ODCINEK 8

Jaskrawa błyskawica rozjarza mroczne niebo, zaś w chwilę później huk gromu niesie się ponad górami, odbitym echem długo dudniąc w dolinie. Przyspieszam kroku, chcąc jeszcze przed ulewą zdążyć do gródka. Wczesnym rankiem ze Stoisławem wyruszyłem do naszego obozu nad potokiem, aby zabrać pozostawione tam zapasy żywności. Wprawdzie w zbójeckiej spiżarni raczej niczego nie brakowało, lecz byłoby grzechem marnowanie pożywienia schowanego w szałasie. Prędzej czy później coś by się nim zainteresowało, a już najprędzej mrówki, które zawsze jakoś znajdą drogę do wyżerki. Tym jednak razem udało się je ubiec. Upchawszy wiktuały w dwu workach, spiesznie ruszyliśmy z powrotem. Wędrówka gęstym borem, z ciężkimi workami na grzbietach, niezbyt była przyjemna – tym bardziej przy panującej dzisiaj duchocie, znacznie spotęgowanej w wąskiej i pozbawionej przewiewu dolinie. Nic zatem dziwnego, że pot obficie zraszał nam czoła, zalewając oczy. Dotarłszy wreszcie w miejsce, gdzie należało porzucić strumień, by rozpocząć wspinaczkę na stok garbu, przysiedliśmy na chwilę. Jak dobrze odetchnąć, a jeszcze bardziej – ochlapać się zimną wodą! Siedząc w cieniu ani spostrzegłem, że jarzące dotąd z bezchmurnego nieba słońce pokrył jak gdyby muślinowy woal, bo i też wciąż było parno, zaś duchota może i nawet jeszcze się spotęgowała.

Po jakimś czasie, ochlapawszy ponownie w strumieniu twarze, wzięliśmy worki na plecy, ruszając do ostatniego podejścia. Byle sforsować stromy garb oddzielający od zbójeckiej doliny i już potem tylko zejście, najlepiej brzegiem zwału, a będziemy niemal że u celu. Bo cóż to w końcu jeszcze te kilkadziesiąt metrów dnem porośniętej zieloną runią doliny, chociażby i nawet przyszło ją pokonać na czworakach? Wątpliwe wszakże, żeby podejście mogło nas zmęczyć aż w takim stopniu.

Z lekka zdyszani stajemy wreszcie na kulminacji grzbietu. Otarłszy pot z czoła, ruszam w dół, niebawem docierając do powalonego boru. I wtedy ponad sobą dostrzegam mroczne niebo, zaś w chwilę później pierwsza błyskawica przecina ciemny widnokrąg. Jeżeli chcemy zdążyć przed ulewą, nie ma co zwlekać!

U skraju boru łapie nas pierwszy oddech nadciągającej burzy. Zaszumiały drzewa, targnięte gwałtownym podmuchem. Lecą zerwane liście i drobne gałązki. Niewielki wir zatańczył na dnie doliny wzbijając obłoczek kurzu, a wraz z nim również i zeschłe źdźbła traw. Czarne chmury całkowicie zasnuły niebo. Jeszcze chwila, a lunie! Ruszamy biegiem.

Udało się! Walę pięścią w zamknięte wierzeje, ponaglając druhów do ich otwarcia, gdy zaczynają padać pierwsze wielkie krople. Zrazu jeszcze rzadko, ale z każdą chwilą gęstniejące tak, że ostatnie metry do progu domu przychodzi już przebyć w regularnej ulewie. Towarzyszy jej oślepiający blask błyskawicy i prawie równoczesny huk gromu. Instynktownie przysiadam, lecz w następnej sekundzie daję nura w rozwarte drzwi. Stoisław „siedzący mi na ogonie”, potyka się o próg i łapie nie tyle zająca, ile moje nogi. W efekcie i ja ląduję na polepie, z workiem wiktuałów na głowie. Widok musi być komiczny, gdyż towarzystwo rży z uciechy niczym stado ogierów.

Zaledwie zdołałem ściągnąć worek z głowy, przypada do mnie Niuk z powitaniem, skutkiem czego jeszcze jakiś czas pozostaję na polepie. Gdy skończył, mogę wreszcie wstać i zająć się sobą, lecz nie na długo. Niebawem do izby wpada Bronka, z wieścią o pojawieniu się jeźdźców w oddali. Wypadamy na majdan i nie bacząc na ulewę, pędzimy ku bramie. Tu, osłonięty samborzem, przygotowuję kuszę do strzału. Tymczasem Gniewko z góry przekazuje aktualną sytuację: Zmierza ku nam trzech jezdnych, wiodących dodatkowe dwa objuczone luzaki. Wierzchowce jeźdźców również niosą jakieś toboły. Jeźdźcom najwyraźniej spieszno, zatem wkrótce będą przy bramie. Prócz nich nikogo więcej nie widać.

Gniewko opuszcza samborze, na którym pozostaje tylko Welisław. Da znak, gdy dracze dotrą do bramy. Składamy błyskawiczną naradę. Niemir radzi przywitać zbójów gradem strzał, skoro tylko stanę u bramy. Mnie się jednak bardziej widzi wpuścić ich do środka i dopiero tu zaskoczyć. Wtedy przynajmniej już żaden nie umknie i nie ostrzeże reszty szajki. Gniewko podziela moje zdanie. Wobec tego gotowi do akcji strzelcy zajmuję stanowiska w cieniu wału, z obu stron bramy, zaś Więcka z Bogną biegiem wracają do domu, by w razie konieczności i stamtąd razić draczy. W tym bowiem wypadku nie mamy zamiaru ryzykować. Jeżeli na pierwsze wezwanie nie rzucą broni, w następnej chwili zostaną poczęstowani strzałami. Z tym nie należy zwlekać, jako że każda potyczka niesie ze sobą zagrożenie, a tego – szczególnie teraz – należy unikać. Żadnych dodatkowych strat! Wystarczy kontuzjowanego Jarka. Lecz oto Welisław daje znak. W więc już!

Niemal równocześnie zadudniła brama, zaś zza wału niesie się wrzask poirytowanego dracza, klnącego wartownika wraz z jego zgasłymi przodkami. Drugi zaś głos barwnie dorzuca, co go wnet spotka za brak czujności, dzięki czemu muszą tkwić w deszczu u bramy, w oczekiwaniu aż ją ktoś wreszcie otworzyć raczy!

– Rusz no rzyć który! – wtóruje pierwszy głos, przydając ku temu jeszcze kilkupiętrową wiązankę.

Niemir z Gniewkiem rozwierają bramę na oścież. Jeźdźcy natychmiast ruszają. Skoro ostatni koń mija bramę, ta zostaje zatrzaśnięta i nim zbóje zdążyli cokolwiek pomyśleć, ponad majdanem niesie się rozkaz Gniewka:

– Ciskać na ziem żelazo, a nie – wraz szyć będziem! – I żeby nie było wątpliwości, puszcza strzałę. Ta zaświstała zbójom ponad głowami. Jeden – widać najbliższy – kuli się w siodle. Cóż, kiedy myśl o poddaniu jakoś nie może zagościć w zbójeckich łbach. Wrzasnąwszy bojowo, dobywają broni, ale to już ostatnia czynność, na którą ich stać. Nadlatujące zewsząd strzały w mig załatwiają sprawę. Wprawdzie jeszcze któryś utrzymuje się w siodle, jednakże nie za długo. Po chwili i on ciężko pada na ziemię. Chwilkę wcześniej ku zbójom startuje Niemir z toporem w ręku. Nie dziwna mi jego reakcja. Dobrze musieli mu zaleźć za skórę!

Ja tymczasem wychodzę na samborze, chcąc sprawdzić, czy aby przypadkiem nie nadciąga także reszta szajki? Wprawdzie burza nadal się sroży i błyskawice co chwilę rozdzierają mroczny widnokrąg, lecz to nie powód osłabiania czujności. Wprawdzie wątpię w podróżowanie draczy w taką pogodę, ale przecież i to jest możliwe.

Spoglądam na majdan, gdzie Gniewko z Niemirem znów odciągają pobitych pod wał. Reszta towarzystwa zajęta jest ich końmi. Wnet ostatni niknie w stajni.

Opuszczam samborze. Pierwsza runda jest nasza, lecz do końca jeszcze daleko. Trwamy zatem w pogotowiu do nocy. Burza dawno odeszła na wschód i jeszcze przed wieczorem wyjrzało słońce, ale spodziewani w każdej chwili zbóje jakoś nie nadciągnęli. Czyżby przybyła wczesnym popołudniem trójka nie była szpicą szajki wracającej z wypadu na Oldrzicha? I chociaż łamię sobie nad tym głowę, do niczego rozsądnego nie mogę dojść. Ostatecznie więc daję sobie z tym spokój. Pożyjemy – zobaczymy!

Najwyższa pora spać! Na warcie zostaje Gniewko z Welisławem. Później ich zmienię z Niemirem, a póki co, poganiam towarzystwo by się kładło spać. Przecież nie wiadomo, jak długo dracze dadzą nam spokój? Skoro nadciągną – żegnaj wypoczynku!

Jednak tym razem mogę spokojnie kimać do czasu zmiany. Budzi mnie Gniewko:

– Czas objąć posterunek. Dracze dotychczas się nie pokazali.

W parę chwil jestem gotowy. Zabrawszy broń, wychodzę z chaty i nie oglądając się na Niemira, który po drodze zagląda jeszcze do Jaka, luzuję w samborzu Welisława:

– Idź spać! Oby dracze pozwolili ci przespać do rana – rzucam mu na odchodnym.

Omiatam wzrokiem dolinę skąpaną w księżycowej poświacie. Po burzy bór paruje. Ponad koronami drzew snuję sie mleczne opary, jednak w samej dolinie jest dobra widoczność. Nie ma obawy bym przegapił nadciągających.

Niebawem dołącza Niemir.

– Jarko śpi – uprzedza moje pytanie.

– Bardzo dobrze! Sen to najlepszy lek.

Jakiś czas czuwamy w milczeniu. Wokół nadal spokojnie i na próżno wytrzeszczam oczy, chcąc coś dostrzec w oddali. Widocznie szajkę coś zatrzymało. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby to Znatysław zaskoczył ją na trakcie. Trzeba było jednego zbója oszczędzić i przepytać. Przynajmniej byśmy coś wiedzieli. Cóż, kiedy za późno do tego doszedłem, lecz nie ma się czemu dziwić. Każdy był przekonany, że tylko patrzeć, a reszta bandy spadnie nam na karki.

W końcu niebo na wschodzie jaśnieje i dotychczasowe mroki nocy ustępują szarości przedświtu. Wkrótce poranna zorza barwi niebo. Rozpoczyna się nowy dzień. Dzięki Bogu noc minęła spokojnie, ale teraz – czuj duch! Szansa powrotu szajki rośnie z każdą chwilą. Przecież na gościńcu nie będą wiekować! Jednak do śniadania nadal nic się nie dzieje. Zostajemy zluzowani przez następną parę czatowników. Przynajmniej jest okazja spokojnego spożycie posiłku. Ale zaledwie wstajemy od stołu, a tu już czatownicy podnoszą alarm. W parę chwil wszyscy są gotowi do działania. Zbrojni w łuki, ze znacznym zapasem strzał, stajemy na wale, gotowi bronić swej wolności do upadłego. Tym razem nie ma nawet co marzyć o powtórce wczorajszej zagrywki. Dracze nadciągają zwartą grupą i raczej nic nie zapowiada, żeby się rozdzielili. Zatem pozostaje jedynie znienacka ich ostrzelać. Dla zmylenia można by zaryzykować zamarkowanie otwarcia bramy, gdy bliżej podjadą i jej zatrzaśnięcie w ostatnim momencie. Dzięki temu beztrosko podjadą ku nam, zaś bliski cel oznacza połowę sukcesu. Im mniejszy dystans, tym większe prawdopodobieństwo celnego trafienia. Im więcej draczy zostanie wytrąconych z akcji już w pierwszym podejściu, tym lepiej. Moment zaskoczenie daje taką szansę. Wprawdzie otwarcie bramy wyłącza nam w pierwszej fazie walki aż dwu strzelców, lecz w zamian ściągniemy zbójów bezpośrednio pod wał. Istotne, by wszystko sprawnie przeprowadzić. Żadnej fuszerki! Dlatego Gniewko bierze to na siebie. Po chwili namysłu postanawiam mu towarzyszyć. Jeszcze tylko krótki rzut oka na nadciągającą kawalkadę i zostawiwszy gotową do strzału kuszę na wale, schodzę na majdan. Najwyższy czas uchylić wrota! Zdejmujemy zaworę, a następnie rozwieramy obydwa skrzydła bramy, jednak nie do końca. Któryś z przybyszów krzyknął coś na powitanie. Gniewko zamachał doń ręką. Wątpliwe, żeby w nim rozpoznali obcego. Wszak ma na sobie czapkę i kabat pojmanego wartownika.

Zerkając dyskretnie zza skrzydła bramy, liczę przybyłych. Dziewięciu jeźdźców, z kilkoma dobrze objuczonymi luzakami. Jadą spokojnie, niczego nie przeczuwając. Któryś jeszcze coś tam pokrzykuje, ale nawet nie usiłuję tego zrozumieć. Są coraz bliżej. Za moment zatrzaśniemy wrota, gdyż jadącej przodem trójce zostaje do przebycia najwyżej dwadzieścia metrów! I chociaż aż mnie swędzą dłonie, by natychmiast za to się zabierać, wytrzymuję jeszcze chwilkę.

– Teraz! – Równocześnie pchamy skrzydła bramy, najszybciej jak tylko możemy, zatrzaskując ją tuż przed nosami przybyszów. Szczęka opadająca zawora. Jest to tak nieoczekiwane, że czołowy jeździec nie zdążył zatrzymać wierzchowca. Zadudniły wierzeje pod nagłym ciosem! A my już zakładamy drugi drąg ryglujący bramę i nie tracąc ni chwili, pędzimy na wał zająć dopiero co opuszczone stanowiska. W tym czasie nasi kompani nie próżnują. Bolesne wrzaski rannych, krzyk komend, chrapanie i kwik spłoszonych koni niosą się zza wału. Łapię kuszę i rzutem oka spoza blanki ogarniam przedpole. A tam zbóje zawracają właśnie wierzchowce, chcąc jak najszybciej umknąć z śmiertelnej pułapki. Trzech leży w pyle drogi. Bez zwłoki biorę na cel dracza, który najbardziej się wysforował do przodu. Na bliższych wystarczy łuków. Juczne wierzchowce podążające dotąd z tyłu grupy, teraz blokują zbójom drogę szybkiej ucieczki. Bardzo dobrze! Przynajmniej chwilę dłużej zostaną w zasięgu skutecznego strzału.

Wstrzymuję oddech: – Nie nerwowo, Sławku! Nie spiesz się! I tak go dostaniesz. Cóż to za różnica, dziesięć metrów w jedną czy drugą stronę? – mruczę pod nosem, wolnym ruchem ściągając spust. Śwista cięciwa, wyrzucając pocisk ku celowi. Drab pada na kark wierzchowca, z upierzoną brzechwą bełtu pomiędzy łopatkami. Jego koń się nie zatrzymuje. Jeszcze jakiś czas jeździec utrzymuje się w siodle, lecz ostatecznie spada na ziemię.

Repetuję kuszę, ale gdy jest gotowa do ponownego strzału, zbóje są już daleko. Porzuciwszy juczne luzaki, umknęli cwałem na bezpieczną odległość. Tam stanęli gromadą i chyba radzą nad dalszym postępowaniem.

W rezultacie krótkiej strzelaniny czterech zbójów zostało na przedpolu. Ci już raczej nikomu nie zaszkodzą. Pozostałej piątce udało się wynieść całe głowy, chociaż i któryś z nich mógł również zostać trafiony. Na ile skutecznie, trudno zgadnąć.

Po parominutowym postoju, ruszają w dół doliny, zabierając wierzchowce poległych kamratów i te juczne, które podążyły za wycofującą się bandą. Jedynie dwa zostały przy gródku i teraz spokojnie skubią trawę. Dobrze byłoby je złowić.

Dracze ponownie stanęli u skraju doliny. Wygląda na to, że zamierzają tam dłużej pozostać, gdyż konie pozbawiono ładunku, a po jakimś czasie ulatujący ku niebu dym świadczy, że rozpalili ognisko.

Tak przypuszczałem. Pomimo porażki, nie tak łatwo zrezygnują z wygodnej bazy. Lecz co może zdziałać piątka, chociażby i nawet bardzo zdesperowana, przeciw warownemu gródkowi? Wszak nie wezmą go szturmem! Zobaczymy, co zamierzają? Jedno mnie zastanawia – pośród przybyłych brak Huneryka.

Obserwując draczy, nadal trwamy w pogotowiu. Może czekają na posiłki? To prawdopodobne. Dlatego tak spokojnie biwakują. W przeciwnym wypadku dawno by opuścili dolinę. Przecież nie wiedzą, kto trzyma gródek i jaką dysponuje siłą?

Niemir z Welisławem wychodzą za bramę po spokojnie pasące się konie. Później może być na to za późno. Wolno podchodzą i bez problemów łapią za uzdy. Dobra jest! Wkrótce końskie kopyta zadudniły na majdanie. Bogdan z Mściwojem zdejmują toboły z ich grzbietów, a następnie poją przy korycie, by ostatecznie zaprowadzić do stajni. Ani bym przypuścił, że stadnina aż tak się nam rozmnoży. Siedem koni to już ładny majątek!

Niemir z Welisławem w międzyczasie zajęli się draczami leżącymi przed bramą. Żaden nie przeżył. Po trudach zbójeckiej wyprawy pewnie już się widzieli przy stole, a tu klops!

Gniewko również wychodzi za bramę. Wraz z Niemirem odciąga poległych nieco dalej od wału, by tam kolejni lokatorzy zbójeckiego cmentarzyka pod borem zaczekali na zakwaterowanie. Wreszcie wracają z bronią zebraną na pobojowisku. Może nam być przydatna. Pozostawienie jej na przedpolu byłoby głupotą. Brama ponownie zostaje zamknięta i zabezpieczona dwoma zaworami. Wątpliwe, żeby ktoś bez solidnego taranu ją sforsował. Ale i tak na taką ewentualność, dla dodatkowego podparcia, zaraz obok czekają solidne drągi.

Dochodzi południe, lecz nadal nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Zbóje wciąż biwakują w dotychczasowym miejscu i nic nie zapowiada, żeby mieli zamiar dokądkolwiek się ruszyć. Sytuacja taka coraz bardziej mnie irytuje. Z wyliczeń bowiem wynika, że już niewielu członków szajki zostało. Na co więc czekają? Czyżby banda była liczniejsza niż przypuszczaliśmy? Dobrze byłoby wyruszyć na zwiad. Dracze obozują przy skraju boru, można zatem podejść w pobliże i spróbować cokolwiek podsłuchać. Może powiedzą coś ciekawego? Wcześniej jednak trzeba sprawdzić, czy aby znowu nie obsadzili czatowniczej wieży? To prawdopodobne. Umieszczony tam posterunek w porę ostrzeże biwakujących o ewentualnym zagrożeniu. Wszak stamtąd widać gródek jak na dłoni. Jedynie podziemne wyjście na jego tyłach leży w martwym polu widzenia, podobnie jak i wąski pas doliny za nim, do pokrytego borem zbocza. Tamtędy więc można wyjść niepostrzeżenie i obszedłszy dolinę, zajść czatownię od tyłu. Jeżeli zbójeckie towarzystwo nie umieściło tam wartownika – w porządku. W przeciwnym wypadku wpierw należy zdjąć wartownika.

Zrazu mam zamiar wyruszyć z Gniewkiem. Potem jednak zaczynamy mieć wątpliwości czy nie jest to zbyt ryzykowne? Jeżeli dracze rzeczywiście czekają Huneryka z posiłkami, niezbyt rozsądne byłoby pozbawienie gródka aż dwu obrońców. Huneryk może nadciągnąć w trakcie naszego wypadu, zaś wtedy dracze na pewno przypuszczą szturm, chcąc odbić swą dotychczasową bazę. W takiej sytuacji nasz powrót najpewniej będzie możliwy dopiero nocą. Rada w radę ustalamy, że Gniewko zostanie na miejscu i w razie czego pokieruje obroną, a na zwiad wyruszę samotnie. Chociażby i nawet w tym czasie nastąpił szturm, mogę być pomocny w obronie, z boru ostrzeliwując napastników. Dla kuszy to jeszcze odległość skutecznego strzału, lecz dla draczy pełne zaskoczenie.

Przygotowuję się do wymarszu. „Awarka” starym zwyczajem na plecy, podobnie i kołczan bełtów. W ostatniej chwili decyduję zabrać Niuka. Nie jeden już raz dopomógł mi w podchodach, a w razie wpadki mogę być pewny jego pomocy, nie wspominając, że we dwu zawsze raźniej. Unikając pożegnań, opuszczam gródek. Więcka chciałaby pójść ze mną, ale zdaje sobie sprawę z tego, iż obecnie bardziej potrzebna jest tutaj.

– Nie frasuj się – pocieszam na odchodnym – niebawem wrócę, zaś najpóźniej nocą. Gdyby zaś dracze rychlej na was natarli, celnie strzelaj i strzał nie marnuj. No to bywaj! – i klepnąwszy ją w ramię, niknę w dziurze za stajnią. Chwilę wcześniej Gniewko z Niemirem odwalili kamień zamykający przejście. Po moim wyjściu ułożą go natychmiast na dotychczasowym miejscu.

Trzymając Niuka na krótkim powrozie, pomykam na skraj boru, a dopadłszy pierwszych drzew, odwracam głowę, by sprawdzić, czy aby przypadkiem nie znalazłem sie w polu widzenia czatowni? Ale nie. Wciąż znajduję się za zasłoną gródka. Chwilę rozważam, w którym miejscu przejść na drugą stronę doliny? Ostatecznie postanawiam tego dokonać w jej górnej części. W dole zawsze mogę się na kogoś natknąć.

Skrajem boru podążam w górę i tam przechodzę na przeciwległy stok, by natychmiast rozpocząć wędrówkę ku wartowniczej wieży. Dotarłszy w jej rejon, przygotowuję kuszę do strzału, a następnie skradam się w to samo miejsce, co poprzednim razem. Wolniutko, krok za krokiem, zbliżam sie do celu. I wreszcie widzę! Tak jak przypuszczałem, czatownik tkwi na stanowisku, pilnie patrząc tym razem nie na wylot doliny, a na gródek. Chcąc mieć wolne ręce, przydeptuję psią linkę, a następnie składam się do strzału. Raptem dracz, jak gdyby czymś tknięty, odwraca ku mnie głowę. Widok bełtu weń celującego wywołuje błyskawiczną reakcję, trudno dociec, na ile świadomą? Ponad barierką „ambony” śmigają jego nogi i tyle go widziałem. W następnej wszakże sekundzie borem niesie się bolesny wrzask. Ba, szaleńczy skok z ponad sześciometrowej wysokości nie zawsze ma szansę skończyć się szczęśliwie. Trudno mi zgadnąć, co zbója spotkało, gdyż pole widzenia przesłaniają choiny. Na sprawdzenie nie mam zbyt wiele czasu, jako że wrzask wartownika zapewne postawił kamratów na nogi. Puszczam psa, sam zaś z kuszą gotową do strzału, dopadam wieży. Lecz chociaż dobrze wytrzeszczam oczy, u jej podnóża nie widzę uciekiniera. Dopiero rzut oka w górę pozwala poznać prawdę. Aż mnie odrzuca! Czatownik widać liczył, że skokiem na pobliską jodłę uratuje skórę. Pomysł może i dobry, gdyż trwanie na stanowisku bądź próba opuszczenia go drabiną gwarantowały rychłe spotkanie z bełtem. Cóż, kiedy w skoku coś nie wyszło, w rezultacie czego nieszczęśnik nadział się na złamany pień suszki tkwiącej pośród choin. Zwisa teraz ze trzy metry nad ziemią, zaś spomiędzy łopatek sterczy mu ostry złomek pnia około trzycalowej grubości. Wątpliwe, żeby po czymś takim biedak jeszcze do czegoś był zdolny. A swoją drogą, ostatnimi czasy, wieża dla draczy jest wybitnie pechowa. Dwa tragiczne wypadki w tak krótkim odstępie czasu!

Łapię Niuka i natychmiast odskakuję w górę zbocza, a jest ku temu najwyższa pora, bowiem z dołu dochodzi trzask łamanego nogami chrustu, a hałasu jest tyle, iż trudno przyjąć, aby sprawcą mógł być tylko jeden człowiek. Przytaiwszy się za dwoma choinami, czekam na dalszy bieg wydarzeń. Wątpliwe bym jeszcze mógł podejść w pobliże biwaku. Po czymś takim będą pobudzeni niczym rój rozdrażnionych os, a już na pewno stracą chęć na pogwarki przy ognisku. Poczekam więc jeszcze chwilę, by zobaczyć jak postąpią? Może i przy okazji posłyszę coś ciekawego? Potem wszakże zaraz stąd się zmywam.

Lecz oto przy wieży już widzę dwu zbójów. Jeden pnie się drabiną w górę, drugi nerwowo spogląda wokoło. Wkrótce okrzyk z góry zwiastuje, że zlokalizowano nieszczęsnego czatownika. Drab spod wieży odpowiada. Nie mam wątpliwości, że obydwaj są obcy. Trudno, od nich na pewno niczego się nie dowiem. Wobec tego bezzwłocznie biorę na cel tego u podnóża wieży. Redukcja liczebności szajki ma teraz zdecydowane pierwszeństwo! Może nawet zdołam także zdmuchnąć schodzącego z góry? Jeśli się pospieszę, jest to możliwe.

Wskazujący palec zaczyna ściągać spust, gdy raptem słyszę okrzyki dochodzące z boru. Zwalniam nacisk palca na cyngiel. Wpierw muszę wiedzieć czy przypadkiem nie nadchodzą posiłki? Jeżeli tak, nie ma co wszczynać awantury. Nie jestem samobójcą!

Wkrótce przy wieży jest następna trójka. Jakim sposobem aż tak się rozmnożyli? Spod gródka umknęło pięciu! Jeden z nich, w tragicznych okolicznościach, właśnie rozstał sie z tym światem, więc żadną miarą znowu nie piątka! Byłby w międzyczasie nadciągnął Huneryk z posiłkami? O nie, tylko nie to! W tej sytuacji pozostawanie nadal w rejonie czatowni może dla mnie mieć tragiczny finał.

Zaczynam odwrót, póki przybysze są jeszcze zajęci nieszczęsnym kamratem. Nie sądzę jednak, aby ich na dłużej zajął. Wnet spróbują wyjaśnić powód tak desperackiego czynu. A gdy już zaczną niuchać, prędzej czy później odkryją moje ślady. Przecież ich nie zacierałem. Jakby więc nie spojrzeć, wychodzi na to, by już wtedy trzeba być stąd daleko.

Tym razem postanawiam przedostać się na przeciwległe zbocze w dolnym krańcu doliny. Wprawdzie jest to bardziej niebezpieczne, ale pozwala przy okazji sprawdzić czy istotnie zbójecką szajkę wzmocniły posiłki? Gdyby tak się okazało, pozostaje mi jedynie jak najrychlej wrócić do gródka, by zdążyć przed ewentualnym atakiem.

Patrząc pod nogi, żeby przypadkiem nie nastąpić jakiegoś suchego patyka, ostrożnie pomykam pomiędzy drzewami, trzymając Niuka przy nodze. Za mną coraz cichszy gwar podekscytowanych drabów i ostatecznie spokój.

– Uff! – oddycham z ulgą. Dzieli nas już bezpieczny dystans. Niestety nie można tego powiedzieć w stosunku do reszty bandy. Jedno mnie pociesza: raczej nie będą mnie szukali u wylotu doliny. Wszak gródek leży dokładnie w przeciwnym kierunku, a jedynie w nim mogę szukać schronienia. Ale i tak wypada zachować daleko posuniętą ostrożność, bym jej brakiem nie wpakował się w zbędne tarapaty.

Po kilkuminutowym marszu zachodzę wreszcie na skraj boru. Tu kończy się otwarta przestrzeń doliny i dalej, wzdłuż potoku, biegnie już tylko leśna dróżka. Zerkam w kierunku zbójeckiego biwaku. Ilość wierzchowców niezbicie świadczy, że moje obawy były słuszne. Niedobitków spod gródka wzmocniły nowe siły. Trudno mi z tego miejsca zliczyć przybyszów zasłoniętych wierzchowcami, dlatego przynajmniej próbuję policzyć konie. Wychodzi, że przybyło ich około piętnastu. Skąd aż tyle?!

Przekradłszy się ku dróżce, czekam chwilę, pilnie nasłuchując, czy aby nie posłyszę czegoś podejrzanego? Lecz wokoło spokojnie. Zerkam zza pnia grubego buka. Nikogo, wobec czego przeskakuję na drugą stronę, by po sforsowaniu potoku, natychmiast zniknąć pomiędzy drzewami. Chwilę rozważam, jaką wybrać drogę? Podążyć skrajem boru, czy też bardziej się w nim zagłębić? Pierwszy wariant umożliwia rzut oka na obozujących, ale także wystawia mnie na ewentualne odkrycie. Wprawdzie będę zdążał zasłonięty skrajnymi chojarami, lecz zawsze jest możliwe, że ktoś, nawet przypadkowo, dostrzeże ruch pomiędzy drzewami. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw, mimo wszystko wybieram wędrówkę skrajem boru. Jedynie w bliskim sąsiedztwie zbójeckiego biwaku wchodzę głębiej w las, tym sposobem redukując zagrożenie. Na drabów mogę przecież popatrzeć i z większej odległości. I tak żadnego nie znam, bym któregokolwiek rozpoznał. Wyjątek stanowi Huneryk, ale jego poznam nawet z daleka. Nie ma obawy bym go przeoczył!

Wiodąc psa przy nodze, ruszam w stronę gródka. Ukryty za choinami przystaję na chwilkę przed odbiciem w głąb boru. Od biwakujących dzieli mnie najwyżej sto metrów. Tym razem konie nie przesłaniają widoku. Szczęśliwym trafem dracze uwagę skierowali w przeciwnym kierunku, gdzie z boru właśnie wyłania się trójka wracająca spod czatowniczej wieży. Niosą tragicznie zgasłego kamrata. Biwakujący zrywają się z ziemi. Kilku nawet biegnie im na przeciw. Pośród pozostałych bez trudu rozpoznaję Huneryka. Stoi obok brodacza przy mieczu. Byłbyż to Radmir, herszt zbójeckiej ferajny? Dwu drabów leży na murawie. Pewnie ranni z porannego spotkania. Liczę zbójeckie towarzystwo. Prócz dwójki spoczywającej na ziemi, jest jeszcze siedemnastu. Niedobrze! Zbyt wielu jak na nasze siły! Ale przecież oni, a nie my, będą szturmowali gródek. Istnieje zatem szansa obrony. Byle jednocześnie nie wszczynali szturmu z kilku stron!

Wycofuję się, korzystając z chwilowego zamieszania. Teraz do gródka, tak szybko jak się tylko da!

Po jakimś czasie schodzę znów na skraj boru. Tu jednak dużo łatwiej się poruszać. Wprawdzie nieco nadłożę drogi, lecz bynajmniej nie zajmie więcej czasu. Gotów jestem nawet zaryzykować twierdzenie, że przedzieranie się gęstwiną zajęło by go znacznie więcej. Nie oglądając się na draczy, wytrwale zdążam w górę doliny. Jeśli nie nastąpią nieprzewidziane komplikacje, niebawem winnym osiągnąć cel.

Czas niezbędny dla pokonania etapu przewidziałem prawidłowo. Niestety jeszcze przed jego upływem w sąsiedztwo gródka przycwałowało czterech jezdnych. Przezornie stanęli w bezpiecznej odległości tak, żeby mieć oko na gródek ze wszystkich stron. Nie wystawiając się na strzały obrońców, siedzą spokojnie w siodłach, co chwilę omiatając czujnym wzrokiem każdy swój sektor. A ja tkwię tuż obok powalonego boru i chociaż gródek mam niemal w zasięgu ręki, nijak mi przebyć ostatnich kilkudziesięciu metrów!

– A niech to! Nie mogli przybyć troszkę później?

Na pewno przy wieży odkryto mój ślad. Zamiast kłopotliwego tropienia wybrali prostsze rozwiązanie. Przecież nie trudno przewidzieć, że będę chciał wrócić do swoich, więc wystarczy w pobliżu rozstawić czatowników, by mnie przechwycili. W tej sytuacji nie ma co nawet marzyć o powrocie. Jeżeli już, to najprędzej nocą, a i nawet wtedy może to być problemem. Wprawdzie mógłbym bez trudu zdmuchnąć najbliższego, ale i tak niczego to nie zmieni. Pozostali skutecznie mnie zablokują. Nie zdążę nawet dobiec do bramy, nie wspominając ewentualnego podniesienia głazu kryjącego tajne wyjście. Trudno! Poczekam do nocy i wtedy spróbuję. A póki co, wycofuję się w głąb boru. Potem jednak uznaję, że byłoby dobrze być świadomym rozwoju sytuacji. Zachodzę na nasz punkt obserwacyjny pośród zwału. Znowu obtykam się gałązkami jedliny i wpełzam na skałę. Niuk kładzie się obok. Długi czas patrzymy z góry na gródek i dolinę. Nasi kompani wylegli na pomost i ukryci za wieńczącym wał ostrokołem, z łukami w dłoniach, czekają na dalszy bieg wypadków. Cóż z tego, że jestem świadomy powrotu Huneryka oraz liczebności zbójów, jeżeli nie mogę tego przekazać towarzyszom! Jedynym pożytkiem mego wypadu jest śmierć czatownika. Ostatecznie dobre i to. Jednego draba mniej! Skąd jednak Huneryk wytrzasnął aż tylu ludzi? Chyba, że już sprowadził tych zwerbowanych dla Sobierada? Czy jeszcze dzisiaj zaatakują? Jeżeli tak, to najpewniej bramę, gdyż nie dysponują drabinami niezbędnymi dla pokonania wałów. Chyba, żeby zabrali tę z czatowniczej wieży. Lecz nawet wtedy obrońcy powinni dać sobie radę. Solidna brama, wzmocniona przyporami, również winna wytrzymać szturm. Przecież dlatego zbóje ją tak mocną zrobili. Gdyby mogli przewidzieć, że to właśnie oni będą musieli swe dzieło forsować! Nie, o czymś podobnym pewnie nawet nie śnili.

Leżę już pewnie godzinę ani na moment nie osłabiając uwagi. Niuk niestety swoją nieco mniej wytęża. Jakiś czas temu zwyczajnie zasnął, jak długi wyciągnięty na skale. Posapuje równomiernie, obojętny na uroki dochodzącego kresu dnia. Mnie zaś wpada do głowy pomysł, w jaki sposób powiadomić druhów, że jestem w pobliżu. Poślę bełt, który im natychmiast uzmysłowi, gdzie przebywam. Biorę na cel ostrokół pomiędzy Gniewkiem a Welisławem. Będzie tej przerwy około cztery metry. Na wszelki wypadek celuję w jej środek. Ściągam spust. Bełt poszybował do celu. Mimowolnie się uśmiecham, gdy moi kompani uskakują spłoszeni. Wkrótce jednak Gniewko orientuje się w czym rzecz. Odwróciwszy się ku mnie, zamachał ręką. Nie mogę tym samym odpowiedzieć, lecz to jest zrozumiałe. Istotna jest świadomość, że jestem w pobliżu i czuwam. Przynajmniej nie muszą pilnować tyłów.

Słońce zachodzi, lecz nadal nic specjalnego się nie dzieje. Zaczynam powątpiewać w rychły atak. Czyżby Huneryk odłożył go do jutra? W tym wszakże względzie nie mam racji. Zanim jeszcze zmrok zaczyna ogarniać okolicę, konni ruszają w naszą stronę, wzbijając za sobą nikły tuman kurzu. Gdy są bliżej dostrzegam, że przyczyną tego jest spory kloc wleczony przez konie. A więc jednak taran! Wie Huneryk jak się zabrać za robotę. Czy również pomyślał o ochronie przed strzałami obrońców? Nie widzę tarcz, za to każdy wiezie dobrze wypchany wór. Czyżby za nimi chcieli szukać osłony?

Jeźdźcy stają przy jednym z czatowników warujących na przedpolu gródka. Mogę ich wreszcie spokojnie policzyć. Do poprzedniej czwórki dołączyło piętnastu. Zbyt wielu jak na nasze oczekiwania. Niestety na razie nie mamy na to wpływu. Później celnymi strzałami będzie można nieco poprawić proporcje. Ale i tak nie ma sposobu, bym wziął udział w obronie bramy. Wprawdzie ze swego stanowiska doskonale ją widzę, lecz od wewnętrznej strony, zaś przedbramne przedpole zasłania wał i samborze. Trudno, będą musieli sobie poradzić beze mnie. W zamian odpada im wystawienie wartownika na tyłach. To już moja działka. W razie czego próbę dywersji z tej strony postaram się zdusić w zarodku. Ciekawe, czy w ogóle coś takiego planują?

W międzyczasie dracze pozsiadali z koni. Chwilę kotłują się przy nich, lecz wnet wokół przywleczonego kloca formują zgrabny szyk. Stają w czterech rzędach, po dwa z każdej strony. Ci z zewnątrz biorą wypchane wory, a środkowi podejmują kloc. Na dany znak ruszają ku bramie, dosyć dobrze osłonięci worami. Wprawdzie obrońcy nie żałują strzał, lecz nie wiem z jakim skutkiem. Wnet brama dudni pod ciosami taranu. Dobrze, że zawczasu została podparta dodatkowymi drągami, jestem więc spokojny.

Obrońcy zgrupowani dotąd przy samborzu, teraz cokolwiek od niego się odsuwają, chyba dlatego, żeby napastników także ostrzeliwać bardziej z boków. Welisław z Niemirem taszczą parujący kocioł. Pewnie wrząca woda? Wnet nią skrzepią nacierających. Jakoż istotnie rychło nad samborzem ulatuje obłoczek pary, któremu wtóruje bolesny wrzask poparzonych. Niestety ukrop dostatecznie nie zniechęca zbójów, gdyż brama nadal jęczy pod ciosami zaimprowizowanego taranu. Ale obrońcy mają następną niespodziankę: Gniewko z Niemirem ciskają spore kamienie na łby szturmujących, a Bogdan z Mściwojem dają repetę ukropu. Po natężeniu wrzasku mogę wnosić, że efekt jest lepszy niż poprzednio.

Lecz uwaga! Na tyłach gródka pojawia się trzech drabów. Ciągną długi pień choiny ociosanej z gałęzi. Pozostały po nich jedynie krótkie sęki, po których można się wspiąć. Biegną do wału i tuż obok skalnych płyt kryjących wylot tajnego przejścia forsują skarpę wzniesienia, na którym stoi gródek. Gdyby wiedzieli, co się kryje pod głazami!

Lecz oto już zaimprowizowaną drabinę przystawiono do wału. Sięga nieco poniżej korony ostrokołu. Dwu drabów przytrzymuje żerdź, zaś trzeci pnie się w górę po sterczących z pnia sękach. Ale i ja mam go już na celu. Skora wyciąga rękę, by złapać za pal ostrokołu, zwalniam bełt. Wprawdzie drab zdążył jeszcze wyciągnąć i drugą rękę, wszakże już niczego więcej uczynić nie zdołał. Na chwilkę zawisł, trzymając się bródła, lecz zaraz leci w dół. Odbiwszy się od ziemi u podnóża wału, zjeżdża ze skarpy, by ostatecznie zastygnąć w bezruchu pośród zielonej murawy. Jego kompani nie dają za wygraną. Następny śmiałek pnie się w górę, a tuż za nim następny. Błyskawicznie sposobię kuszę do ponownego strzału. Tym razem zbój nawet nie zdążył dotrzeć do końca tej niby drabiny. Trafiony leci w dół, wprost na głowę kamrata. Z trzaskiem pęka przystawiona do wału żerdź, łamiąc się nieco powyżej połowy, a niedoszli zdobywcy gródka twardo lądują na ziemi. Po chwili jeden jakoś się pozbierał. Staje na jeszcze niezbyt pewnych nogach, lecz po paru krokach jego ruchy nabierają dawnej sprężystości. Gdyby próbował ucieczki w bór, może by ocalił skórę. Wybiera jednak przeciwny kierunek, chcąc najpewniej dołączyć do kamratów. Tym sposobem wkrótce wchodzi w pole rażenia obrońców bramy i staje się celem dwu strzał.

Obrońcy bramy ostro sobie poczynają. Ostatecznie atak załamuje się, a jego uczestnicy zmykają ku wierzchowcom, przy których został Huneryk z domniemanym Radmirem. Nim wszakże wyszli poza zasięg strzał obrońców, ktoś tam jeszcze zostaje trafiony. Pod bramą również niejeden oberwał, gdyż do koni wraca jedenastu i to nie wszyscy w pełni sprawni. Natychmiast przyskakuje ku nim Huneryk z towarzyszem. Coś pokrzykują, gestykulując rękoma. Odparci spod bramy nie pozostają dłużni. Wybucha gwałtowna kłótnia. Draby się przekrzykują, machają rękoma i chyba niewiele brakuje, żeby się imali broni.

Opuszczam stanowisko na skale i tak szybko jak to jest możliwe, szoruję w dół zbocza, by następnie przemknąć skrajem boru w pobliże rozwrzeszczanej gromady. Gdy uznałem, że jestem wystarczająco blisko, zakładam bełt na naciągniętą kuszę, równocześnie przydeptując psią linkę. Usiłuję wziąć na cel Huneryka otoczonego gromadą podekscytowanych zbójów. Przypomniałem bowiem sobie mądrą maksymę: „Uderz pasterza, by rozproszyć stado”.

Z kuszą przy oku czekam dogodnego momentu. Raptem dracze dotąd wiankiem otaczający przywódców, odskakują w boki. W ręku domniemanego Radmira błyska miecz, którym pewnie chce dosięgnąć najbardziej pyskatego oponenta. A ja mam już Huneryka na celu i natychmiast ściągam spust. Lecz sekundę wcześniej Niuk z głośnym szczekaniem szarpie w stronę draczy, wyszarpując powróz spod mej stopy. Drab z dobytym mieczem odruchowo uskakuje do tyłu. Więc to jednak Radmir, gdyż to właśnie on ma na tle psów jakiś uraz. W rezultacie zasłania Huneryka i dostaje w ramię bełt przeznaczony dla Franka. Staje w miejscu, jak gdyby z nagła trafił niewidzialną ścianę. Ręka z wzniesionym mieczem opada. Błyskawicznie repetuję kuszę, chcąc zdążyć jeszcze z drugim strzałem, zanim się draby spostrzegą. Lecz gdy zakładam bełt pod sprężystą blaszkę, Huneryk, nie patrząc innych, pryska za konie. W następnej sekundzie ląduje w siodle, a padłszy natychmiast na koński kark, rusza z kopyta. Za jego przykładem podąża zbójecka ferajna. Skoro tylko pojęła, że jest celem, wieje z zagrożonego rejonu. Ostatecznie i Radmir gramoli się na wierzchowca. Za uciekinierami podążają także konie poległych. W tej sytuacji trudno nawet marzyć o trafieniu Huneryka!

Opuściwszy pozycję na skraju boru, gwizdem zawracam Niuka. Żaden ze zbójów ani się nie oglądnął. Pewnie im tylko ucieczka w głowach. I gdy tak za nimi patrzę, raptem u wylotu doliny dostrzegam jeźdźców w towarzystwie pieszej drużyny.

– O Boże! Czyżby następne posiłki?! Nie, tylko nie to!

Jednakże i dla uciekających pojawienie się zbrojnych stanowi zaskoczenie. Hamują, zadzierając rozpędzone konie, a jest po temu najwyższy czas. Przybysze natychmiast rozwijają szyk i zaraz strzały szybują ku draczom. W ślad za nimi ruszają jeźdźcy, błyskając uniesioną do ciosu bronią. Skłębili się zbóje. Dodatkowe zamieszanie sprawiają konie poległych. Piesi również pędzą na plac boju. Któryś ze zbójów umyka w bór, a w ślad za nim następny. Ten jednak ma mniej szczęścia. Pada niemal na linii boru.

Nie czekając na dalszy bieg wypadków, biegnę z Niukiem w stronę gródka, a dopadłszy bramy, walę w nią pięścią, ponaglając towarzyszy do jej otwarcia. Po chwili zgrzytnęły zawory i brama uchyla swe podwoje. Welisław z Niemirem, Bogdanem i Mściwojem wyskakują na zewnątrz, by wciągnąć do środka porzucony kloc – taran. Lepiej nie zostawiać go przed bramą. Przecież wciąż nie wiemy, kim są przybysze? Wprawdzie roznieśli kompanię Huneryka, lecz jakie mają względem nas zamiary? Wnet się to okaże, jako że jezdni ruszają w naszą stronę, podczas gdy piechurzy dokańczają zaczętą przez nich robotę.

Brama zostaje zatrzaśnięta w przyspieszonym tempie. Obsadziwszy samborze i przyległy doń wał, z bronią w pogotowiu, oczekujemy przybyszów. Gdy są bliżej, w jeźdźcu na czele rozpoznaję Znatysława.

– Uff! – z ulgą wypuszczam powietrze z płuc. Gniewko także rozpoznaję naczelnika. Schodzimy na majdan otworzyć bramę. Reszta kompanii za nami. W rozwartej bramie Gniewko czyni honory domu, zapraszając naczelnika z towarzyszami do środka. Zastukały kopyta na dziedzińcu. Przybysze rozglądają się ciekawie. Ani by który przypuścił, że niemal pod bokiem grodu tkwi taka zgrabna warownia. Znatysław wychodzi nawet na samborze, a następnie w naszym towarzystwie obchodzi pomostem wał dookoła. Dopiera teraz moi kompani dostrzegają poległych draczy również na tyłach gródka. Dotąd nie mieli pojęcia, że i z tej strony usiłowano się wedrzeć do środka. Muszę więc opowiedzieć o swej akcji zakończonej ranieniem Radmira. Przy okazji pytam o Huneryka. Ujęto go?

Tu Znatysław się zdziwił:

– Huneryk, powiadasz? Zali on draczom przewodził?

– Więc i tym razem zdołał umknąć? A niech go! Potrafi drab wynosić cało głowę z każdej opresji. – Wprawdzie stracił wierzchowca i został tylko przy tym, co miał przy sobie, ale wciąż żyje i nadal może sprawiać kłopoty.

Wieść o ucieczce Huneryka elektryzuje Znatysława. Postanawia natychmiast wracać, by w rejonie grodu zapolować na zbiega. Zasadzą się nań przy brodzie, w przełomie rzeki oraz trakcie wiodącym na południe. Innej drogi ucieczki nie ma. Przy okazji niedobitki zbójeckiej szajki powędrują do jamy. Tutaj i tak już nic nie ma do roboty. Ani by pomyślał, że sami zajmiemy zbójeckie gniazdo.

– A to się wam znowu powiodło! – kiwa z uznaniem głową.

Tak mu spieszno, że z biedą przystaje na wychylenie kubka syconego miodu za zwycięstwo. Dziewczyny raz, dwa, przynoszą gąsior ze zbójeckiej piwniczki i rozlewają zawartość w kubki dla gości oraz Gniewka, Niemira i mnie. Wznosimy toast za pomyślność działań naczelnika. Zaledwie ostatnie krople zacnego trunku spłynęły w gardła, goście zbierają się do odjazdu. W ostatniej chwili przypominam sobie jeńca w naszej jamie. Niechaj go Znatysław także zabierze.

Żegnamy się, obiecując sobie rychłe spotkanie w grodzie, jesteśmy bowiem ciekawi losów zwiadowczej placówki draczy przy grodzie, a także i tego, jakim to sposobem bardzki naczelnik zjawił się w dolinie w tak odpowiednim momencie? Teraz niestety brakło czasu na pogaduszki. Nie dziwny mi pośpiech Znatysława. Za wszelką cenę chce złapać Huneryka. To oczywiste. Dobrze mu Frank zalazł za skórę.

Długo patrzymy za odjeżdżającymi. Skoro dotarli do piechoty, zatrzymują się krótko. Piechurzy dosiadają zdobycznych koni. Przypuszczam, że wierzchowców wystarczyło nawet i dla zbójeckich niedobitków. W najgorszym razie mogą powsadzać na jedną chabetę po dwu jeńców. Tym sposobem powrót do grodu zajmie dużo mniej czasu, a teraz Znatysławowi właśnie na nim bardzo zależy.

Wkrótce nikną, odjeżdżając dróżką do brodu.

W szarówce zapadającego zmierzchu pozbywamy się zwłok spod gródku. Aby z tym zdążyć przed nocą, trzeba użyć dwu koni, którymi ściągamy poległych w sąsiedztwo wcześniejszej mogiły ich kamratów. Tam zaczekają do jutra. Wykopanie dołu w gliniastym i kamienistym gruncie zajmie sporo czasu, trudno zatem wymagać byśmy jeszcze dzisiaj z tym zaczynali. W czasie gdy transportujemy poległych, dziewczyny zbierają broń na pobojowisku. Nawet dosyć się tego nazbierało. Już po ciemku ochlapujemy się w potoku, by w końcu wrócić do gródka, a zamknąwszy bramę na cztery spusty, zasiąść wreszcie do spóźnionej wieczerzy, w czasie której Gniewko ustala kolejność wart. Tym razem będę miał pierwszą, jest więc nadzieja na późniejszy nieprzerwany sen aż do rana. Wprawdzie wątpię, żeby jeszcze ktoś nas tej nocy niepokoił, ale lepiej nie osłabiać czujności.

Zaraz po wieczerzy wychodzę na somborze. Po jakimś czasie przychodzi za mną Więcka z Niukiem. Postanowiła mi towarzyszyć. Bardzo mi to odpowiada. Przynajmniej będzie z kim pogadać i czas warty szybciej zleci.

Po emocjach boju Więcka musi się wygadać i pozbyć wszelkich wątpliwości. Słucham cierpliwie, nie przerywając. Gdy skończyła, opowiadam co mnie spotkało w trakcie wypadu, a przy okazji usiłuję także rozwiać jej wątpliwości, żeby już sobie nimi więcej głowy nie zaprzątała. W rezultacie warta przelatuje tak szybko, że ani się spostrzegłem, a tu już przychodzi zmiana. Na odchodnym życzę Welisławowi dobrej nocy.

– Tylko nie zaśnij na straży – śmieję się. – Czuwaj! – kończę jakże aktualnym w naszej sytuacji harcerskim pozdrowieniem i na nic już się nie oglądając, podążam śladem Więcki. Niuk przed snem podlewa jeszcze bramę, lecz dopędza mnie w progu domu.

Całodzienne zmęczenie oraz przeżyte emocje czynią swoje. Przyłożywszy głowę do posłania, prawie natychmiast zasypiam i twardo śpię do rana, chyba nawet o niczym nie śniąc. Rankiem Gniewko czyni pobudkę, nie pozwalając bractwu na zbyt długie, jego zdaniem, barłożenie. Wrócił z ostatnie nocnej straży i najpewniej by rad zjeść porządne śniadanie. Spędzone z posłań bractwo zaczyna poranną krzątaninę. Owce znowu można wypędzić na pastwisko, podobnie i zdobyczne konie. Część z nich wypadnie nam przehandlować, gdyż nie ma możliwości utrzymania aż tylu. Chyba, żeby w miejsce owiec podjąć hodowlę koni? O tym wszakże muszą zadecydować mieszkańcy doliny. My wnet ruszymy w powrotną drogę, chociaż – prawdę powiedziawszy – jeszcze nie zapytałem Gniewka, co zamierza? Przecież może zechcieć zostać w rodzinnych stronach? Ale i tak wpierw winien o wszystkim powiadomić ojca. Dlatego sądzę, że na razie nie muszę się obawiać rychłego z nim rozstania. Najpewniej do Radoszów wybiorą się z nim także Welisław z Bogną. Nie wyobrażam sobie bowiem, by po tylu latach rozłąki nie chcieli spotkać się z ojcem. Uniewit by nie wybaczył Gniewkowi, gdyby ich nie zabrał ze sobą. Będzie więc trzeba zorganizować drugą łódź. Nim jednak stąd ruszymy, Jarek musi o własnych siłach stanąć na nogach. Na szczęście ma się już lepiej, a jego noga nie została złamana, a tylko silnie stłuczona. Okłada ją kwaśnym mlekiem, które w tego rodzaju dolegliwościach świetnie skutkuje.

Po śniadaniu i obrządzeniu gawiedzi trzeba się zabrać za pogrzebanie poległych. Wykopanie płytkiego dołu zajmuje sporo czasu, bo i też nie dysponujemy odpowiednimi narzędziami, zaś grunt niezbyt sprzyja takim przedsięwzięciom. Gdyby tak mieć ze dwie porządne sztychówki i kilof bądź oskard – marzy mi się nierealnie. Cóż, w tym wypadku muszą wystarczyć trzy drewniane łopaty z okutymi ostrzami, a za kilofy zbójeckie topory. Ściągamy także z lasu tragicznie zgasłego czatownika, by go pochować wraz z kamratami. Ostatecznie nieszczęśni spoczęli pod ziemią i odtąd jedynie niski koczyk będzie znaczył miejsce ich ostatecznego spoczynku. Sądzę, że dużo łatwiej, a przede wszystkim mniejszym nakładem pracy byłoby zwłoki spalić, chociaż w tym wypadku trzeba by ułożyć pokaźny stos. Jednak Gniewko uznał, że zbóje na to nie zasługują.

– Niechaj ich niecne dusze gniją w ziemie wraz z ciałami. Nijak im ułatwiać drogi w zaświaty! Wszak i oni gdzieś w boru zagrzebali Jowitę i Lutosława tak, że dotąd dzieci nie naszły ich mogiły. Oko za oko!

Trudno nie przyznać druhowi racji, wobec czego nie oponowałem. Ba, w końcu jest mi obojętne, w jaki sposób pozbędziemy się umarlaków.

Dobrze po południu grabarska ekipa wraca do gródka. Przypilnowałem, żeby w powrotnej drodze wszyscy dobrze się wymyli w potoku. Jeszcze by nam tylko trupiego jadu brakowało!

Po obiedzie idę z Niukiem na jakiś czas wyręczyć Bogdana i Welisława w pasterskich zajęciach. Więcka postanawia mi towarzyszyć.

– Zabierz łuk – przypominam, gdy wychodzi na majdan bez niego. – Dracze wprawdzie nam już nie zagrażają, lecz zawsze można trafić jakiegoś drapieżcę, chociażby wilka, których w borze pewnie nie brak, zaś teraz właśnie pora, by łowów uczyły młode, zaś owce to dlań smakowity kąsek. A i ciebie także schrupać pewnie by rade – dodaję po krótkiej pauzie.

Wkrótce wraca z łukiem i kołczanem strzał. Nie zapomina również o nożu. Bardzo dobrze! Niech zawczasu przywyknie, by nie wyruszać z domu bezbronną.

Zachodzimy w górny kraniec doliny. Tutaj dzisiaj żerują nasze zwierzaki. Konie ze spętanymi przednimi nogami, spokojnie skubią soczystą trawę. Opodal pasie się owcze stadko. Pod borem, w cieniu chojaru, Welisław z Bogdanem znaleźli schronienie przed palącym słońcem. Obok nich, na ziemi, leżą łuki i kołczan strzał oraz dwa solidne dębczaki. Odsyłam pasterzy do gródka na spóźniony posiłek. My tymczasem popilnujemy stada.

– Byleście zbyt długo nie zabawiali – mówię im na odchodnym. – Niezbyt się znam na pasterstwie.

Zostawiają dębczaki, byśmy w potrzebie mieli czego użyć. Owce zaniepokojone obecnością Niuka zbiły się w gromadkę i jakiś czas tak stoją, obserwując jego poczynania. Pies jednak nie wykazuje zbytniego nimi zainteresowania, więc po pewnym czasie, już uspokojone, powracają do dalszego napychania kałdunów. Pewnie nawet nie zauważyły zmiany pasterzy.

Siadamy pod tym samym chojarem. Ani mi w głowie wystawiać się na słoneczny żar, tym bardziej, że dzisiaj nie dmucha nawet najsłabszy zefirek.

Zeszła już może z godzina. Gawędzimy z Więcka o różnych sprawach, od czasu do czasu obrzucając stado badawczym spojrzeniem. Ale, jak na razie, wokoło spokojnie i nic specjalnego się nie dzieje. Owce, skubiąc trawę, z wolna przesuwają się w kierunku gródka, w związku z czym i my jesteśmy zmuszeni w końcu zmienić miejsce postoju. Raptem za potokiem dostrzegam dorodnego basiora[1]10. Łakomym wzrokiem spogląda na owce i nawet mu nie przeszkadza nasza obecność! Wprawdzie dzieli nas odległość około pięćdziesięciu metrów i potok na dodatek, ale zawsze mi się wydawało, że w lecie wilki raczej unikają ludzi. Czyżbym był w błędzie? Owce również dostrzegły zagrożenie. Zbite w gromadkę, trwożnie patrzą na wilka.

Zagwizdałem głośno na palcach, chcąc spłoszyć drapieżnika. Lecz on do strachliwych bynajmniej nie należy. Posuwa się nawet troszkę ku owcom. Najłatwiej byłoby go ustrzelić, tym sposobem likwidując zagrożenie w zarodku. Cóż, kiedy mi żal zwierzaka. W odróżnieniu od człowieka, nie zabija dla rabunku, czy też bez powodu, a jedynie chcąc zdobyć pożywienie. Takie to już życie drapieżnika. Takim go Pan Bóg stworzył, trudno więc tylko z tego powodu odbierać mu życie. Jeżeli jednak będzie się nadal naprzykrzał, użyję kuszy, lecz póki co, spróbuję przepędzić amatora baraniny. Na wszelki wypadek szykuję kuszę do strzału, a następnie ruszam w stronę wilka. Gdy jestem bliżej, ciskam weń kamieniem. Uskakuje, w porę unikając trafienia. Cofa się parę metrów i znowu ślepi na owce, mnie co najwyżej zaszczycając tylko krótkim zerknięciem. Ciskam następny kamień, dodatkowo krzykiem próbując spłoszyć natręta. I tym razem unika trafienia, podobnie jak wcześniej cofając się następne kilka metrów. I tak bawimy się jeszcze parę razy. Żałuję nawet, iż zostawiłem Niuka przy siostrze na straży stada. Widok dwu przeciwników zapewne by go prędzej zniechęcił.

Raptem dochodzi mnie krzyk Więcki. Gwałtownie odwracam ku niej głowę. Ani bym przypuścił, że aż tak się od niej oddaliłem! A tam do owiec właśnie dopada sześć wilków! Stara z piątką młodych. Nie oglądając się na basiora, pędzę z powrotem, wrzeszcząc jak opętany, aby przynajmniej głosem skonfundować napastników. Więcka dębczakiem grzmoci najbliższego natręta, zaś Niuk zdołał capnąć za kark następnego. Rzucam kamieniem w wilczycę, tym razem celnie. Widząc, że atak z zaskoczenia nie ma szansy powodzenia, wilki – jak na komendę – podają tyły. Niuk pędzi kawałek za nimi, podkręcając tempo wilczego odwrotu. Spoglądam za basiorem, który tak sprytnie odciągał mnie od stada. Ale i po nim także już nie pozostało ni śladu. A to zmyślne bestie!

Zajęty obroną owiec przed zakusami wilczej rodzinki, zapomniałem o koniach, które w dodatku troszkę odstały w tyle. Dopiero rżenie jednego przypomina mi o nich. Wilki? Nie. Tym razem nie wilki je spłoszyły. Jakiś człek pędzi ku nim od boru. Jeszcze chwila, a dopadnie najbliższego!

Bez chwili namysłu podrzucam kuszę i nawet nie celując, ślę bełt w jego stronę. W tej sytuacji trudno się spodziewać celnego strzału. Ale i Więcka również śle strzałę ku nadbiegającemu. Wprawdzie i ona pudłuje, lecz amator wierzchowca pojmuje, że następne strzały mogą być celniejsze, a przeciw dwu zdecydowanym strzelcom niewiele zwojuje.

Zawraca i biegnąc zakosami, usiłuje jak najszybciej zniknąć z pola widzenia. Tak mu spieszno, że nawet nie podnosi zgubionej czapki. Wnet niknie pomiędzy drzewami. Oddycham z ulgą. Podwójny atak odparty. Lecz na jak długo? Na szczęście powracają pasterze. Musieli widzieć nasze zmagania, gdyż biegną ku nam co sił. Wkrótce są na miejscu. Łapiemy konie, by je zaraz popędzić wraz z owcami do gródka. Dosyć emocji na dzisiaj! Nawet przez chwilę nie mam wątpliwości, któż to taki usiłował nam zwinąć wierzchowca.

– Przeklęty Huneryk! Że też wciąż musi się plątać w naszym sąsiedztwie?

=================

– Szukaj piesku, szukaj – zachęcam Niuka. Wczesnym rankiem z Gniewkiem ruszyłem tropem Huneryka. Podczas wczorajszej wieczerzy uznaliśmy bowiem, iż warto by spróbować wytropić Franka. Ciągłe z nim kłopoty! Zamiast już dawno opuścić ślężańskie dziedziny, wciąż nam się kręci pod nosem, niezmordowany w motaniu coraz to nowych intryg. Byłby zatem czas najwyższy draba pojmać. Trudno przewidzieć czy nasza akcja przyniesie zamierzony skutek, lecz spróbować nie zawadzi. Z psem na długiej lince poszliśmy wpierw w miejsce, gdzie Huneryk usiłował zawładnąć wierzchowcem. Zgubiona czapka wciąż leżała na ziemi. Podniosłem ją i dając psu do powąchania, zachęciłem by szukał właściciela. Wilczysko machnęło ogonem zadowolone, że wreszcie może się czymś wykazać. Bardzo lubi sytuacje, gdy to on gra pierwsze skrzypce. Chwilę kręcił się z nosem przy ziemi, lecz ostatecznie łapie ślad. Krótki bieg na skraj lasu, a potem, już dużo wolniej, poprzez bór, by poza doliną przejść wąski w tym miejscu potok i tam zawrócić ku południowemu wschodowi. Z nosem przy ziemi, pewnie prowadzi. Czasami chwilkę przystaje, lecz zachęcony wnet rusza do przodu. Dziwną zbieg obrał trasę. To zagłębiał się w borze, to znów schodził na jego skraj, a gdy dolina się kończy, zdążał dalej borem wzdłuż dróżki ku rzece. Trafiamy także płytką kotlinkę, gdzie się dłużej zatrzymał. Popiół ogniska jeszcze nie wystygł. Obok walają się ogryzione kostki. Gniewko uznaje, że najpewniej należały do młodego zająca. Jednak tropiony odszedł stąd wczesnym rankiem. Ma zatem nad nami około trzech godzin przewagi.

Ruszamy w dalszą drogę. Obrany przez Huneryka kierunek niedwuznacznie wskazuje bród na rzece. Chociaż kto wie czy w jego pobliżu nie zboczy na południa, by dopiera tam gdzieś sforsować rzekę? Przy brodzie może się przecież spodziewać, jeśli nawet nie zasadzki, to przynajmniej czaty. Nie głupi, by ryzykować spotkanie z ludźmi Znatysława! Po przebyciu rzeki może próbować kontaktu ze zbójeckimi zwiadowcami. Wprawdzie mam nadzieję, że naczelnik już ich zlikwidował, ale Huneryk nie musi być tego świadomy. Może wprawdzie coś podejrzewać, lecz pewności nie ma. A cóż mu szkodzi dyskretnie rozpoznać sytuację na miejscu? Jeżeli by zwiadowcy wciąż trzymali zagrodę, kończą się jego kłopoty. Wszelka pomoc zapewniona. Jeśli jednak placówka zwiadowców już nie istnieje, wtedy gorsza sprawa. Jedyny ratunek w pospiesznej ucieczce na południe. Tylko tam może się poczuć bezpiecznie. Na ślężańskiej ziemi dlań zbyt gorąco, jak również zaczyna brakować przyjaciół. Któż będzie ryzykował dla tropionego złoczyńcy, w dodatku obcego? Gdyby to jeszcze miał czym się opłacić. Cóż, kiedy pozostał tylko przy tym, co miał przy sobie. Jak to los szybko potrafi z bogatego kupca i znaczącego człowieka uczynić nędzarza, chociaż on jeszcze nie jest tego świadomy. Sądzi pewnie, że dobrze zabezpieczony majątek nad Odrą wciąż nań czeka. Niestety na razie nie da rady tam wrócić. Ale przecież nic straconego. Po jakimś czasie, gdy opadną emocje, może wrócić w przebraniu. Jednak wywiezienie zawartości piwniczki będzie problematyczne. Cóż tam zresztą piwniczka! Wystarczy depozytu powierzonego studni. A to się zdziwi, zastając ją wyczyszczoną! Lecz póki co, nie ma pojęcia, że odkryliśmy jego schowki, może więc wciąż się czuć zamożnym, chociaż z chwilowo zamrożonym kapitałem. To wszakże jeszcze nie powinno mu zbytnio psuć dobrego samopoczucia. Poza tym jest jeszcze srebro ukryte w kleci przez Sobierada – przypominam sobie już blisko rzeki. Wie gdzie je ukrył. Przecież na to patrzał, stojąc w drzwiach kleci. Wprawdzie i jego już tam nie ma, ale tego także nie jest świadomy. Może więc podejmie próbę jego odzyskania? Teraz Sobierad raczej do niczego nie będzie mu potrzebny, gdyż zawładnięcie grodem w przełomie stało się nierealne. Chyba, żeby Sobierad zamordował brata, ale i wtedy przechwycenie władzy bez pomocy draczy wydaje się wątpliwe. Nie, w obecnej sytuacji dalsze konszachty z Sobieradem nie rokują wielkich korzyści.

Tak jak przypuszczałem, przed brodem trop odbija na południe. Chwilę rozważamy, jak postąpić? Ostatecznie Gniewko zgadza się ze mną, by zostawić trop i udać się do grodu. Zapytamy Znatysława, co ze zbójeckimi zwiadowcami, a przy okazji uświadomimy, gdzie się warto zasadzić na ściganego. Wystarczy obstawić zbójecką zagrodę, my zaś przywarujemy w kleci. Jeżeli jednak Frank porzucił ślężańskie dziedziny i umknął na południe – trudno! Tam nie mam zamiaru za nim gonić. Co najwyżej capnie go wysunięta czata Znatysława.

Pies zwolniony z powroza chce wrócić na dopiero co porzucony trop. Pokazuję mu jednak drugi brzeg rzeki i zdjąwszy buty, wchodzę do wody. Chwilę się waha, lecz ostatecznie podąża mym śladem, a za nim Gniewko, który jakoś zmitrężył przy zdejmowaniu obuwia. Brodzę w poprzek nurtu, Niuk płynie nie rozbryzgując wody. Niebawem mnie wyprzedza i pierwszy wychodzi na ląd. Zaraz też tryska fontanną, wytrzepując nadmiar wilgoci z futra, a potem gania przy brzegu, poszczekując. Wreszcie i my docieramy na drugą stronę. Rozglądam się za czatą Znatysława. Gdzieś tu winna być. Jednak nikogo nie widać. Dobrze się ukryli! Zachodzę pod zagajnik, przy który ongiś stanęliśmy noclegiem. Znajduję czatowników. Jest ich czterech. Na zapytanie o naczelnika otrzymuję odpowiedź, że jest u siebie w grodzie. Mówię o Huneryku, którego trop przywiódł nas w rejon brodu i dopiero tu skręcił na południe, by zapewne gdzieś tam przebyć rzekę. Niechaj tedy i trakt mają na oku, jako że zbieg może nim wędrować, jeżeli w ogóle zamierza jeszcze pokazywać się w tych stronach.

Żelisław – przewodzący czatownikom – na chwilę się zasępił. W tej sytuacji dalsze pilnowanie brodu jest bezcelowe. Wszakże pozostaną tutaj jeszcze jakiś czas, dając pilne baczenie na trakt.

Zostawiwszy czatowników, odchodzimy do grodu, dobrze wyciągając nogi, by jak najszybciej stanąć u Znatysława. Przecież Huneryk wyprzedza nas bez mała o trzy godziny! Mógł więc już dawno sforsować rzekę i nawet przybyć w sąsiedztwo grodu. Wprawdzie w to powątpiewam, lecz jest to możliwe. Chcąc się nań zasadzić w sąsiedztwie kleci, nie ma co z tym zwlekać. Wszak nie będzie tutaj wiekował, gdyż wie, że jedynie szybkie działania dają jakąś szansę.

W pobliżu grodu zmieniam zamiar. Znatysław może jeszcze troszkę zaczekać. Zagaduję druha, byśmy wpierw zajrzeli do kleci. Dobrze sprawdzić czy Huneryk już do niej nie zaglądał, a dopiero potem pójdźmy do naczelnika. Cóż, kiedy Gniewko rad by wpierw odwiedzić Znatysława, a dopiero potem zająć się klecią. Po co dwa razy chodzić tam i z powrotem? Gród mamy po drodze. Jeżeli jednak tak bardzo mi na tym zależy, mogę z psem pójść do kleci, on zaś wpadnie do grodu, przekaże wieści i przyjdzie do mnie. Ja tymczasem będę już czatował na Huneryka. Wprawdzie bardziej by mi odpowiadało nie rozdzielanie sił, ale co robić? Gniewko najwyraźniej nie ma ochoty dwa razy zaliczać niepotrzebnej drogi.

– Dobrze – zgadzam się. – Idź do Znatysława, ja zaglądnę do kleci, a potem przytaję się w pobliżu. Ciekawym czy mnie znajdziesz? – kończę po krótkiej pauzie. – No to bywaj! A nie marudź zbyt długo. Głupio byłoby, iżby bez to nam Huneryk umknął. Samemu nijak mi go pojmać. Chyba, iżbym gada ustrzelił. Wszakże martwy na nic się zda Znatysławowi.

Jakiś czas spoglądam za Gniewkiem, jak szybkim krokiem zdąża ku bramie grodu. Niuk zdziwiony spogląda to na mnie, to za Gniewkiem i zapewne nie może się zdecydować, które wybrać towarzystwo? By mu oszczędzić rozterki, ruszam w kierunku szop i stodółek, grupą stojących za przygrodową osadą. Nie spuszczam oka z kleci Znatysława. Ale tam spokojnie. Nikt się przy niej nie kręci. W pewnej odległości mijam jakąś babinę z wypchaną trawnicą[2] na plecach. Zdążający traktem od przełomu przygarbiony wędrowiec zbacza z drogi ku samotnym zagrodom rozrzuconym pod borem. Miałby zamiar odwiedzić zbójeckich zwiadowców? Wszak ich zagroda tam się właśnie znajduje.

Docieram do kleci. Zasuwka u drzwi odsunięta! Czyżby, pomimo wszystko, Huneryk nas wyprzedził? Wchodzę natychmiast do środka. Rzut oka w narożnik, a tam spory dołek i rozgrzebana polepa.

– Głęboko szukał. A niech to! Jednak gad zdążył przed nami! Srogi spotkał go zawód, ale pal licho jego rozczarowanie! Istotne, gdzie teraz być może? Czyżby znowu zdołał umknąć? A to pech!

Ze złości bezwiednie przygryzam wargi. Niuk podchodzi do dołka, zagląda weń, a następnie węszy i spokojnie opuszcza kleć, tak jakby stracił dla tej sprawy wszelkie zainteresowanie. Wychodzę z kleci i ja. Wilczysko siedzi przed drzwiami i drapie się łapą za prawym uchem. Potem ziewa szeroko. Zanim jednak zdążyłem otworzyć usta, by go zachęcić znowu do tropienia, zrywa się i rusza w stronę osady.

– Stój piesku! Nie tam należy szukać! – Jestem bowiem pewny, że to wcześniej widziany człek pośród pól jest poszukiwanym zbiegiem. Wprawdzie już zdążył zniknąć mi z pola widzenia, ale to jedynie potwierdza moje przypuszczenie. Dostrzegł mnie z psem przy kleci i dał drapaka. Niestety moje protesty nie wywierają na Niuku żadnego wrażenia. Ba, zwyczajnie je zignorował! Biegnie ku przygrodowej osadzie. Uprzykrzywszy sobie moje towarzystwo, chciałby dołączyć do Gniewka? A to spryciarz! U Znatysława zawsze może się spodziewać czegoś smakowitego.

Raptem szczeknąwszy, przyspiesza. Baba z trawnicą trwożnie odwraca głowę. Widok biegnącego wilczyska musiał ją przerazić. Krzyknąwszy coś, rusza biegiem ku najbliższej chacie. Jeszcze by mi tylko brakowało zwady z rozeźlonymi podgrodzianami! Gwiżdżę na psa, lecz na próżno. Widok uciekającej jedynie go zdopingował. Głupia baba! Wiadomo, że każdy pies pogoni uciekającego. Ma to w instynkcie zakodowane!

Ruszam biegiem. Może zdążę z interwencją zanim będzie za późno?

– Dureń! Goni staruchę, podczas gdy Huneryk nam zwieje! – Wrzeszczę na psa, z nikłą nadzieją, że się opamięta. Niestety! Baba porzuca trawnicę, ale i tak na nic się to zdało. W chwilkę później pada jak podcięta, ryjąc nosem w ziemię, a Niuk już tkwi na jej plecach.

– O rany! Już widzę awanturę, która niechybnie wybuchnie, skoro do akcji włączy się rodzinka napadniętej.

Takiego sprintu dawno już nie wykonałem! Dopadam Niuka, łapię za obrożę, by go ściągnąć z nieszczęsnej. Wilczysko jednak ani myśli jej poniechać. Trzyma zębami za kark, reagując na każdy ruch rozeźlonym warczeniem.

Tymczasem od osady już biegnie dwu mężów. Jeden z krótką żerdką w ręku, a drugi siekierą. Ani chybi krewni lub domownicy powalonej. A niech to! Zaraz będę miał dodatkowe emocje.

Podczas bezskutecznych usiłowań uwolnienia baby, przez moment zatrzymuję wzrok na jej stopach. Natychmiast puszczam psią obrożę, a wyszarpnąwszy „awarkę”z pochwy, jej sztych przyciskam do pleców leżącej, bowiem stopy są obute i to bynajmniej nie jakimiś łapciami. Za obcasem lewego buta sterczy nawet szpikulec ostrogi!

Poczuwszy ostrze miecza pomiędzy łopatkami, przebieraniec zastyga w bezruchu. Wystarczy silniej pchnąć, by draba przyszpilić do ziemi i raz na zawsze zakończyć sprawę. Cóż, kiedy jakoś nie mogę, chociaż nie mam cienia wątpliwości, że on na mym miejscu nie wahałby się ani chwili. Ostatecznie przyłożyłem mu płazem miecza po łbie, na jakiś czas pozbawiając świadomości. Ale nadbiegający obrońcy już siedzą nam na karkach. Niuk uskakuje przed ciosem żerdki, ja zaś jestem zmuszony parować wściekłe ciosy siekiery. Nie mam nawet czasu buzi otworzyć. Lecz nie ma się czemu dziwić. Przecież widzieli, co spotkało ich rzekomą domowniczkę. Na szczęście przeciwnicy nie są zbyt biegli w wojennym rzemiośle. Wpierw wytrącam memu przeciwnikowi siekierę z ręki, a potem jednym cięciem radykalnie skracam żerdkę drugiego. Ale chyba nawet i to ich nie powstrzyma. Jeszcze moment, a rzucą się na mnie z gołymi pięściami. Osadzam w miejscu Niuka, gotowego rzucić się na swego adwersarza.

– Stójcie! Stójcie durnie! Wszak to przebieraniec! Aby wziął babskie odzienie. Patrzajcie jakie skórznie ma na nogach obute.

To powstrzymuje ich zapał. Gapią się na stopy rzekomej baby i aż gęby porozdziawiali.

– To nie Rzepka – wykrztusza wreszcie ten od siekiery. – Gdzież Rzepka?!

Trudno mi odpowiedzieć, zaś mój jeniec również chwilowo nie jest w stanie udzielić informacji, gdzie dorwał babę.

– Zaś dokąd iść miała? – odpowiadam pytaniem.

– Ano do kleci po siano, iżby barłogi z nowa wymościć.

– Tedy tam jej szukajcie! Może jeszcze dycha?

– Uff – oddycham z ulgą, gdy spiesznie odchodzą. Krępuję rzekomą babę psią linką, łącząc wywinięte na plecy ręce z podkurczonymi nogami i na koniec sprawdzam węzły. Dobrze! Mocno zaciągnięte, a powróz nie ma luzów. Teraz już mogę jeńca odwrócić twarzą do góry. I oto mam przed sobą zacne oblicze Huneryka.

– Nie ma co, dobrze mu w babskim przebraniu! Któż by przypuścił, że baba z tobołem na grzbiecie jest tropionym złoczyńcą? Najpewniej nikt by nawet nań nie zwrócił uwagi.

Poklepuję Niuka, w ten sposób wyrażając swe uznanie.

– A toś się piesku dobrze sprawił! Nie ma co, strzał w dziesiątkę. A ja głupi pędziłbym za Bogu ducha winnym człekiem, który – być może – za potrzebą zboczył z traktu w pola.

Po chwili podchodzę do porzuconej trawnicy. Rozwiązuję płachtę: Siano?! Gdy jednak zagłębiam w nim rękę, wyczuwam długi kształt miecza. No tak. Trudno mu było go mieć u pasa, nawet pod babskimi szatkami. Łatwo mógł zdradzić, z kim sprawa. Poza mieczem w sianie niczego już nie znajduję. Powracam do jeńca. Przyklęknąwszy, sprawdzam czy przy sobie jeszcze nie ma jakiejś broni? Pod kiecką znajduję pas z nożem. Odpinam, a potem siadam obok i siedzę dopóty, dopóki od grodu nie nadchodzi Gniewko. Dostrzegłszy nas, przyspiesza kroku.

– Cóżeś Sław,…- zaczyna, lecz raptownie milknie, przerywając pytanie w pół słowa. Wystarczył mu rzut oka na oblicze rzekomej baby.

– Huneryk – wykrztusza zaskoczony.

– Na isto, Gniewku! Gdyby nie Niuk ani bym nań zwrócił uwagi. Tak po prawdzie, on złowił draba, nie pomny na me wołania. I mnie zwiodło niewieście odzienie.

Raptem od kleci dochodzą jakieś krzyki i zaraz potem babskie zawodzenie. Jak na komendę odwracamy głowy. A tam moi niedawni przeciwnicy właśnie podnoszą dosyć tłustą babę. Nieprzystojnie świeci gołym zadem, wielkim niczym miesiąc w pełni. A to ci ją Huneryk obrał do goła!

Pomimo powagi sytuacji, parskamy śmiechem. Spłoszona Rzepicha milknie raptownie, a oglądnąwszy się na nas, nad wyraz rączo uskakuje do kleci. Trzaskają zamykane drzwi i zaraz nowy lament wszem głosi jej niedolę.

Gniewko, bez zbędnego gadania, kopnął się do grodu po Znatysława. Nawet bym nie przypuścił, że wrócą tak szybko. Ale widać Znatysław jest już tak spragniony widoku Huneryka, że zapomniawszy o powadze pełnionego urzędu, biegiem pokonuje dzielącą nas przestrzeń. Chcąc nie chcąc i Gniewko również musi troszkę pobiegać. Dopiero w pewnej za nimi odległości spiesznie podąża trzech wojów. Stanąwszy przy nas, naczelnik bez słowa parę razy kiwa głową.

– A to się wam znów poszczęściło – powiada wreszcie. – Dużoście lepsi, niźli moje straże. Do jamy z nim – rzuca wojom, którzy w międzyczasie do nas też dotarli. – Zaś was do siebie proszę. Złowienie Huneryka trza godnie uczcić! Przy tym i obiadować już najwyższa pora – i ująwszy nas pod ręce, rusza w stronę grodu, a za nami woje taszczący pojmanego Franka.

 


[1]              basior – wilk samiec;

[2]              trawnica – płachta zarzucona na plecy i wiązana na piersiach, przeznaczona do przenoszenia trawy i siana, ale i też innych rzeczy;

Skip to content