystko dokładniej omówimy.

– Przewodnik zaczeka – uprzedził moje pytanie i uczyniwszy zapraszający ruch ręką, ruszył drogą w bór.

Powtórzyłem znów bajkę o ojcu mającym ochotę nabycia żarnowych kamieni. W tym czasie przeszliśmy z pięćdziesiąt metrów. Minąwszy zakręt, wyszliśmy na szerszy placyk. Przy zboczu widniał rów kamieniołomu. Niósł się zeń stukot młotków. Z przeciwnej strony placyku stała spora szopa. I w niej coś metalicznie podzwaniało. Zatem najpewniej kamieniarski warsztat. Za nim następna długa kleć i nieco w bok druga, troszkę mniejsza, lecz  bardziej starannie wykonana. Czyżby mieszkanie nadzorców? Dostrzegłem takiego przy kamieniołomie. Zaraz też drugi wyszedł z kamieniarskiego warsztatu, a trzeci właśnie z tego budynku. Zobaczyłem jeszcze i czwartego na tyłach. I tam również stała jakaś szopa. Na dalszą obserwację zabrakło czasu, jako że Mrogniew już mnie przedstawiał dozorcom, wypadało więc przynajmniej wtedy nie rozglądać się wokoło.

– Pal licho – pomyślałem. – Wkrótce i tak będę jeszcze mógł dyskretnie zerknąć na to i owo.

Jednak wydarzenie następnej chwili kompletnie mnie zaskoczyły. W sekundzie draby wykręcili mi ręce, zaś Mrogniew spokojnie odpiął z mych bioder pas z nożem.

– Ninie ci niepotrzebny – wyjaśnił. – Wszakeś pono ciekaw roboty przy kamieniach, tedy nie zawadzi, iżbyś jej zakosztował. Gospodzin Przybywoj zawdy mało rabów chętnych do roboty ma. Przy tym nazbyt łatwo zdychają, przeto wielce rad, jak mu się jaki młodzik, durny jako ty, nawinie. A gdy z daleka, tym bardziej rad. Wszak nikt go tu szukał nie będzie. – I splunąwszy na ziemię, bez słowa odszedł tam skąd przyszliśmy.

Dozorcy sprawnie okuli me nogi w kostkach łańcuchem i wlepiwszy parę batów, pognali do kamieniołomu. Tam dostałem młotek i przecinak. Dozorca na granitowej płycie batem wskazał linię, wzdłuż której należało ciąć kamień. Przy tej robocie trudziło się już pięciu okutych jak ja nieszczęśników. Zajęci robotą, nawet na mnie  nie spojrzeli. A może zwyczajnie nie chcieli daremnie wystawiać się na baty, których przy każdej okazji nie szczędził dozorca? Tutaj jedynie wytężona praca się liczyła. Regułę tę wkrótce poznałem na własnej skórze, przekazaną niezbyt elegancko pomiędzy jednym a drugim razem batoga. By nie prowokować draba do większego wysiłku, zamieniłem się w skalnego dzięcioła, wytrwale kującego granit, ale i tak nie oszczędziło mi to widać z góry zaplanowanej porcji batów. Te najpewniej zaraz na wstępie miały mnie odpowiednio urobić, a przede wszystkim pozbawić niezdrowych myśli. Najlepiej zaś, żebym – jeśli w ogóle myślał – to wyłącznie o dobrym wykonaniu zadanej roboty.

Niemal do zmierzchu mozolnie żłobiłem bruzdę w skale. Cóż, kiedy efekt mych wysiłków był mizerny. Oceniając go optymistycznie i tak wypadało, że zadaną robotę uda mi się doprowadzić do szczęśliwego końca w ciągu najbliższego miesiąca i to pod warunkiem, że wszystko będzie przebiegało pomyślnie, a dozorca w międzyczasie nie zaćwiczy mnie na śmierć. Przecinaki niestety wykonano z marnego materiału, trudno więc wymagać, by dobrze cięły twardy kamień. Wprawdzie tępe zabierano do ostrzenia, lecz nie na wiele to się zdało. Rychło znów były do bani. Byłby Przybywoj zadbał o lepsze narzędzia, miałby zwiększoną produkcję i lepsze wyniki całego przedsięwzięcia. A tak dureń nie tylko że tracił na ilości wyprodukowanych kamieni, ale bezmyślnością i nadmierną eksploatacją sił nieszczęsnych rabów, dosyć szybko pozbywał się jako tako już do roboty przyuczonych robotników. Przynajmniej taka sytuacja panowała w rowie kamieniołomu. Tu jednak najprościej było zastąpić wyeksploatowanych nowymi siłami.

Zanim mrok na dobre ogarnął okolicę, zapędzono nas do długiej szopy za warsztatem kamieniarskim. Słusznie uważałem, że jest to miejsce zamieszkania niewolnych wyrobników.   Dano nam niezbyt okraszonej kaszy i wody do popicia. Tej każdy mógł brać do woli. Kamieniarze wykuwający z płyt gotowe żarna stołowali się w swym warsztacie. Do naszej kleci przychodzili dopiero po wieczerzy. Pewnie dostawali nieco lepsze żarcie, by zbyt szybko nie kopnęli w kalendarz. Nie tak przecież łatwo znaleźć wykwalifikowanego następcę.

Po wieczerzy brańcy mają okazję skorzystania z ustronnego miejsca, dokąd wypadało jakoś zatruchtać z łańcuchem na nogach. Dozorca, stojąc na dziedzińcu, tylko z dala dawał na nich baczenie.

W trakcie kucia bruzdki w granicie zastanawiałem się czy Budzigniew także tutaj wylądował? Rzucając spod oka krótkie spojrzenia na współtowarzyszy, usiłowałem odgadnąć, który to też być może? Ostatecznie wytypowałem jednego. Wydawał mi się podobny do Boguchwała. W tym wypadku kryterium wieku niezbyt było przydatne, jako że wszyscy byliśmy młodzi. Przy tym domniemany Budzigniew wydawał mi się jakoś bardziej zżyty z dwoma współtowarzyszami niedoli. I to mi również do niego pasowało. Wszak na ową feralną wyprawę wyruszył w towarzystwie dwu druhów. Postanowiłem więc zamienić z nim chociażby tylko parę słów i to najlepiej na osobności. Wobec tego tak zadziałałem, żeby przy okazji wieczornego wypróżnienia znaleźć się z nim sam na sam. Zerknąwszy wokoło, czy aby jeszcze ktoś postronny nie kręci się w pobliżu, zapytałem zali mu Budzigniew na miano? Spojrzał na mnie zdziwiony i potwierdził.

– Syn Chwałka? – sprecyzowałem.

– A jużci!

Wobec tego, w telegraficznym skrócie, uświadomiłem go, za czyją przyczyną tu się znalazł.

Aż zgrzytnął zębami: – O przeniewierca przeklęty! – Do tej bowiem pory sądził, że ludzie żupana przechwycili jego łódź przypadkowo.

Zapytałem jeszcze o dzieci. Wszak przebywa tutaj już parę dni.

– Na isto! Kogoś trzymają w onej kleci na tyłach. Tam wszakże im chadzć nie sposób. Nocą zaś wolno puszczone psy wszytkiego pilnują, zatem wtedy lepiej z kleci nie wyłazić.

Musiałem jeszcze pokrótce powiedzieć o ostatnich wypadkach w Chwałkowie. Ale i tak nie było nam dane dokończenie rozmowy, bowiem od kleci zbliżał się ku nam, podzwaniając łańcuchem, jeden z współwięźniów, a nie był to żaden z kompanów Budzigniewa. W dodatku mój rozmówca podejrzewał, że donosi dozorcom na współtowarzyszy. Przy tym zawsze dziwnym trafem udawało mu się wyżebrać dodatkowe jadło, a i batów tyle co na innych nań nie spadało. Podreptaliśmy z powrotem, zamieniwszy po drodze jeszcze parę słów.

Przed snem długo myślałem o swej sytuacji i ewentualnych sposobach odzyskania wolności. Nie byłem przecież zupełnie bezbronny. Ale przed podjęciem czegokolwiek, wpierw należało wszystko dokładnie przemyśleć, zaś przede wszystkim dokładnie rozpoznać sytuację na miejscu. Jak by więc nie spojrzeć, wypadało na to, że pobędę tu przynajmniej jeszcze parę dni. Liczyłem również na Gniewka. Skoro nie wrócę do Chwałkowa w oznaczonym terminie, zacznie mnie szukać. Świerad wiedział dokąd się udałem. Mojmir zaś niewątpliwie widział z gospody moje ujęcie, a prawdopodobnie także i wyjazd z grodu w towarzystwie człeka żupana. Jego późniejszy samotny powrót do grodu z luzakiem chyba również nie uszedł uwadze gospodzkiego. W tej sytuacji Gniewko winien się domyśleć, gdzie mnie szukać. Lecz i tak wpierw musiało upłynąć parę dni. To niestety wydawało się nieuniknione. Wypadało zatem przytaić się do czasu i udając całkowitą uległość, nie wystawiać grzbietu na zbędne razy.

Nazajutrz, wczesnym rankiem, wrzask nadzorcy postawił mnie na nogi. Zaserwowane śniadanie na pewno nie mogło utrzymać człowieka przy siłach, a co dopiero mówić o energii niezbędnej dla wykonywania pracy. Jedyne co podtrzymywało mnie na duchu to myśl, że tak czy inaczej, niebawem skończy się nasza niedola. W Chwałkowie było dosyć sił dla rozpędzenia tutejszej niezbyt licznej załogi. Jakoś wytrzymam te parę dni – myślałem.

Po porannym posiłku popędzono naszą szóstkę znów do kamieniołomu, byśmy w pocie czoła kuli twardą skałę. Dzisiaj pilnował nas inny dozorca. Chociażby i nawet człek był ślepcem, wnet by to poznał po wrzaskach i przekleństwach, a przede wszystkim razach bata, których nam nie szczędził. Szczególnie zaś drab uwziął się na mnie, widać z lubością folgując swym sadystycznym upodobaniom. Zaciskając zęby, waliłem młotkiem w przecinak. Nic dziwnego, że na twardej skale jego ostrze wnet stępiało do cna. W takim wypadku dozorca winien był dać inny, lecz nie zamierzałem go drażnić niewczesnymi zachciankami. I tak już zdążył zdrowo mi przyłożyć, nie miałem więc ochoty czymkolwiek zaprzątać jego uwagi. Waliłem młotkiem w tępy przecinak i już. Istotne, żeby widział mój wysiłek. Bez tego i tak co chwilę nazywał mnie pieszczotliwie wołem i wzywał do szybszych ruchów, podkreślając batem wagę swych słów. I tak przeleciało do południa i wczesne popołudnie. Potem nastąpiła krótka przerwa na posiłek udający obiad, który spożyliśmy na miejscu pracy. Nadzorca także odszedł skrzepić nadwątlone siły, można było więc nieco wytchnąć. Niestety nie trwało to długo. Widocznie drab miał zwyczaj szybko pochłaniać jadło, a może zwyczajnie nie chciał nam dawać za dużo czasu na wypoczynek? W efekcie rychło znów jego wrzaski niosły się po okolicy, a bat ze świstem przecinał powietrze.

– Karw przeklęty! Warciej się ruchaj! – Bat kolejny raz ląduje na mym grzbiecie. Wprawdzie ułamek sekundy wcześniej kulę się odruchowo, ale marny z tego pożytek. Ostry ból przeszywa plecy, zaś w oczach aż mi ciemnieje z wściekłości.

– Przeklęty gnojku, jeszcze cię dorwę! A wtedy zeżresz swój bat. Wpierw jednak wygarbuję ci nim skórę!

Ze zdwojonym wysiłkiem walę młotkiem w tępy przecinak. W pewnym momencie pęka na dwie części. Jedna pozostaje w mej dłoni, druga pryska w bok. Nadzorca zaniemówił na chwilę, za to jego bat ze zdwojoną szybkością przecina powietrze. Gdy się zasapał, spluwa na mnie, każe wziąć obydwa złomki i wyłazić z wykopu.

– No, teraz mi dołoży – myślę. Ale nawet nie. Widocznie chwilowo się wyładował, albo też chce mnie zaskoczyć jakąś bardziej wyrafinowaną niespodzianką.

Skoro już się wygramoliłem na górę, rzecze bym poszedł do kamieniarzy po inne żelazko[4].

– Tylko biegiem – wrzeszczy, dając mi niespodziewanego kopa w zadek.

Ruszam w stronę warsztatu tak szybko, jak tylko potrafię. Musi to śmiesznie wyglądać, gdyż parska śmiechem, obdarzając mnie jeszcze paroma niezbyt wybrednymi epitetami. Z tego wszystkiego nie zwrócił uwagi na to, że zabrałem ze sobą i młotek. Przed wejściem do pomieszczenia kamieniarzy zatykam go od tyłu za spodnie. Wchodzę do środka. Wiem, że o nowy przecinak muszę prosić nadzorcę doglądającego pracy kamieniarzy. To tutaj ostrzy się stępione narzędzia.

– Czego? – wrzasnął na mój widok.

Wyciągam ku niemu rękę z połamanym przecinakiem.

– Za silny – rzuca z przekąsem. – Mniej żreć, więcej robić! – Ostatecznie jednak odbiera połamańca i kładzie na wąskiej półce przy ścianie. W następnej chwili niespodziewanie ciska we mnie nowym „żelazkiem”. Gdybym się w porę nie uchylił, byłby mi drab łeb nim rozwalił! Przecinak wbija się w grubą żerdź, z których złożono ścianę. Rozeźlony chybieniem przyskakuje do mnie i z rozmachem leje w mordę. Gwałtownym unikiem nie całkowicie uchylam się od ciosu, ale zawsze to minimalizuję jego skutki. Wprawdzie coś mi tam zamigotało przed oczyma, ale głowa pozostała na swym miejscu. Rozwścieczony próbą obrony, a już najbardziej brakiem uległości, syknąwszy coś przez zęby, zaciska dłonie na mojej szyi.

Zaczynam się dusić, a mam przy tym takie wrażenie, że za chwilę oczy wyskoczą mi z oczodołów. Jeszcze trochę, a stracę przytomność! W ostatnich przebłyskach świadomości wyszarpuję młotek i tak mocno, jak tylko potrafię, walę draba w głowę. Musiało go zdrowo zamroczyć. Puszcza mnie i złapawszy się za głowę, słania na przygiętych kolanach. Ja tymczasem, wciąż kurczowo zaciskając trzonek młotka w dłoni, wciągam powietrze w płuca. Przed oczami latają jeszcze czerwone mroczki, jednak po chwili przychodzę do siebie na tyle, żeby znowu przytomnie popatrzeć na otoczenie. A jest po temu najwyższy czas! Nadzorca z okrwawionym łbem, chwiejąc się jeszcze na nogach i mamrocząc coś pod nosem, dobywa topora zza pasa.

– O Boże! Zaraz mnie zatłucze! Młotkiem przeciw toporowi nic nie wskóram. Uciec także nie da rady. Łańcuch na nogach skutecznie hamuje ruchy.

Drab wlepiwszy we mnie mętny wzrok, bez zbytniego pośpiechu, chwilę jakby ważył topór w ręku. Patrzę nań jak zahipnotyzowany. Potem w geście rozpaczy ciskam młotkiem. Tym razem bez trudu zdążył się uchylić. Młotek przelatuje obok głowy i wali w półkę przy ścianie. Drapieżny uśmiech wykwita na zakrwawionej gębie, a ręka unosi topór do ciosu. Mogę jeszcze spróbować się uchylić, ale i tak jedynie na chwilkę odwlecze to moją śmierć.

– O Panie, ratuj!

Topór opada, a ja w ostatnim momencie odskakuję w bok. Ostrze bez trudu rozłupuje pniak służący za zydel, który jakoś znalazł się na jego drodze. Drab, wciąż z krzywym uśmiechem na gębie, czyni krok w moją stronę, unosząc topór do ponownego ciosu. Nim wszakże zdążył go zadać, bierze w łeb żarnowym kamieniem! Ten mu już raz na zawsze wszystko wybił z głowy. Wątpliwe bowiem, żeby po czymś takim człek był jeszcze do czegokolwiek zdolny.

Stoję jak sparaliżowany. Tymczasem do powalonego przyskakuje jeden z kamieniarzy. Łapie topór i bez chwili namysłu, tnie w łeb leżącego. Na widok zawartości czaszki aż mnie zemdliło! Zamykam oczy. W następnej jednak chwili ktoś mną potrząsa. To mój wybawca, z zakrwawionym toporem w ręku.

– Ocknij się! Już gad nie ukąsi!

Otoczyli nas pozostali kamieniarze. Jest ich sześciu, a każdy z okutymi łańcuchem nogami. Jeden przez drugiego, coś gorączkowo mówią półgłosem do mego wybawcy.

– Cicho! – przerywa im. – Próżno nie gadajcie! Bierzcie się za swe okowy. Wraz je ciąć! – I nie czekając na nic, w paru kangurzych skokach dociera tam, gdzie zostawił swój młotek i kamieniarskie dłuto. Cisnąwszy kamień na ziemię staje tak, żeby położyć  na nim łańcuch i natychmiast zabiera się za robotę.  Niezbyt wiele czasu mu z tym zeszło. Luźny łańcuch pada  na ziemię. Pozostali kamieniarze idą za jego przykładem. Stukają młotki, dźwięczy żelazo, zaś mój wybawca podchodzi do mnie.

– Byłbyś jego dziesiątym – mówi, wskazując leżącego. – Dziewięciu już na mych oczach ubił. Tfu! – pluje nań.

– Co zaś zamierzasz czynić? – pyta po krótkiej przerwie. A ja na poczekaniu improwizuję plan oswobodzenia: – Muszę natychmiast wrócić z przecinakiem do kamieniołomu, żeby nie wzbudzić podejrzeń nadzorcy. Gębę mam zakrwawioną, więc winien być zadowolony, że i tutaj dostałem solidną wcierę. Najpewniej zresztą właśnie na to liczył, posyłając mnie po nowy przecinak. Wychodząc z kleci nie zamknę drzwi. Skoro podejdę do swego nadzorcy, Zdziesław – gdyż takie imię nosi mój wybawca – stanąwszy przy drzwiach, ale nieco w głębi, by go z zewnątrz trudno było rozpoznać, zawoła go, aby doń na chwilę przyszedł. Tam, zaczajeni za drzwiami kamieniarze dadzą mu po łbie. Chyba w sześciu sobie z nim poradzicie? W międzyczasie my w kamieniołomie rozkujemy sobie łańcuchy i do nich dołączymy. Będzie nas tuzin, zaś nadzorców tylko czterech. Trójka najpewniej podrzemuje po obiedzie, a czwarty waruje na tyłach przy szopie. Pozostaje jeszcze kucharz, który nie jest rabem. Jako człek wolny, z własnej chęci tutaj przebywa. Ten nie wiadomo jak się zachowa? Byle nie wszczynał alarmu. Jego pomocnik jest tak jak my więźniem, zatem nie stanowi zagrożenia. Po unieszkodliwieniu dozorców będzie dosyć czasu, by o skutecznej ucieczce uradzić. Byle nas Mrogniew ze strażnikami nie zaskoczył!

Zdziesław kiwnąwszy głową daje znak bym się zbierał. Pozbawieni łańcuchów kamieniarze zajmuję pozycje po obu stronach drzwi. Znów zatykam młotek za spodnie na plecach i przykrywam bluzą, a wyrwawszy ze ściany przecinak, zataczając się wychodzę z kleci. Gdy tylko brzęk mojego łańcucha dolatuje do uszu nadzorcy, natychmiast odwraca ku mnie głowę. Na widok twarzy umazanej krwią, szeroki uśmiech wykwita mu na twarzy.

– Wredna gnida! – mruczę pod nosem.

Na ziemi wciąż leży mój dębczak, który tam wczoraj padł, gdy Mrogniew odpiął mi pas z nożem. Może się uda – błyska nagle w głowie szalona myśl. Słaniam się na nogach, jakbym zaraz miał rymsnąć na ziemię. Przy tym zdrowo się zataczam, zbaczając z drogi to w lewo, to znowu w prawo, a wszystko dlatego, by uśpić czujność draba. Tym sposobem dębczak niby przypadkowo znajduje się na mej drodze. Oczywiście potykam się o niego – i ryms na ziemię! Upadkowi towarzyszy ucieszny rechot dozorcy. Usiłuję wstać, ale zawsze znowu ląduję na ziemi. W tych nieudolnych usiłowaniach, tak jakby przypadkowo wymacuję dębczak. Odgrywam jeszcze dwie nieudane próby posiłkowane dębczakiem w charakterze podpory. Na ostatek klękam na obydwu kolanach i wziąwszy z ziemi upuszczony przecinak, wolniutko powstaję, podpierając się kosturem. Przedstawienie musi wyglądać realistycznie, gdyż drab wciąż uciesznie rechocze, widać zadowolony, że jego kamrat aż tak mnie sponiewierał. Podpierając się lagą, wolno zdążam w stronę kamieniołomu. Skoro mijam nadzorcę, dostaję bata, ale nawet niezbyt mocnego. Równocześnie z kamieniarskiej kleci dochodzi wołanie:

– Mszczuj, pódź haw ino na chwila! – Wciąż roześmiany drab, strzeliwszy batem nade mną, odwraca głowę ku kamieniarskiej kleci:

– Za chwila. Ino ten karw za ro… – reszta wypowiedzi uwięzła mu w gardle po ciosie dębczakiem w łeb. Natychmiastowa repeta ma jeszcze ten dodatkowy plus, że cokolwiek zmienia tor jego upadku. Drab pada na skraju wykopu. Wystarczyło lekkie pchnięcie nogą, by wpadł do środka. Moi towarzysze na dnie rowu w ostatniej chwili zdołali się uchylić, aby im nie spadł na głowy. Ja zaraz też niknę w wykopie, żeby przypadkiem któryś z dozorców nie zobaczył mnie poza miejscem pracy. A tam Budzigniew z towarzyszami właśnie kończą wyrównywanie rachunków z naszym niedawnym oprawcą. Jedno jest pewne, żadnego zła już nikomu nie wyrządzi! Przy okazji w nasze ręce wpada drugi topór, to zaś w obecnej sytuacji rzecz bezcenna.

Zdziwił mnie trochę widok nieco rozkwaszonej gęby naszego domniemanego donosiciela. Budzigniew dostrzegłszy moje zdziwienie, wyjaśnia:

– Trza było mu dziób zatkać, jako że wrzeszczeć zamierzał, skoro tylko Mszczuj padł. W porę wszakże poniechał tego.

Zabieramy się za łańcuchy. Tu bardzo się przydaje przyniesiony ostry przecinak. Niebawem odzyskujemy swobodę ruchów. Zanim jednak opuścimy wykop, Budzigniew ostrzega niefortunnego kapusia:

–  Trzymaj jęzor za zębiskami, chyba że chcesz jako Mszczuj skończyć! Pierdnij aby, iżby pilnowniki ostrzec, wraz ubiję – kończy, znacząco machnąwszy toporem. Pobladły Zbilut potwierdzająco kiwa głową i nerwowo przełykając ślinę, coś się stara wykrztusić ze ściśniętego gardła.

Budzigniew, z lekka wystawiwszy głowę ponad krawędź wykopu, zerka czy można go bezpiecznie opuścić? Po krótkiej obserwacji daje znak, że droga wolna. Błyskawicznie wyskakujemy z rowu, by w paru susach dopaść warsztatu kamieniarzy. Uradowany Zdziesław poklepuje mnie po ramieniu:

– Grackoś go, Sławku, sprawił. Nie ma co! Ani by gad przypuścił. A tak się radował!

 Jednak teraz nie ma czasu na rozmowy. Należy działać i to szybko, by przypadkiem któryś z nadzorców się nie połapał, że coś nie w porządku. Do tego nie potrzeba zbyt wielkiej bystrości. Przecież obecnie nic nie stuka i dzwoni, co jednoznacznie świadczy, że zaprzestano pracy. Chyba lepszego alarmowego dzwonka nie potrzeba!

Jeden z kamieniarzy kilkoma susami pokonuje przestrzeń dzielącą warsztat od chaty nadzoru. Niemal przyklejony do ściany, ostrożnie zagląda do wnętrza przez otwór okienka. Z emocji wstrzymuję oddech. Po chwili wraca. Trójka nadzorców pochrapuje na swych barłogach. Na stole stoi dzban i kubki, zaś z chaty zalatuje piwem. Pewnie po posiłku troszkę sobie podchmielili.

– Po łbach im dać, a zatkawszy gęby, iżby nie wyskali[5], wraz ich spętać – decyduje Zdziesław. – Powrozów u nas dostatek – wskazuje grube sznury wiszące na ścianie.

Lecz oto już rusza grupa szturmowa, z Budzigniewem i Zdziesławem na czele. Razem sześciu. Budzigniew bierze mój dębczak. Szybko przeskakują wolną przestrzeń dzielącą kleć od szopy dozorców. Uchyliwszy drzwi, wsmykują się do środka. I zaraz przytłumione odgłosy razów dochodzą mych uszu. Akcja przebiega sprawnie, gdyż żaden jęk, nie wspominając czegoś głośniejszego, nie wydostaje się na zewnątrz. Spętanie drabów musi  trochę potrwać, a mnie tych parę chwil wydaje się niemal godziną. Oddycham z ulgą, gdy „szturmowcy” wreszcie opuszczają chatę, wzbogaceni o następne trzy topory i cztery noże. Do unieszkodliwienia pozostaje jeszcze dozorca trzymający posterunek przy kleci na tyłach okolonego płotem terenu. Przypuszczam, że właśnie tam mogą być przetrzymywane porwane dzieci. No bo niby po co byłby w tym miejscu potrzebny dozorca? Aby tam dotrzeć, wpierw należy minąć kuchnię usytuowaną również bardziej już na tyłach. Trudno przewidzieć reakcję kucharza. W razie potrzeby i jego się unieszkodliwi. Wpierw jednak dozorcę.

Wyprawiamy się we czwórkę. Trzech zbrojnych w topory i ja z dębczakiem. Ten również może być skuteczny. Rozdzieliwszy się na dwie grupy, pomykamy na tyły obejścia, trzymając się przy płocie. Zajdziemy draba z dwu stron. Obrana trasa ma jeszcze ten plus, że wiedzie na tyłach kuchni. Wprawdzie nie uchroni nas to przed wzrokiem kucharza, jako że kuchnię nie stanowi jakiś budynek, lecz zwykłe zadaszenie wsparte na kilku żerdziach dla ochrony paleniska i przyległości przed deszczem. Ale obok kuchennej wiaty ułożono spory sąg drewna, który chociażby tylko częściowo winien nas zasłonić. Opałem zajmuje się pomocnik kucharza. Dziwne, że niewolnikowi dano siekierę do ręki! Aż tak są pewni swej przewagi?            

Mijamy kuchnię. Szef krząta się przy palenisku. Nad ogniem wiszą dwa sagany. Ponadto coś paruje z dwu garów przystawionych do ognia. Pomocnik krząta się przy stole, na którym stoi spory „gliniak”, micha i brzuchaty dzbanek. W pewnej chwili, jak gdyby czymś tknięty, odwraca ku nam głowę i zastyga w bezruchu. Kładę palec na ustach dając znak, żeby zachował spokój. Skinął potwierdzająco głową. Czynię dwa następne kroki, wciąż patrząc na kuchnię I to jest mój błąd. Trzask przydepniętej gałązki wprawdzie nie jest zbyt głośny, ale wystarcza dla zwrócenia uwagi kucharza. Na mój widok, Budzigniewa bowiem jeszcze zasłania sąg drewna, zamiera na sekundę, lecz już dobywa toporka zza pasa i czyniąc krok w moją stronę, rozwiera usta do ostrzegawczego okrzyku.

Trach! – Brzuchaty dzbanek rozpryskuje się kilkunastoma skorupami na jego głowie, tryskając wokoło zawartością. Kucharz czyni pół kroku i pada na ziemię, nie wydawszy z siebie głosu. W następnej chwili kuchcik trzyma jego toporek i daje znak, że wszystko w porządku. Możemy spokojnie się zająć swą robotą.

– Nie ma co, zmyślny facet! Wykazał nad podziw przytomność umysłu.

Podążamy dalej. Do celu jeszcze tylko kilkanaście kroków. Doskonale widzimy dozorcę stojącego przy szopie. Również ma topór i nóż u pasa. W ręku bat. Spogląda w przeciwną stronę – tam skąd ma nadejść Zdziesław z towarzyszem. Niedobrze! Jeszcze gotów ich dostrzec przed czasem. Ma to jednak i ten plus, że my bez kłopotów docieramy do szopy. Przyklejeni nieomal do ściany, wolniutko posuwamy się ku narożnikowi, za którym stoi dozorca.

Raptem zza węgła wyłania się obiekt naszego zainteresowania! Wycofując się rakiem, jednocześnie dobywa topora zza pasa. Widocznie nasi kompani czymś wzbudzili jego czujność. Dobrze, że do narożnika brakuje mi jeszcze trzech kroków. W przeciwnym wypadku drab wlazłby wprost na mnie! Bez wymiany zbędnych grzeczności, natychmiast częstuję go dębczakiem. Aż mu czerep zadźwięczał! Ugiąwszy nogi w kolanach, bezwładnie osuwa się na ziemię, nie zdążywszy nawet do końca wyciągnąć topora zza pasa. Przypadamy do powalonego. Budzigniew zatyka mu usta zawczasu przygotowaną szmatą. Wychyliwszy się zza węgła daję znak, że droga wolna. Wkrótce ostatni dozorca leży dokładnie spętany, zaś jego broń pomnaża nasz bojowy potencjał. Przy okazji można zaglądnąć do kleci. Zdziesław toporem rozbija zamknięcie niezbyt wysokich drzwi. W następnej chwili daje nura do środka, a za nim Budzigniew. Nie muszę wchodzić do środka, by wiedzieć, co tam jest. Wystarcza mi nosa. Z kleci cuchnie jak z kloaki! Biednych brańców widocznie w ogóle z niej nie wypuszczano.

Po jakimś czasie wraca Budzigniew, zaś po nim na światło dzienne wychodzi siedmioro dzieci i Zdziesław na końcu. Chłopcy, gdyż tylko oni byli w kleci, mrużą oczy przed blaskiem słońca. Są brudni i cuchną niczym prosiaki. Ale nic to! Istotne, że zostali uwolnieni. Niestety na drodze do pełnej wolności stoi jeszcze Mrogniew z sześcioma dobrze uzbrojonymi strażnikami. Lecz i tę przeszkodę mamy nadzieję pokonać. Można wprawdzie także natychmiast dać nogę forsując wysoki płot, ale z osłabionymi dziećmi na karku i zasiedziałymi kamieniarzami, nie wiem jak daleko byśmy zdołali ujść? Przecież Mrogniew zorganizuje pościg. Ma w dodatku dwa psy, które wnet złapią nasz trop, zatem natychmiastowa ucieczka raczej odpada. Dużo lepszym, chociaż ryzykownym, wydaje się unieszkodliwienie reszty załogi. Zawsze przed zmierzchem Mrogniew w towarzystwie strażnika przeprowadza inspekcję. Poczekamy na niego i zaskoczymy. Potem zaś będzie trzeba unieszkodliwić pozostałych. A póki co, chłopcy myją się przy beczce z wodą. Na koniec dobierają sobie przyodziewek z garderoby nadzorców. Naturalnie łachy są o wiele za duże, ale przynajmniej nie cuchną. Śmierdzące szmaty lądują pod płotem. W międzyczasie spętani nadzorcy wraz z kucharzem zostają zawleczeni do cuchnącej kleci, żeby tam zażyli wytchnienia po nazbyt stresujących wydarzeniach. Chcąc im zapewnić niezbędny spokój, podpieramy drzwi dwoma solidnymi kołkami. Przynajmniej nic im nie będzie przeszkadzało. W tym wszystkim nikt jakoś nie zwrócił uwagi na zniknięcie Zbiluta. Jego brak pierwszy spostrzega Budzigniew. Jeszcze przed chwilą był z nami!

– O niech to! Albo nie czekając na nas zwiał przez płot, albo też pobiegł ostrzec Mrogniewa. Tak by ukochał swych prześladowców? Jak by się na to nie zapatrywać, lepiej przyjąć, że nas zdradził i ostrzeże Mrogniewa.

– Kryć się, iżby nas wraz nie wystrzelali – rozkazuje Zdziesław. – I nie w jednym miejscu. Rozdzielić się! Połowa zbrojnych w topory do naszej kleci, połowa do drugiej. Dzieci do chaty dozorców. Zaś w kleciach wraz wyrąbać drugie wyjścia od tyłu!

Mamy siedem toporów i siekierę do rąbanie drew oraz osiem noży. Są jeszcze młotki. Z uwolnionym pomocnikiem kucharza jest nas znowu tuzin. Dzieci w boju raczej się nie liczą.

– Żeby tak mieć łuki – marzy mi się nierealnie. Za to Mrogniew ze swymi na pewno je ma na wyposażeniu. W tej sytuacji tak nam działać wypada, aby jak najmniej wystawiać się na strzały. Jedynie bój w zwarciu daje jakąś szansę, chociaż z zaprawionymi do walki wojami przyjdzie się zmierzyć.

Stuk toporów rąbiących ściany kleci świadczy, że polecenie wykonania dodatkowych wyjść już się realizuje. Coś takiego nie powinno zająć wiele czasu. Byle zdążyć! Wszak Mrogniew w każdej chwili może nadciągnąć! Byłoby źle, gdyby nas przed czasem zaskoczył.

Ale uwaga! Zaledwie topory zaprzestały pracy, zza zakrętu drogi wiodącej od bramy wyłania się oddział wojów z Mrogniewem na czele. Prócz broni siecznej, każdy dysponuje łukiem i sporym zapasem strzał w kołczanie. Ostrożnie postępują do przodu, czujnie spoglądając po bokach, by nie zostać z nagła zaskoczonym. Zaraz jednak stają w miejscu niezdecydowani. W jednym z wojów rozpoznaję Zbiluta. Cóż za metamorfoza naszego niedawnego współtowarzysza niedoli! Widocznie przed zesłaniem do kamieniołomu musiał być Przybywojowym drużynnikiem. Teraz więc ma widoki na powrót do łask żupana. Trzeba było jednak wcześniej o nim pomyśleć i na wszelki wypadek również draba związać. Jedno mnie wszakże dziwi. Oddziałek liczy siedem osób, gdzie zatem ósmy? Przecież i bez Zbiluta Mrogniew dysponował sześcioma strażnikami. Czyżby jednego wysłał po posiłki? To prawdopodobne. Widziałem przecież stajnię opodal bramy. A jeżeli stajnia, to i przynajmniej jedna w niej „chabeta”, o ile nie więcej. Wątpliwe, żeby Mrogniew nie dysponował wierzchowcem, chociażby tylko dla szybkiej komunikacji z żupanem. Niedobrze! Mogą nas przetrzymać do czasu nadejścia posiłków, a wtedy kapota! Lepiej jednak było uciec natychmiast po pokonaniu dozorców. Lecz próżne teraz żale.

Powiadam zaraz Budzigniewowi, do czego doszedłem.

– Prawyś, Sławku! Mrogniew nie taki skory łba nadstawiać. Lepiej mu poczekać na Przybywojowe posiłki. Do tego czasu może i nawet spróbuje nas dostać, wszakże palił się ku temu nie będzie. Coby tak bliżej ku nam podeszli. Wtedy wraz na nich by skoczyć!

– Siedźmy zatem cicho. A nuż uzna, żeśmy przez płot w bór uszli? Wszak właśnie tak mogliśmy uczynić spostrzegłszy ucieczkę Zbiluta. Najlepiej zaraz wyjść z kleci wyrąbaną dziurą i przytaić się na tyłach. Tam nas ludzie Mrogniewa na razie nie mają sposobu dostrzec. Tak samo i kamieniarze.

Budzigniew posyła z tym zaraz kuchcika. Na szczęście klecie są tak usytuowane, że komunikacja pomiędzy nimi na tyłach jest możliwa i raczej trudno to dostrzec z miejsca, w którym stanęli woje Mrogniewa. Kuchcik wyłazi przez dziurę  na czworakach, a za nim reszta  towarzystwa. Zostaję sam w kleci, chcąc szparą w drzwiach obserwować poczynania strażników. Tego musimy być świadomi. Budzigniew czai się przy dziurze, bym na bieżąco mógł mu przekazywać wieści. Mam nadzieję, że Zdziesław z towarzyszami postąpił podobnie.

Tymczasem Mrogniew decyduje się wreszcie kogoś wysłać na zwiad. Dziwię się, że aż tyle czasu zmitrężył. Ba, przecież mu się bynajmniej nie spieszy – przypominam sobie. Oddziałek rusza do przodu, lecz wkrótce znów przystaje, zaś dalej podąża tylko Zbilut z drugim wojem. Reszta czeka z gotowymi do strzału łukami. Nasz niedawny współtowarzysz ostrożnie podchodzi do kleci kamieniarzy i zerka do środka przez dosyć wysoko usytuowane okienko. Następnie, już bardziej pewnie, przesuwa się do drzwi i otwarłszy je, chwilę czeka. Nic jednak się nie dzieje. Do drzwi z drugiej strony przyskakuje jego kompan. Unoszą topory i tak, gotowi do zadania natychmiastowych ciosów, wskakują do środka. Wstrzymuję oddech, lecz nic się nie dzieje. Wnet opuszczają kleć. Wystarczył im rzut oka, by stwierdzić, że nikogo w niej nie ma. Widocznie wyrąbany w ścianie otwór od drzwi jest niewidoczny. U nas jest podobnie, a w dodatku brak okienka. To nawet było wskazane, jako że kleć służyła jedynie za miejsce noclegu dla nas.

Lecz baczność! Zbilut skrada się ku nam! W ostatnie chwili zmykam dziurą na zewnątrz, zaś Budzigniew zatyka ją własnymi plecami, by wpadające nią do środka światło nas nie zdradziło. Skrzypnęły rozwierane drzwi. Znowu odruchowo wstrzymuję oddech, a palce mocniej zaciskają się na dębczaku.

– Nikogo tu nie masz – słyszę głos Zbiluta. – Zbieżali w bór, jakom rzekł Mrogniewowi – dodaje po króciutkiej przerwie – ale słuchać o tym nie chciał.

– Próżno nie gadaj! Trza wszędy zaglądnąć – odpowiada jego towarzysz. – Zaś uszli, to ich dopadniem. Psy wraz trop… – tu trzask kopniętych drzwi zagłusza resztę wypowiedzi.

Budzigniew natychmiast wpełza do kleci. Ja za nim, a za mną reszta kompanii. Przez niedomknięte drzwi do środka wpada snop światła. Bezzwłocznie powracam na poprzednie stanowisko, by znać dalsze kroki szperaczy. Ci zaś już są przy chacie dozoru. Zbilut zapuszcza żurawia w okienko i natychmiast gwałtownie cofa głowę, pokazując kompanowi, aby podparł drzwi. Widocznie się zorientował, że ktoś jest w środku. To jednak było do przewidzenia. Drugi ze szperaczy wprawnie podpiera drzwi kołkiem, żeby ze środka nie dało się ich otworzyć. Zbilut biegnie do Mrogniewa i coś mu klaruje, gestykulując przy tym rękoma. Mrogniew potwierdzająco kiwa głową i daje swym znak, by ruszyli do przodu. Mijają kleć kamieniarzy i zaraz potem naszą. Tu Mrogniew zostaje z dwoma łucznikami, a reszta zatrzymuje się przy podpartych drzwiach, z gotowymi do strzału łukami.

– Wyłazić ze środka, wprzódy cisnąwszy topory bez okienko – grzmi głos Mrogniewa – a nie, wraz budę zagorzem[6]!

Chwilę nic się nie dzieje. Dopiero na powtórną groźbę podpalenia chaty, w okienku ukazuje się przestraszona twarz jednego z chłopaków.

– Nijakich okszy[7] u nas nie masz – rzecze drżącym głosem.

– Samiście w chacie? – niedowierzająco pyta Mrogniew.

– A jużci!

– Gdzie tedy pozostali?

– Abo to wiem? Pewnie zbieżali, nas poniechawszy.

– Jakom wam pierwej rzekł – wyrywa się Zbilut, lecz zgromiony krótkim słowem milknie. Mrogniew opuściwszy łuk rusza ku chacie, a za nim towarzysząca mu dwójka strzelców.

– Odeprzeć drzwi – poleca. Jeden z wojów kopie w kołek. Te otwierają się i ze środka zaczynają wychodzić młodzi brańcy.

– Spętać ich! W kleci kamieniarzów najdziecie powrozy – rozkazuje.

Strażnicy łapią jeńców, żeby przypadkiem któryś nie zwiał. Sam Mrogniew trzyma nawet dwu. Towarzyszący Zbilutowi woj biegnie po postronki. Kopie w przymknięte drzwi i wpada do środka. Znowu odruchowo wstrzymuję oddech w oczekiwaniu na ostrzegawczy okrzyk. Ale nie! Coś tylko zaszurało, stuknęło – i nadal cisza.

– Warciej dawaj powrozy – drze się Mrogniew nie odwracając głowy, bo i też coraz trudniej mu utrzymać szamoczących się chłopaków.

– Już, już – dolatuje z kleci, lecz zamiast posłanego, z drzwi wypada Zdziesław, a za nim reszta kamieniarzy i to bynajmniej nie z powrozami w rękach. Zajęci jeńcami jeszcze tego nie dostrzegają.

– Teraz! Wyskakuję z kleci i z uniesionym do ciosu dębczakiem, pędzę na plac boju, za mną Budzigniew z resztą kompanii. W paru susach dopadam Zbiluta, który jakoś tak wyrasta na mej drodze. Ten całą uwagę skupił na usiłującym mu się wyrwać chłopaku. Wprost z biegu, jak nie grzmotnę gada w łepetynę dębczakiem! Jakby mu kto nogi podciął. Równocześnie pada i Mrogniew z rozpłataną głową. Ani by się spodziewał spotkania z ostrzem Budzigniewowego topora! Migają ostrza pozostałych toporów rąbiących w krwawym żniwie zaskoczonych strażników. Jedynie dwóm udało się dobyć broni, ale i tak przewaga jest po naszej stronie. Nie sposób równocześnie zasłonić się kilku przeciwnikom. Jeszcze tylko parę ciosów i sprawa zakończona. Wszystko dookoła zachlapane krwią, łącznie z nami i młodymi brańcami. Nieszczęsny Zbilut po ciosie dębczakiem, dostał jeszcze repetę od Budzigniewa. To mu przecież obiecywał zaraz po uwolnieniu. Niestety nie posłuchał ostrzeżenia. Biedaczek! Nie długo się cieszył powrotem w szeregi żupanowych wojów!

Zwycięzcy zabierają broń pokonanych. Budzigniew przypasuje miecz Mrogniewa, wszak on położył jego właściciela. Teraz już każdy jest porządnie uzbrojony, zaś dodatkowo mamy siedem łuków, które dostają się potrafiącym z nich strzelać. Jest to w komplecie nasza piątka z kamieniołomu oraz Bogudar – niedawny kuchcik. Z kamieniarzy jedynie Zdziesław miał kiedyś z łukiem do czynienia. Zaraz sprawdza, czy aby nie wyszedł z wprawy? Ale nie, nawet dosyć dobrze trafia w cel.

Po unieszkodliwieniu Mrogniewa nic nam już nie przeszkadza w opuszczeniu tego miejsca. I nie ma co z tym zbyt długo zwlekać. Nie wiadomo kiedy nadciągną żupanowe posiłki? Najlepiej wtedy być już stąd jak najdalej. Spętani i zamknięci dozorcy pozostaną w dotychczasowym miejscu. Wprawdzie Zdziesław przed odejściem najchętniej wlepiłby każdemu słuszną porcję batów, lecz sytuacja temu nie sprzyja. Szkoda marnować na to czas. Zostawiamy ich więc bez pożegnania. Niechaj zażywają wywczasu w przytulnym smrodzie!

Zanim stąd odejdziemy, wypada jeszcze zaglądnąć do chaty Mrogniewa oraz kleci strażników. U Mrogniewa odnajduję swój pas z nożem. Ucieszyłem się. W stajni niestety pustki, lecz to było do przewidzenia. Wygląda na to, że stale trzymano tu tylko jednego wierzchowca, chociaż miejsca wystarczy dla kilku.

Zdziesław otwiera jedno skrzydło bramy i towarzystwo wychodzi za ogrodzenie. Po przebyciu zaledwie kilkunastu kroków, raptem z boru dochodzą nas dźwięki rogu! Natychmiast pędem wracamy za ogrodzenie, nie ma bowiem wątpliwości, że to nadciągające posiłki, zawczasu anonsują Mrogniewowi swe przybycie. Szczęka opadająca zawora, ryglując zamkniętą bramę. Pnę się z Budzigniewem na nadbramny pomost i tam przytajeni, czekamy na nadciągających. Ilu ich będzie? Wątpię, żeby zbyt wielu. Przybywoj już nie dysponuje dużymi siłami, a nie sądzę, by do tej akcji rzucił wszelkie rezerwy.

Lecz oto znów zaryczał róg i to nawet całkiem blisko. Słychać tętent końskich kopyt. Jeszcze chwila, a jeźdźcy wychyną zza zakrętu drogi. Chyba bardzo się spieszą. Nie ma co – i tym razem Przybywoj zadziałał błyskawicznie! Cóż się jednak dziwić? Przecież idzie tu o istotne dla niego sprawy. Powodzenie buntu i ucieczka więźniów może oznaczać początek końca jego władztwa, pokazuje bowiem, że można z powodzeniem mu się sprzeciwić.

Zza zakrętu wypadają jeźdźcy. Dzieli nas odległość przeszło pięćdziesięciu metrów.  Jadący przodem unosi róg i znowu borem niosą się chrapliwe dźwięki. Liczę jeźdźców. Jest ich dziewięciu. Na czele czwórka w spiczastych hełmach. Cała dziewiątka ma łuki przewieszone przez plecy.

Spoglądam na dziedziniec, ale tam już nikogo nie ma. Zaczajeni w ukryciu, czekają na ludzi Przybywoja. Budzigniew spiesznie zsuwa się z pomostu rozewrzeć bramę, by nie przyhamować pospiesznego marszu jezdnych. W jadącym na czele rozpoznaję żupana! Sam się tutaj pofatygował?!

Jeźdźcy wpadają na majdan, a ja już jednego mam na celu. Skoro tylko ostatni mija wrota, zwalniam cięciwę. Z tej odległości raczej trudno nie trafić. No, może gdyby ktoś tego bardzo chciał. Jeździec pada na koński kark. Budzigniew z sekundowym opóźnieniem powala drugiego. W następnej chwili na przybyszów zewsząd spadają strzały. Ktoś spada z konia, ktoś chwieje się w siodle. Przybywoj dopiero teraz pojmuje, iż wpadł w zasadzkę. Zadarłszy rumaka, zawraca w miejscu, a wraz z nim jego trzej towarzysze w hełmach. Budzigniew żadną miarą już bramy zamknąć nie zdoła, by uniemożliwić ucieczkę – tym bardziej, że staje się celem ich strzał. Zresztą nie tylko on. I ja również jestem zmuszony rozpłaszczyć się na pomoście i jedynie dzięki temu unikam trafienia. Strzała bzyka niebezpiecznie blisko! Budzigniew musi się skryć za płotem na zewnątrz ogrodzenia.

Jeźdźcy wypadają z bramy ścigani strzałami naszych towarzyszy. Część jest celna, jednak żadna nie na tyle skuteczna, by zwalić jeźdźca z siodła. Zrywam się, chcąc jeszcze wziąć któregoś na cel. Zanim wszakże zdołałem naciągnąć cięciwę, na umykających spada rój strzał nadlatujących z boru. Piekielne zamieszanie! Wierzchowiec Przybywoja staje dęba, a on ze strzałą tkwiącą w ramieniu, wylatuje ze siodła. Kwik koni niesie się borem. Dwu towarzyszy żupana chwieje sie w siodłach, zaś ostatni, zeskoczywszy z konia, ciska miecz na ziemię. Ten ma przynajmniej szansę ocalenia życia, pod warunkiem, że strzelcy z boru przyjmą jego kapitulację. Przybywoj po chwili gramoli się z ziemi, lecz jakoś mu to wychodzi niemrawo. Widocznie, oszołomiony upadkiem, jeszcze nie całkiem oprzytomniał.

Z bramy wypadają nasi. Zdążyli już się rozprawić z pozostałymi na majdanie jeźdźcami. Dołącza do nich Budzigniew. Wnet dopadają pechowych uciekinierów. Równocześnie z boru wyłaniają się dotąd  niewidoczni strzelcy.

– O rany! Przecież to Gniewko z naszą chwałkowską kompanią, wzmocnioną jeszcze dwoma dorosłymi!

Z nadbramnego pomostu macham do nich ręką. Więcka uwalnia Niuka z powrozu. Gwizdnąwszy na niego, zeskakuję na ziemię. W następnej chwili mało co, a byłbym padł, przewrócony przez uradowane wilczysko. Nieco później biorę Więckę w ramiona. Ucieszony pies wyskakuje przy nas szczekając radośnie.

– Wszystko dobre, co się dobrze kończy – myślę. – Wprawdzie nie dla wszystkich właśnie takie zakończenie okazało się pomyślne, ale to już nie nasze zmartwienie.

Nieco później ściskam Gniewka i resztę chwałkowskiej kompanii. Witam się również z Dobromirem i Przecławem. Pierwszy jest bratem Budzigniewa, zaś drugi kuzynem. Ani się spodziewali go tutaj zastać.

Dziwię się, że tak szybko przybyli. Prawdę powiedziawszy, spodziewałem się Gniewka nie wcześniej niż za dwa – trzy dni, a on już dzisiaj przybył z odsieczą! Pytam więc, jakim to sposobem tak rychło odnalazł miejsce mojego pobytu? Okazuje się to przede wszystkim zasługą kowala Świerada i Mojmira. Tak jak sądziłem, gospodzki zwrócił uwagę na wydarzenie przed progiem gospody. Ciekawy jak się dalej sprawy potoczą, posłał za nami syna.  Ten zaś usiadłszy opodal bramy do sadyby żupana, cierpliwie czekał na dalszy rozwój wypadków. Skoro tylko opuściłem siedzibę żupana, wrócił do domu. Po jakimś czasie do gospody dotarł Świerad. Powiedział Mojmirowi o prawdopodobnym uwięzieniu Chwałkowego syna. Gospodzki zrewanżował się opowieścią o mym zatrzymaniu i późniejszym wyjeździe z grodu w towarzystwie drużynnika. Świerad pełen złych przeczuć, prosił o zwrócenie szczególnej uwagi na nasz powrót. Gdy więc przed wieczorem mój przewodnik samotnie wrócił, wiodąc za sobą luzaka, Mojmir natychmiast posłał wieść Świeradowi. Kowal wiedział, że w drodze z Chwałkowa zatrzymałem się u kmiecia Budzigosta. Nie tracąc czasu, pospieszył do niego. Nie miał bowiem wątpliwości, że Przybywoj zwabił mnie podstępnie do kamieniołomu i tam zatrzymał. Świadczył o tym obrany przez nas kierunek, nie mówiąc już o samotnym powrocie do grodu mego przewodnika, z koniem bez jeźdźca.

Budzigost osiodłał szkapę i pomimo zapadającego mroku, ruszył do Chwałkowa. Tym sposobem Gniewko już późnym wieczorem poznał prawdę. Do północy radzono nad sposobem dalszego postępowania. Trudność polegała na tym, że chwałkowianie również musieli strzec się Przybywoja, w związku z czym nie można było osady zostawić bezbronnej. W końcu postanowiono wysłać nazajutrz Gniewka z młodą kompanią na rekonesans. Przecież już dwukrotnie doskonale się sprawdziła w boju. Jej szeregi dodatkowo wzmocnił Dobromir z Przecławem. Dobrze znali górę jeszcze z czasów, kiedy Chwałek z Wszemirem mieli na niej kamieniołom. To właśnie w ich kamieniołomie gospodarował teraz żupanowy włodarz, więc od tego miejsca postanowiono rozpocząć poszukiwania. Mając dokonać zwiadu, nie mieli zamiaru atakować strażników, gdyż rozpoznania można było dokonać z boru na zboczu góry, powyżej okolonego płotem terenu. Po ewentualnym potwierdzeniu mojej obecności w tym miejscu, dopiero miano ustalić dalsze działania. Już blisko kamieniołomu zaalarmował ich głos rogu wieszczącego nadciągające niebezpieczeństwo. W samą porę zdołali uskoczyć w bór. Dalsze wydarzenie znałem.

W międzyczasie Przybywoj z jedynym ocalałym drużynnikiem są już w pętach. Zdziesław nawet zdążył opatrzyć żupanową ranę. Jeńców zamknięto w stajni, w której uprzednio pospiesznie upchnięto zdobyte konie. A wszystko dlatego, że od zachodu nadciąga burza. Niebo aż po horyzont zasnuły czarne chmury, zaś huk gromów, wprawdzie jeszcze przytłumiony odległością, coraz szybciej dolatuje do naszych uszu. Każdy dobrze wie, że burza na Ślęży to nie przelewki. Schroniliśmy się więc zawczasu w chacie Mrogniewa oraz kleci strażników. Wprawdzie jest nam ciasno, ale przynajmniej każdy ma solidny dach nad głową.

Wkrótce zapanowały ciemności, co chwilę rozświetlane błyskawicami, zaś huk gromów i dudniące echo ani na chwilę nie pozwala uszom odpocząć. W niewiele czasu później jesteśmy w centrum nawałnicy. Ryk bijącego z ciemnego nieba gromu następuje równocześnie z oślepiającym błyskiem. Biedny Niuk skulił się u mych stóp i dygoce jak w febrze. Głaszczę jego czarną łepetynę, ale nie powiem, żebym i ja nie miał solidnego pietra. Wiele przeżyłem burz, lecz ta z wszystkich jest wyjątkowa. No, może wyjąwszy tę w starej warowni po Celtach, w czasie powrotu znad Soły z uwolnionym Unisławem. Tamta również była podobnie przerażająca. Na szczęście obecna nie wiedzie ze sobą niszczącego huraganu. Siedzimy zatem w chacie Mrogniewa, czekając z duszą na ramieniu końca piekielnej kanonady. Każdy odruchowo podskakuje, gdy piorun walnie w pobliżu. Byle któryś nie obrał sobie za cel naszego lokum!

Siedzimy w półmroku i nikt nie ma ochoty się odezwać. Ale nie ma się czemu dziwić.

Raptem, jak nie walnie! Zrywamy się na równe nogi. Niuk daje nura pod leże Mrogniewa. Pomimo, że w zamkniętym pomieszczeniu, z jednym tylko małym okienkiem, blask błyskawicy niemal nas oślepia, zaś piekielny huk na chwilę ogłusza tak, że później człekowi jeszcze parę chwil dzwoni w uszach. Bez wątpienia piorun uderzył bardzo blisko. Dobrze, że nie w chatę Mrogniewa! Spoglądam przez okienko na sąsiednią kleć, w której znalazła schronienie reszta towarzystwa oraz stajnię. Ale nie, stoją nienaruszone. Oddycham z ulgą. A już myślałem, że trafiło w którąś z nich.

Deszcz wciąż leje, wątpliwe zatem byśmy jeszcze dzisiaj stąd się ruszyli. Co najwyżej wypadnie przeprosić się z naszą niewolniczą klecią i tam oraz w chacie nadzorców zakwaterować na noc część towarzystwa. Niezbędne jest również zamknięcie bramy i wystawienie warty. Doczekawszy chwilowego zelżenia deszczu, wyskakuję na zewnątrz. W paru susach dopadam rozwartych wrót i zamykam wierzeje, ryglując je zaworą. W drodze powrotnej zahaczam o kleć strażników, gdzie schronili się kamieniarze i uwolnieni chłopcy. Proszę Zdziesława do nas na krótką naradę. Trzeba przecież zawczasu ustalić, jak spędzamy dzisiejszą noc? Tak się złożyło, że nocleg tutaj po prostu jest nieodzowny, gdyż i tak niepodobna stąd się ruszyć. Nie wiadomo wszak kiedy burza się skończy?

Bez zbędnego gadania ustalamy, kto gdzie śpi oraz kolejność wart. Równocześnie będzie czuwało dwu wartowników. Za noc zmienią się cztery razy, zaś o świcie ruszymy w drogę.

– Może by tak uwolnić kucharza, by ukończył zaczętą wieczerzę – proponuję. – Jutro także przed wyruszeniem stąd trzeba się pożywić. Teraz, po schwytaniu Przybywoja i wybiciu jego drużyny, już chyba nie ma nikogo, kto mógłby nam zagrozić. Nie ma zatem obawy, aby kucharz uciekł i ściągnął ludzi żupana. Wystarczy nie spuszczać zeń oka. To zresztą i tak jest konieczne, by nas przypadkiem czymś nie struł.

Były kuchcik, Bogudar, zgadza się pomóc kucharzowi, zaś Zdziesław bierze na siebie obowiązek jego pilnowania.

– Już tam z którymś kamieniarzem będą go mieli na oku.

– Ostatecznie zawsze jeszcze można mu kazać kosztować serwowane potrawy – myślę.

Pomimo że wciąż pada, Bogudar zarzuciwszy na grzbiet opończę z Mrogniewowej garderoby, wychodzi ze Zdziesławem. Dają znać, gdy wieczerza będzie gotowa.

Wprawdzie nadal grzmi i błyska, a z rozwartych niebieskich podwoi wciąż leje, jednak burza zdecydowanie przesuwa się na wschód. Jest więc nadzieja, że przynajmniej część nocy będzie spokojna.

 

Budzę się wcześnie, gdy jutrzenka na niebie dopiero zapowiada świt. Wprawdzie późno zasnąłem, ale parę godzin odpoczynku wystarcza, żeby wstać rześkim. Nie wiem jakich Zdziesław wczoraj użył argumentów, lecz musiały być przekonywujące, skoro kucharz w nieprawdopodobnie krótkim czasie zdołał dla wszystkich przygotować zupełnie przyzwoitą wieczerzę. Jedynie uwięzieni nadzorcy zmuszeni byli zachować post, ale po uprzednim dogadzaniu swym brzuchom mogło to im tylko wyjść na zdrowie. Nie ma to jak troszkę postu po obfitej i tłustej wyżerce!

Budzę Gniewka. Szkoda czasu na barłożenie, gdy wstaje nowy dzień! Wychodzimy z chaty, pozdrawiając wartowników czuwających na nadbramnym pomoście. Po nocnej ulewie, pomiędzy drzewami snują się mleczne opary. Chcę druhowi pokazać manufakturę żupana i po krótce opowiedzieć, co i gdzie mnie spotkało. Później już na to nie będzie czasu. Niuk podąża za nami. Podchodzimy do kamieniołomu, w którym wciąż spoczywają zwłoki nadzorcy. Ja mu tam pogrzebu wyprawiał nie będę! Czy wredna kanalia w ogóle nań zasługuje?

W kuchni przy palenisku krząta się kucharz. Towarzyszy mu Bogudar. To mi się podoba. Jest  nadzieja na wczesne śniadanie. Wkrótce i Zdziesław także jest na nogach. Podchodzi do nas. Chwilę rozmawiamy. Przed opuszczeniem tego miejsca jest zdecydowany wyrównać rachunki z nadzorcami. No cóż, to mi nie dziwne. Znacznie dłużej miał z nimi do czynienia, toteż zdążyli mu dobrze zajść za skórę, a i nie tylko jemu. Zbiorą zatem żniwo z tego, co tak gorliwie siali w służbie żupana. Chociaż jeśli o mnie chodzi, w pierwszym rzędzie należałoby wybatożyć Przybywoja. Przecież on jest głównym sprawcą popełnionych niegodziwości. Powiadam to Zdziesławowi. Drapieżny uśmiech wykwita na jego twarzy:

– Prawyś, Sławku! Toż samo i jam wydumał. Chociaż ranion, wszakże nieco batów mu wlepić nie zawadzi. Zaś o pokaraniu niegodziwca niechaj nieskorzyj wiec uradzi. Nie nam sądzić żupanowe uczynki!

I tym razem kucharz staje na wysokości zadania. Zaledwie słońce wychynęło ponad zamglony horyzont, śniadanie gotowe. Budzimy zaspane towarzystwo.

Po szybkim posiłku Zdziesław odsyła młodzież na placyk przy bramie. Zostają tylko dorośli. Kamieniarze wywlekają z szopy nadzorców. Więźniowie cuchną odrażająco. Najchętniej bym ich poniechał, jednak Zdziesław jest konsekwentny. Na przywiązaną do drzew czwórkę spadają ich własne baty. Każdy z niedawnych więźniów wlepia im po dziesięć. Na koniec szef kamieniarzy rozcina im pęta. Są wolni, wszakże zanim stąd odejdą winni pogrzebać swych kompanów oraz wojów Przybywoja. Ich sprawa jak się z tym uporają. Później zaś mogą kuć żarnowy dla nowego żupana, albo zniknąć z tych stron. Wpadnie który w nasze ręce, da gardło!

– Zasię ninie niechaj się pożywią, jeśli jeszcze w kuchni cosi do żarcia ostało – kończy i splunąwszy na ziemię, odwraca się plecami do wysmaganych.

Niezbyt spiesznie zdążamy ku bramie. Zdziesław zastanawia się, co zrobić z wartowniczymi psami? Nie ma zamiaru ich zabijać. Cóż pies winien, że niegodziwcom służył? Obawia się jednak, że wolno puszczone mogą kogoś pokąsać. Dotąd są zamknięte w specjalnej zagródce na tyłach stajni. Cóż, jakoś ten problem będzie trzeba rozwiązać. Lecz gdy docieramy na miejsce, ze zdziwienia aż nam szczęki opadły! Obydwa psy ganiają po placyku, w najlepsze bawiąc się z młodymi brańcami. Wiecka z Niukiem siedzą na progu chaty Mrogniewa, obserwując zabawę. Okazuje się, że Ziemko – jeden z uwolnionych chłopaków – rozpoznał swego Chwosta, którego ubiegłej wiosny zabrali ludzie żupana. Pies nie zapomniał chłopaka i na jego powitanie odwalił taki cyrk, że go dzieci bez obaw wypuściły z zamknięcia. Radość psa udzieliła się najwyraźniej i jego towarzyszowi. Teraz więc bawią się w najlepsze, nie wykazując najmniejszej chęci kąsania kogokolwiek. Dobrze, przynajmniej jedna sprawa znalazła bezbolesne zakończenie.

Pora ruszać w drogę. Budzigniew z bratem i kuzynem wchodzą do stajni po zacnych jeńców. Jakiś czas bawią w środku. Co tak długo? Czyżby jeńców wczoraj związano zbyt mocno i teraz trzeba odczekać aż im w ścierpniętych członkach wróci czucie? Prawda okazuje się bardziej prozaiczna: Jeńców w stajni zwyczajnie nie ma! Zostały tylko poprzecinane pęta.

– A niech to! Widocznie któryś dysponował ukrytym nożem. Zdołali się uwolnić i zwiali. Mogło to mieć miejsce jedynie podczas burzy. Tylko wtedy wrota były otwarte i nikt ich nie pilnował. Później na pomoście czuwało dwu wartowników. A to pech, że też drabów dokładnie nie obszukano! Widocznie było im spieszno, skoro nawet nie próbowali zabrać koni. Z drugiej jednak strony, wyprowadzane ze stajni w trakcie burzy mogły zdradzić ucieczkę. Najpewniej więc obawa przed dekonspiracją kazała im zrezygnować z wygodnego środka lokomocji. Zwiali cichcem i szukaj teraz wiatru w polu! Nie ma szansy odnaleźć zbiegów w borze. Po takiej ulewie nawet dobrze wyszkolone psy niczego nie zdziałają. Ha, trudno! Trzeba się więc pospieszyć, aby stanąć w grodzie przed nimi. Mając do dyspozycji zdobyczne wierzchowce, rzecz wykonalna. Jeszcze wczorajszego wieczoru zostało postanowione zajęcie grodu i siedziby Przybywoja, by raz na zawsze położyć kres jego władztwu. Na koniach, z bronią pokonanych, zamarkujemy powrót żupana. Tym sposobem kawalkada wjedzie za wały. Wątpliwe, żeby ktoś rozpoznał przebierańców. A skoro jeźdźcy będą już za ostrokołem siedziby żupana, muszą ją utrzymać do czasu przybycia rzutu pieszego, jako że przecież nie dla wszystkich wystarczy koni. Zresztą w okolice grodu planowaliśmy dotrzeć wspólnie i dopiero tam konni mieli ruszyć przodem. (Tym razem zdecydowałem się na podróż z chwałkowianami i Więcką, to zaś wykluczało mój udział w ataku konnym. A niech tam! Ostatnimi czasy i tak miałem aż nazbyt emocji.) Cóż, kiedy teraz ucieczka jeńców przekreślała misternie ułożony plan. Rzut pieszy żadną miarą nie mógł dotrzeć do grodu niemal równocześnie z konnymi. Chcąc z zaskoczenie zająć umocnioną siedzibę żupana, jeźdźcy winni bezzwłocznie ruszyć przodem, aby tam dotrzeć przed jego powrotem. Szanse powodzenia wydawały się duże, jako że najprawdopodobniej w grodzie niewielu zostało obrońców. Przecież zdecydowana większość drużynników wypadła już z gry. Przy tym istotną rolę odegra zmylenie i zaskoczenie przeciwnika. Jeźdźcy, uchwyciwszy siedzibę Przybywoja, mogą się bronić w niej do czasu aż nadciągniemy i od tyłu zaskoczymy oblegających – jeżeli w ogóle tacy jeszcze się w grodzie znajdą.

W skład konnego oddziału wszedł Budzigniew z Dobromirem i Przecławem oraz dwoma towarzyszami kupieckiej wyprawy. Ponadto Zdziesław z dwoma kamieniarzami i niedawny kuchcik Bogudar. Pozostali, z chwałkowską kompanią i uwolnionymi chłopcami, muszą dotrzeć do grodu o własnych nogach.

Szef kamieniarzy nakłada hełm żupana, zaś na szyi zawiesza jego róg. Przed wjazdem do grodu zadmie weń dla zmylenia straży. Ma również miecz żupana, a w ogóle wzrostem i tuszą  go przypomina, zwłaszcza z odległości.

Nie tracąc próżno ni chwili, konni ruszają z kopyta, a my za nimi. Zaledwie nikną za zakrętem drogi, odzywa się Przybywojowy róg. Nie ma co, dobrze Zdziesław na nim gra!

I my wkrótce docieramy do łuku drogi. Odwróciwszy głowę, rzucam ostatnie spojrzenie na rozwartą bramę kamieniarskiej manufaktury żupana, gdzie tak pracowicie ostatnio spędzałem czas. Gdy na powrót kieruję wzrok przed siebie, widzę stojące konie Zdziesławowego oddziału. Spieszeni jeźdźcy stoją grupą i czemuś się przyglądają. Ruszam biegiem, a za mną Gniewko i reszta towarzystwa. Przepchnąwszy się między końmi, dopadam Zdziesława i już chcę zapytać o powód postoju, gdy wzrok mój pada na dwa ciała spoczywające u skraju drogi. Rzut oka wystarcza bym rozpoznał zbiegów – wprawdzie poczerniałych i w zniszczonym odzieniu – ale jednak poznaję. Leżą obok siebie, tak jak ich piorun raził. Przybywoj padł z rozłożonymi rękoma, jak gdyby chciał objąć i zatrzymać umykające mu władztwo. A jednak jest sprawiedliwość na świecie!

– Perun ich nie zcierpiał – mówię, przypominając sobie słowa Mirka po śmierci łapacza na nadgostyńskich łęgach.

– Na isto – potwierdza Zdziesław. – Widać i bogom do cna obrzydł!

W tej sytuacji nie ma już co się spieszyć. Akcję przeprowadzimy tak, jak ją uprzednio zaplanowano. Konni wolno ruszają przodem. Zaczekają na nas u podnóża góry. Podążamy ich śladem. Bór nadal paruje, zaś z drzew wciąż spadają krople wody. Oślizgłe ściany skalnych bloków tkwiących pomiędzy drzewami nabrały koloru ciemnofioletowego. Dziwne, przecież uprzednio były zielonkawe!  

 


[1]    karw przeklęty! Warciej się ruchaj! – Wół przeklęty! Szybciej się ruszaj!

[2]    żarnowy – kamienie żaren;

[3]    okolnica – droga wewnątrz grodu biegnąca równolegle do wału;

[4]    żelazko – przecinak;

[5]              wyskać – wrzeszczeć, krzyczeć;

[6]    zagorzem – podpalimy;

[7]    oksza – siekiera;

Skip to content