Wieczór z wolna ogarnia ziemię i tylko patrzeć, a zapadnie noc głucha, dając wreszcie wytchnienie po całodziennym znoju. Ale i też udało się zrealizować zamiar dotarcia na Drażkowe odrzysko w ciągu jednego dnia. Płynąc blisko brzegu, gdyż tutaj nurt jest najbardziej leniwy, mijamy nieszczęsny Gniewoszów, ostatnimi czasy tak często nękany pożarami. Przy ostatnich blaskach gasnącego dnia spoglądam na osadę, ciekawy ile z niej zostało? Lecz nie jest tak źle. Liczne zabudowania stoją nienaruszone. Jedynie brak domu Gniewosza. Czyżby po naszym wyjeździe i on padł pastwą płomieni? Możliwe, że w ten sposób miejscowi pozbyli się ostatniego śladu przypominającego ich zniewolenie? Mniejsza z tym! Płyniemy dalej, dobrze przykładając się do wioseł, by zanim noc na dobre zapadnie, wylądować na Drażkowym odrzysku. Ostatecznie łodzie osiągają rozlewisko, nad którego brzegiem ongiś Drażko wzniósł swą chatę. W gęstniejącym mroku dobijamy do pomostu. W okienku chaty nie migoce żaden blask, podobnie i nie czuć dymu. Czyżby Bojan przeniósł się do brata? Niuk wyskakuje na ląd. Pokręciwszy się trochę przy brzegu, bierze kurs na niezbyt odległe gospodarstwo kuźnika. Gniewko z rodzeństwem zostaje przy łodziach, ja z Więcką ruszam za psem, nie chcąc dopuścić, by nas zbytnio zdystansował, co niestety niezbyt nam się powiodło. Gdy wreszcie jesteśmy przy domu, on już któryś tam raz usiłuje sforsować zamknięte drzwi. Nie wątpię, iż wystarczająco zestresował gospodarzy układających się do snu. No, bo jak inaczej niż zagrożeniem interpretować tak prostacki sposób dopominania się gościny? Bynajmniej bym się nie zdziwił, gdyby potraktowano natręta toporem.
Zdążyliśmy w samą porę, stając u progu właśnie wtedy, gdy drzwi zaczynają się uchylać.
– To my Bożydarze! Sławko i Gniewko z Niukiem – oznajmiam natychmiast. – Przepraszam jeśli me wilczysko dobijaniem do drzwi spędziło was z posłań. Ale nijak mi było je powstrzymać. Ledwo za nim nadążyłem – usprawiedliwiam się zawczasu, nim Bożydar drzwi na dobre otworzyć zdołał.
Miałem rację z toporem! Dostrzegam bowiem broń w jego ręku. Dobrze, że zdążyłem się opowiedzieć zanim użył tak ważkiego argumentu!
– Sławko? Bogom niechaj będą dzięki! Żywiecie? A jużem myślał, iże was zła dola dopadła. Wszak już dawno wrócić winniście.
Zaraz też w drzwiach pojawia się Dobrochna z płonącą szczapką w dłoni. Niuk wita ją radośnie, a dopiero potem Bożydara także zauważyć raczy. A to babiarz! Uwinąwszy się z powitaniem, daje nura do izby, najpewniej przywitać Przecławę, Dobka i Lestka. W tym wszakże wypadku spotkał go zawód, bowiem dzieci Żegoty już wyruszyły do rodzicielskiego domu.
– Bojan z młodymi smolarzami popłynął z nimi Swenową łodzią. Już piąty dzień, jak wyruszyli – informuje Dobrochna, gdy zawiedziony Niuk do nas wrócił. Widać wyczuła intencje psa.
W międzyczasie Bożydar odstawił topór. Padamy sobie w ramiona. Lecz oto w kręgu światła pojawia się Więcka, która specjalnie zaczekała z boku, nie chcąc przeszkadzać nam w powitaniu. Zaskoczona Dobrochna spogląda to na nią, to na mnie, by w końcu wykrztusić:
– Jakimż to ,Sławko, sposobem zdołałeś się podzielić? Dobrze widzę, abo mi się w oczach dwoi?
– Nie, nie dwoi! To Więcka, moja siostra. Jakom ją nalazł, później opowiem. Zaś przy Drażkowej chacie Gniewko z bratem i siostrą czeka. Widzicie, jako nam się poszczęściło?
– A nie gadaj, Sławko, iże to dziewucha – nie dowierza Dobrochna. – Wszak to chłopak!
Bożydar zaprasza do izby. On tymczasem pójdzie po Gniewka na przystań. Ostatecznie jednak tylko Więcka zostaje z Dobrochną, a ja z gospodarzem i Niukiem wracam nad zalew. Po drodze wpadam na pomysł, żeby naszą kompanię ulokować w chacie Drażka. To najwygodniejsze rozwiązanie. Blisko przystani, dzięki czemu odpada transport wiezionego ładunku. Chata jest wolna, jako że Bojan popłynął z dziećmi Żegoty.
Bożydar wpierw się krzywi, chcąc nas u siebie gościć. Wykładam jednak swe racje: Przecież i tak będzie nas gościł. U Bojana jedynie zanocujemy.
Ostatecznie staje na moim.
– Bojan i tak już tam nie mieszka – powiada. – Chata stoi pusta. Jeżeli chcemy się w niej zatrzymać, nie widzi przeszkód. Lecz wpierw wieczerza u nich. – Tym sposobem sprawa zostaje załatwiona jeszcze przed dotarciem na przystań. Tu na powitanie Gniewko bierze Bożydara w objęcia, a potem przedstawia Bognę i Welisława. Bożydar ze zdziwienia aż kręci głową. Tego się nie spodziewał!
– A to ciekawe rzeczy nam rzekniecie – cieszy się na zapas. – Pewnie dnia nie styknie, iżby wszytkiego wysłuchać.
Zdziwiło mnie, że Bojan porzucił dom Drażka. Pytam więc o powód. Kuźnik tylko się śmieje, obiecując zaspokojenie mej ciekawości później.
– I ja mam coś do opowiedzenia. I u nas się wydarzyło to i owo.
Raz, dwa, opróżniamy łodzie, przenosząc ładunek do chaty. Jedynie żarnowe kamienie zostały na dotychczasowych miejscach. Zaraz potem idziemy na spóźnioną wieczerzę. Gniewko wita Dobrochnę i przedstawia swe rodzeństwo. Gospodyni nie może się nadziwić zmiennym kolejom losu, które nawet po latach potrafią znowu połączyć bliskich. Podejrzewam, że w czasie mojej nieobecności zdążyła już wypytać Więckę o najbardziej interesujące ją sprawy. Nie ma to jak niewieścia ciekawość! Ale i tak się nie wykpię od dokładnej relacji z wydarzeń, jakie były naszym udziałem od chwili wyruszenia na Ślężę. A póki co, zasiadamy do stołu. Chociaż wieczerzę dla niespodziewanych gości pospiesznie przygotowano, smakuje wyśmienicie.
Całodzienny wysiłek na wodzie czyni jednak swoje, dlatego dokładna relacja z naszych dokonań zostaje odłożona do następnego dnia. Całodzienne wiosłowanie bardziej nas skłania do odpoczynku niż opowieści. Rozumieją to gospodarze i nie nalegają. Sporą przesadą z naszej strony było założenie na dzisiaj tak długiego etapu. Jednak jakoś nikt nie pomyślał, że to przecież pierwszy dzień właściwej żeglugi w górę Odry i nasza wioślarska kondycja pozostawia jeszcze wiele do życzenia. Wpierw jednak należało się dotrzeć, a dopiero później liczyć siły na zamiary. Wprawdzie udało się cel osiągnąć, ale i też niemal padamy ze zmęczenia, zaś ręce tak bolą, że przynajmniej w dwu najbliższych dniach na pewno żaden z nas wiosła nawet nie dotknie.
Po wieczerzy gospodarz odprowadza nas na nocleg. Życząc sobie dobrej nocy, układamy się na pospiesznie wymoszczonych posłaniach. Jak przyjemnie zasypiać w świadomości, że nie trzeba wystawiać nocnych wart!
Noc minęła spokojnie. Budzimy się wcześnie. Gnaty bolą przy każdym ruchu. No cóż, jakoś trzeba to przetrzymać i stopniowo się rozruszać. W miarę upływu czasu winno być lepiej. Spoglądam na towarzyszy niedoli. Widać, że i oni odczuwają podobne dolegliwości. Wobec tego najlepiej zaraz ogłosić dwudniowy postój. Przynajmniej podniesione na duchu bractwo łatwiej zwalczy skutki przesilenia. Nie od rzeczy byłaby także kąpiel w chłodnej wodzie. Zachodzę nad brzeg odrzyska zmyć z siebie brudy poprzedniego dnia. Jednak woda okazuje się na tyle ciepła, że zrzuciwszy odzienie, wchodzę do wody. Po dokładnym ochlapaniu, pływam wzdłuż brzegu, a następnie smaruję się rozmiękłą gliną wydobytą z dna, w ten sposób rekompensując sobie brak mydła. Następnie znowu ląduję w wodzie i jakiś czas pływam. Niuk przysiadł na żerdziach pomostu, bacznie obserwując moje poczynania. Nie ma wszakże ochoty pójść za mym przykładem. Po zmyciu resztek gliny, wychodzę na brzeg. Wnet i Gniewko wchodzi do wody i zaraz także smaruje się gliną. W końcu Welisław również podąża śladem brata. Jedynie dziewczyny jeszcze nie opuściły chaty.
Po zakończeniu porannej toalety, wracamy do izby. Teraz i ród niewieści kończy wylegiwanie. Dziewczyny lądują nad brzegiem odrzyska, żeby się odświeżyć. Tym razem nawet Niuk do wody wejść raczy. Radzę siostrze, aby dzisiaj ubrała dziewczęce szatki, zaś na codzień używane odzienie wyprała. Piękna pogoda oraz perspektywa dwudniowego postoju jak raz temu sprzyja. Nie ma obawy, by coś nie wyschło. Tym razem obywa się nawet bez dłuższych perswazji i przy śniadaniu Dobrochna raczej już nie może mieć wątpliwości co do płci Więcki.
Za przyczyną naszej opowieści, śniadanie znacznie się przeciąga. Ale i tak nie ma szansy na jej zakończenie. Ba, nie ma nawet co marzyć, żeby zdążyć z tym do obiadu! W międzyczasie Bogna z Więcką odeszły urządzić przepierki i wzięły taki rozmach, iż po pewnym czasie Więcka przychodzi po moje brudne spodnie i koszulę. Wdziewam zapasowe portki i bez koszuli znów zasiadam na ławie przed domem Bożydara. I tak z Gniewkiem, na przemian, zabawiamy gospodarzy opowieścią o naszej wyprawie. Przynajmniej Dobrochna, nie przerywając słuchania, może się zająć obiadem. Po czasie Welisław również odszedł nad zalew. Na sąsiednich polach schnie w kopicach zżęte zboże. Jeszcze dzień lub dwa i będzie mogło zostać sprzątnięte do stodół. Wszak czas omłotów generalnie przypada dopiero zimą.
Po obiedzie prosimy gospodarza, żeby teraz on opowiedział, co się tutaj działo po naszym wyjeździe? Bożydar nie daje się długo prosić. Wie, że nasze gardła muszą odpocząć.
Po rozstaniu się z nami na Odrze, popłynęli z powrotem. Dym nad Gniewoszowem przynaglał do szybszego wiosłowania. Skoro wreszcie przybili do brzegu, zobaczyli dopalający się dom Gniewosza. Był to już ostatni budynek z obszernego dotąd obejścia tutejszego panka. Teraz zaś dopalał się, dymiąc obficie. Na pożar, z pewnej odległości, spoglądali mieszkańcy osady. Nikt nie usiłował ognia gasić ani też ratować resztek dobytku.
Wysiedli z łodzi, chcąc z bliska popatrzeć i przy okazji dowiedzieć się, co było przyczyną pożaru? Przepychając się pomiędzy gniewoszanami, dostrzegli płomiennowłosą wdowę po Gniewoszu. Stała bez ruchu opodal dopalających się zgliszcz. Ze słów miejscowych wynikało, że to ona dom wraz z ciałem męża podpaliła. Nikt bowiem się nie kwapił z pomocą w przygotowaniu dla nieboszczyka pogrzebowego stosu. Tym więc sposobem wyprawiła mu pogrzeb, uwalniając jego duszę z powłoki doczesnego ciała. Przy tym jednak przepadły nędzne resztki dobytku ocalonego z grabieży. Stała zatem przed tym niecodziennym pogrzebowym stosem dużo biedniejsza niźli wtedy, gdy przybyła w te strony. Ba, po prawdzie niczego prócz odzienia na grzbiecie i mężowskiego miecza przy boku nie miała!
Ogień dogasał. Gniewoszanie z wolna rozeszli się do domów. Bożydar z Bojanem również odeszli do Przedboja, który ugościł ich obiadem. Skoro późnym popołudniem pożegnali przyjaciela wyruszając do łodzi, ze zdziwieniem stwierdzili, że Astrid – gdyż takie imię nosiła Gniewoszowa żona – wciąż tkwiła w tym samym miejscu. Ze zgliszcz domu ulatywał już tylko nikły dymek. Jakiś czas spoglądali na nią, lecz ostatecznie odeszli do łodzi. Już mieli odbijać, gdy Bojan poprosił o chwilę zwłoki. Wyskoczył na brzeg i podszedł do Astrid. Coś dłuższą chwilę do niej mówił, a potem, nie oglądając się za siebie, wrócił do łodzi. Bożydar odepchnął się wiosłem od brzegu, lecz w następnej chwili wstrzymał bieg łodzi, ujrzał bowiem Astrid zdążającą w ich stronę. Bojan znowu wyskoczył na brzeg, zapraszającym gestem wskazując łódź. Wsiadła bez słowa. Podobnie też nic nie rzekła w czasie drogi na Drażkowe odrzysko. Bojan odstąpił jej chatę Drażka, sam przenosząc się do stodoły brata. Tym sposobem zaczęli gościć wdowę po swym wrogu i krzywdzicielu. Prawdę powiedziawszy, nie bardzo było wiadomo, gdzie by nieszczęsna miała się podziać? Do rodzicielskiego domu daleko, a i nawet nie było wiadome czy tam ktoś w ogóle na nią czekał? Ostatecznie tak się sprawy ułożyły, że tutaj została. Po jakimś czasie Bojan wrócił do Drażkowej chaty i odtąd już mieszkali razem jako mąż i żona. Astrid okazała się miłą istotą, zupełnym przeciwieństwem do Gniewosza. W czasie rocznego pobytu w ślężańskich dziedzinach dosyć dobrze opanowała słowiański język. Po mowie łatwo było poznać jej cudzoziemskie pochodzenie, lecz przecież nie przeszkadzało to w codziennych kontaktach. Astrid jakby odżyła i uśmiech znowu zaczął gościć na jej twarzy. Wtedy też Bojan podjął decyzję odbudowy ojcowskiego domu w osadzie. Nie było wszak powodu dalszego unikania Gniewoszowa. Opuszczone miejsce w końcu mógł ktoś inny zająć.
– Niezbyt roztropne byłoby rezygnowanie z ojcowizny – argumentował. Z pomocą przyjaciół dosyć szybko wzniósł tymczasową checz[1], budowę solidnego domu odkładając do następnego roku. Przy budowie pomagał także Dobko z Lestkiem. Chociaż właściwie jeszcze dzieci, jednak przy robocie niejednego ze starszych mogli zawstydzić. Gdy chata była gotowa, Bojan z Astrid do niej się przenieśli. Wtedy również zadecydowano o wyprawie łodzią Swena w górę Odry, żeby Przecławę, Dobka i Lestka odwieźć do domu. Najwyższy przecież był czas Sulisławie zwrócić porwane dzieci. Na rejs zgodzili synów smolarza. Bożydar musiał zostać w domu. Nijak mu było z całym gospodarstwem na głowie zostawiać brzemiennej żony. Astrid uparła się płynąć z Bojanem i nie było sposobu, aby ją od tego odwieść. Pono również zżyła się z dziećmi Żegoty i to dodatkowo skłaniało ją do podróży. W końcu Bojan ustąpił i można było ruszyć w drogę. Dzisiaj zaś jest już piąty dzień jak wyruszyli.
Nie ma co, usłyszane wieści nas zaskoczyły. Czegoś podobnego nigdy byśmy nie przypuścili!
Późnym popołudniem zostaje wydobyta zakopana pod lipą nasza część zdobyczy na Swenie. Z niej na pamiątkę Bożydar dostaje ozdobny sztylet, a Dobrochna srebrny kubek. Jeszcze przed wieczorem gospodarz namawia nas na krótki wypad do Gniewoszowa. Nie ma sprawy, możemy popłynąć. Słońce niknie za horyzontem, gdy łódź przybija do pomostu. Wpierw idziemy na pogorzelisko Gniewoszowej siedziby. Rzeczywiście, poza opalonymi zgliszczami, nic z niej nie zostało. I pomyśleć, że jeszcze niedawno było tutaj obszerne obejście! Następnie Bożydar prowadzi nas na ojcowiznę. Checz Bojana jest bardzo skromna, ale przecież to jedynie czasowe lokum. W przyszłym roku zastąpi ją bardziej solidny budynek. Do tego dojdą jeszcze zabudowania gospodarcze. Wszystkiego na raz nie da rady wybudować. Ważne, że miejsce ojcowskiego domu znowu ożyło.
W szarówce kończącego się dnia wracamy na Drażkowe odrzysko. Przy pomoście zastajemy Bognę z Więcką w towarzystwie Niuka. Dopiero co zakończyły wieczorną kąpiel. Mokra sierść psa świadczy, że i on zażywał ochłody. Bożydar zaraz zaprasza na wieczerzę. I tym razem posiłek znacznie się przeciąga, ale przecież jest jeszcze tyle do opowiedzenia! Najbardziej ucieszyła go wieść o schwytaniu Huneryka.
– Przynajmniej już gad judził nie będzie! – Nie ma bowiem cienia wątpliwości, kto napuszczał nań Gniewosza. Może więc wreszcie odetchnąć z ulgą.
Nazajutrz pomagamy w sprzątnięciu z pola przeschniętego zboża. Dzień jest piękny. Przy okazji pomagamy również rodzinie smolarza, którego starsi synowie popłynęli z Bojanem. Do wieczora wysuszone snopy są w stodołach, gdzie spokojnie mogą oczekiwać omłotów. Zmęczeni, lecz zadowoleni z dobrze wykonanej roboty, zażywamy kąpieli przy pomoście przystani, a po szybkiej tym razem wieczerzy, bractwo wnet zasypia. Nocą przechodzi burza. Jakiś czas sroży się nad nami, lecz w końcu odchodzi, nie czyniąc żadnej szkody. Jak dobrze, że zboże z pól zostało w porę zebrane! Potem, już do świtu, nic nam nie przerywa snu. Wstajemy nieco później. Po burzy powietrze jest rześkie. Czas w sam raz dla podróży. Jeszcze tylko śniadanie, a potem tylko załadunek łodzi i znów nadchodzi chwila pożegnania. Zawsze człekowi trudno rozstawać się z przyjaciółmi. Niestety jest to nieuniknione. Obiecujemy przekazać pozdrowienia Sulisławie. W końcu padają cumy i łodzie, biorąc kurs na Odrę, opuszczają rozlewisko.
– A glądajcie dobrze drogą, to i może Bojana traficie – woła jeszcze kuźnik za nami.
Wkrótce Dobrochna i Bożydar znikają nam z pola widzenia, zasłonięci nadbrzeżnymi łozinami. Kolejny etap podróży za nami.
W trakcie poobiednie sjesty zabieram się za użaglowienie dłubanki, gdyż około południa ruszył się wreszcie zachodni wiatr, z niewielką północną poprawką. Na coś takiego tylko czekałem. Niebawem nad łódką góruje maszt, mocno zaklinowany w jarzmie na dnie oraz ławie łączącej burty ponad jarzmem. Uprzednio przymocowałem doń żagiel na ślizgaczach z linki obejmujących drzewce, a także fał – linkę służącą do jego podnoszenia. Potem tuż ponad ławką przyczepiłem do masztu ruchome drzewce bomu, do którego na stałe została przymocowana dolna krawędź żagla. Pozostało jeszcze umocowanie linki szota na końcu bomu i przewleczenie jej przez mały bloczek zakotwiony w dnie łodzi. Potem jeszcze tylko założenie za burtami desek mieczowych, chroniących przed wywrotką przy korzystaniu z żagla. Zajęty robotą ani spostrzegłem, że załoga Gniewka od dawna jest gotowa do dalszej drogi i tylko na nas czeka. Wobec tego proszę, by się nami nie przejmowali.
– Płyńcie już! Wnet was dopędzimy.
Niezbyt mi jakoś druh dowierza, ale na ponowne zapewnienie odbija od brzegu. Po chwili jeszcze krzyczy, iż będą płynęli prawą skrajną odnogą – pokazuje ręką. Tam ich trafimy.
– Dobrze! – potwierdzam.
Bez pośpiechu kontynuuję robotę, na zakończenie mocując ster na rufie, a gdy wszystko jest gotowe, przychodzi czas na próbę podniesienia trójkątnego grota[2]. Udaje się za pierwszym podejściem i to bez żadnych kłopotów. Wobec tego i my odbijamy. Wpierw żagiel łopoce na wietrze, by dopiero po wybraniu szota oraz wychyleniu steru wziąć w siebie pełny wiatr. Skrzypnął maszt pod naporem wyprężonego żagla i łódka rusza do przodu – wprawdzie nie regatowym tempem, ale także nie żółwim. W lewej dłoni trzymam koniec naciągniętego szota, zaś prawą rumpel steru. Siostrze poleciłem na razie położyć się na dnie, aby przypadkiem nie oberwała bomem po głowie podczas zmiany kursu. Potem, gdy nabiorę większej wprawy w żaglowaniu i ją do tego przyuczę. Ale póki co, może tylko się przypatrywać. Żegluga na rzece to oczywiście nie to, co na dużym akwenie. Częste zmiany kursu wymagają zwrotów. Początkowo niezbyt mi wychodzą i żagiel często wpada w łopot. Wszakże w miarę upływu czasu i przebytej drogi, jest coraz lepiej. Więcka również wnet pojęła w czym rzecz, może więc już spokojnie siedzieć. Ma jednak sporego pietra przy silniejszych podmuchach, gdy łódź nabiera przechyłu, a ja, wychylony za burtę, usiłuję to niwelować. Ogólnie jestem zadowolony, chociaż w stosunku do powierzchni żagla łódź wydaje się za ciężka. Dlatego uzyskiwane prędkości nie są rewelacyjne. Sądzę, że przed grotem przydałby się jeszcze fok, który tę sprawę by poprawił. Trzeba będzie o tym pomyśleć, lecz wszystko w swoim czasie. Na początek wystarczy tego co jest. Istotne, że płyniemy do przodu nie machając wiosłami.
Po upływie mniej więcej trzech godzin, za kolejnym łukiem rzeki, łódź Gniewka przed nami. Załoga wiosłuje, płynąc blisko brzegu, z dala od głównego nurtu. Od czasu do czasu spoglądają za siebie. Wiatr właśnie zelżał, skutkiem czego dłubanka wlecze się niemiłosiernie, lawirując od brzegu do brzegu. Ale gdy znowu mocniej dmuchnęło, od razu żwawiej rusza do przodu i wkrótce wyprzedza załogę Gniewka. Teraz my mamy okazję oglądać się za nimi. I tak się bawimy do wieczornego postoju. Gdy wiatr przycicha, oni nas wyprzedzają, skoro silniej dmuchnie, nadrabiamy stracony dystans albo nawet wychodzimy na prowadzenie. Krótko po zachodzie słońca łodzie przybijają do jednej z odrzańskich wysepek. Zabezpieczam linką opuszczony żagiel. Niuk myszkuje po najbliższej okolicy, chcąc poznać nieznane sąsiedztwo. Część bractwa zajęta jest urządzeniem biwaku, część przyrządza wieczerzą. Gniewko wypytuje o szczegóły żeglowania. Dzielę się spostrzeżeniami.
– Oby nadal nam tak wiatr sprzyjał! – cóż, kiedy nie zawsze tak będzie i najpewniej jeszcze niejednokrotnie wiosła wycisną człekowi pot z czoła. To nieuniknione. Lecz gdy tylko będzie okazja, na pewno zaprawię wiatr do roboty. Niech on nas wyręcza w pchaniu łódki w górę rzeki.
Piątego dnia rejsu, późnym popołudniem, pilnie wypatruję wyspy z mogiłą drużyny Rogatego Swena. Jest tam przecież dobre miejsce na biwak, jak również zatoczka stanowiąca doskonałą przystań. Wydaje mi się, że właśnie dzisiaj powinniśmy dotrzeć w jej rejon. Podróż w górę rzeki mniej więcej zabiera dwa razy tyle czasu, ile spław z biegiem nurtu. Tym razem płynąc pod wydętym żaglem, znacznie zdystansowałem wioślarską osadę Gniewka. Krótko przed zachodem słońca, w mijanej wyspie wydaje mi się dostrzegać znajome akcenty. Na wszelki wypadek kieruję łódź ku niej i w bliskiej odległości opływam wokoło. Nie myliłem się! Mijamy kopczyk mogiły draczy i wkrótce dłubanka wąskim gardłem wpływa w zatoczkę, która poprzednio dała schronienie naszym łodziom. Opada żagiel. Wyskoczywszy na ląd, cumuję łódkę do przybrzeżnych krzaków. Po zabraniu niezbędnego ekwipunku, odchodzimy na miejsce starego biwaku. Niebawem w kociołku grzeje się woda, a my na nowo ustawiamy ściankę – parawan za przyszłymi legowiskami. O zmroku dobija zmachana wioślarska osada, w sam raz na wieczerzę. Gniewko również zakotwiczył w zatoczce. W czasie wieczerzy młodzi mają okazję usłyszeć o wydarzeniach, które tutaj miały miejsce za naszej poprzedniej bytności. Dziwią się, że aż tyle mogło się zdarzyć na tak niepozornym ostrowie. Któż by przypuścił?
Słowo do słowa i w rozmowie wnet wypływa także Stubor. Miał przecież powiązania z bandą Swena, a nawet pono też jakieś konszachty z Hunerykiem. Wkrótce zaś popłyniemy obok jego włości. Wprawdzie poprzednio widziało nam się jakieś wyrównanie rachunków ze skrytobójcą, ale obecnie patrzymy na to już inaczej. Emocje opadły, a niecodziennych wydarzeń podczas podróży było tyle, że na następne nie mamy ochoty. Wygląda więc na to, że drab może spać spokojnie. Przynajmniej z naszej strony nic mu nie zagraża. I chociaż odczuwam moralnego kaca – trudno! Po kiego licha pakować się w następną awanturę? Zostawimy Stubora własnemu losowi. Może ktoś inny domierzy mu sprawiedliwości? Ale, jak to najczęściej bywa, zapewne gad w dostatku dożyje późnej starości.
W następnych dwu dniach nic nie zakłóca spokojnej żeglugi. Nie zawsze wiatr sprzyja, lecz nie sposób wymagać, żeby cały czas był na nasze usługi. Trzeciego dnia znowu się obudził. Wyrywamy do przodu, znacznie dystansując osadę Gniewka. Dzisiaj winniśmy minąć ujście rzeki, przy której Stubor wzniósł swój gródek. Tym razem nie złożymy mu wizyty. Chyba jakoś przeboleje ten afront? Prujemy zatem w górę Odry zadowoleni, że wiatr za nas pracuje. Przy tym nie trzymam się tylko jednej z odnóg, lecz lawirując pomiędzy wysepkami, staram się płynąć na skróty. Nie ma obawy bym zbyt odbił od drugiej łodzi. Zawsze przecież mogę się zatrzymać i na nich poczekać. Więcka już przywykła do żeglowania i nie straszne jej nawet nagłe przechyły. Zaczęła już żeglarską praktykę, ale – jak na razie – jeszcze jej nie pozwalam na samodzielne prowadzenie łodzi. Zbyt cenny wieziemy ładunek, by ryzykować jego utratę!
Nieco po południu przybijam do brzegu jednej z wysepek, chcąc tu zaczekać na kompanów. Aby nie tracić czasu, Więcka zabiera się za oprawianie złowionych drogą ryb. Obecnie głównie ona przyrządza posiłki. Trudno bowiem wymagać, żeby któryś z wioślarzy także tym się mógł zajmować. Ona najmniej ma do roboty, wyjąwszy bezwietrzne dni oraz nie licząc Niuka, którego jednak niestety nijak do czegokolwiek zatrudnić. Nazbierawszy drewna, rozpaliłem ognisko, stawiając nad ogniem kociołek wody do zagotowania. Do wrzątku wrzuci się później oprawione ryby. Tak będzie szybciej i wygodniej. Pieczenie ich w żarze ogniska zajęło by zbyt wiele czasu. Naturalnie, że każdy woli pieczoną rybę, ale coś takiego jest dobre na wieczerzę i to tylko w przypadku, jeżeli zawczasu będzie rozpalone ognisko. Uzyskanie odpowiedniej ilości żaru, jak i upieczenie oklejonych gliną ryb, niestety wymaga czasu.
Chcąc troszkę odpocząć, wyciągam się na wygrzanej słońcem murawie i przymknąwszy oczy, spoglądam w niebo poprzez wąziuteńkie szparki powiek. Cóż za gama barwnych plam! Bardzo lubię mieć tęczę przed oczami. Raptem, z bojowym wrzaskiem, jakaś furia wyskakuje zza łozin i z wzniesionym do ciosu mieczem, na mnie się rzuca! Nie mam szansy powstać, a tym bardziej zasłonić się „awarką”. W sekundzie turlam się w bok, by przynajmniej w ten sposób uchylić się przed ciosem. Niuk zrywa się z ziemi, zaś Więcka przytomnie ciska patroszoną rybą w niespodziewanego przeciwnika.
– Plaff – plasnęła mu w twarz, wybijając go z rytmu. Daje mi to chwilkę niezbędną do powstania i dobycia miecza. Równocześnie i Niuk atakuje. Niespodziewany napastnik ryje nosem w ziemię, zaś wilczysko już kłami trzyma za kark, a ja wiem, z kim mamy do czynienia, gdyż płomienna czupryna może tylko należeć do Astrid. A cóż jej odbiło?!
Kopię w puszczony podczas upadku miecz, żeby się znalazł poza zasięgiem jej ręki. Następnie przystępuję bliżej i uspokajająco poklepuję psa:
– Dobrze już, Niuku! Świetnie się spisałeś. Dobry piesek! – i ściągnąwszy go z grzbietu Bojanowej lubej, odzywam się do niej:
– A cóż cię Astrid napadło? Szalejuś się nażarła, abo piwem opiła? Chybaś oszalała, by mieczem we mnie godzić. Ani bym się tego po tobie spodziewał. Wszak druhem jestem Bojana i Bożydara!
– Gniewoszaś ubił! Po czarnym wilku poznałam.
– A nie bresz[3] byle czego! Gniewosza anim palcem tknął. Wszak nie jam go pokąsał a szerszenie. Przy tym, od dawna mu się to należało. Tylu niewinnych o śmierć przyprawił. Nawet oćca swego, a i nie tylko. Bojana ociec i brat za jego przyczyną w ogniu zgorzeli. Nie wiedziałaś o tym?
Unosi umazaną twarz. Z rozkwaszonego nosa cieknie krew. Ale się urządziła! Wyciągam rękę, chcąc pomóc powstać. (Więcka zabiera rybę i odchodzi opłukać ją w rzece. Przecież jej nie zmarnuje!)
– Wiem, iże Gniewosz nikczemnikiem był, wszakże to mój mąż, godziło się tedy jego śmierć pomścić – rzecze, pociągając nosem.
– Godziło abo nie, mniejsza z tym! Chciałaś, ale nie wyszło, zatem koniec z tym. Teraz żeś Bojanowa, on zaś mym druhem. A gdzież Bojan – dodaję po krótkiej przerwie.
Tu gwałtowny szloch wstrząsa Astrid. Aż mnie zmroziło! Przy tym, z zakrwawioną twarzą, wygląda tragicznie. Zmoczyłem więc w Odrze gałganek i podaję, żeby wytarła buzię. Potem proszę, by się położyła na plecach i znowu w Odrze wypłukane płótno przykładam w charakterze zimnego kompresu.
– Leż spokojnie, nie gadaj, póki posoka ciec nie przestanie.
Kilka razu zmieniam okład, aż w końcu krwawienie ustaje, Astrid zaś ma dosyć czasu, żeby się uspokoić. Dopiero wtedy pytam, co się przytrafiło? Zaczyna mówić, wpierw niezbyt składnie, lecz później już coraz lepiej. Czasami na chwilę milknie, usiłując znaleźć właściwe słowa. Gdy wreszcie kończy, jestem na tyle zorientowany, by o nic dodatkowo nie pytać.
Okazuje się, że przed dwoma dniami ich napadnięto, gdy kończyli wieczerzę. Jedynie ona zdołała umknąć, rzucając się w nurty Odry. Jednak nie odpłynęła daleko. Schowana pomiędzy korzeniami podmytego krzaku, patrzała na dalszy bieg wypadków. Napastników było ośmiu. Przypłynęli łodzią. Smolarzów Sławosz usiłował się bronić, ale go powalili, a potem dobili i cisnęli w rzekę. Bojana, pozostałych dwu synów smolarza i dzieci Żegoty pojmano. Dobrze powiązanych, wnet ciśnięto do łodzi. Napastnicy zabrali również ich łódź oraz wszystko co tylko przedstawiało jakąś wartość. Odpłynęli w górę rzeki. Astrid do rana przesiedziała w łozinach, bojąc się, że dracze mogą wrócić. Rankiem opuściła kryjówkę. Na biwaku znalazła nieco rozrzuconego jadła z wieczerzy. I tak na wyspie przesiedziała do dzisiaj.
Zastanawiam się, kto mógł być sprawcą napadu? Przecież drużyna Rogatego Swena została zniszczona. Gdyby nie pewność jej śmierci, byłbym ją typował. Pytam czy przypadkiem napastnicy nie wymienili czyjegoś imienia, które by mogło wskazać ewentualny trop? Zastanawia się długo, by wreszcie wymienić Stubora.
– Takie miano parę razy padło w rozmowie draczy.
– A niech to! Czyżby i on się parał rabunkiem? – Tego mogłem się spodziewać. Przecież współpracował z Rogatym Swenem, zaś najlepszym dowodem jego niecnych praktyk był los dzieci Żegoty. No nie! Przecież znowu wpadły w jego łapy! Czyżby i on handlował żywym towarem? W tej sytuacji sam się prosi, żeby jednak coś przeciw niemu zdziałać. W żadnym wypadku nie opuścimy przyjaciół w potrzebie.
– Nie trap się, Astrid! Coś już wydumamy, iżby Bojana ocalić. Wszakże z tym zetrwać wypada na Gniewka. To druh Bojana i Bożydara, i nasz. Ino patrzeć jak nadpłynie. – A póki co, proszę Więckę, by jej cokolwiek dała do zjedzenie.
– To dziewucha – nie dowierza Astrid.
– To moja siostra.
– Nigdy bym nie uznała!
W międzyczasie Więcka przygotowała jej coś na ząb. Patrzymy z podziwem, jak błyskawicznie pochłania przedobiednią przekąskę. Rzeczywiście musiała już solidnie zgłodnieć.
W około pół godziny później nadpływa Gniewko. Zdumiał się widząc Bojanową lubą. Powiadam zaraz, co się wydarzyło.
– Znowuż Stubor! – nieomal zgrzytnął zębami. – Przeklęty dracz!
Nic zatem dziwnego, że rozmowę w czasie posiłku, jak i po nim, zdominował zdradziecki grododzierżca. Zawczasu należało się zastanowić, jak najlepiej z nim rozegrać sprawę. Wtargnięcie do gródka raczej nie wchodziło w rachubę. Zbyt liczna załoga! Przy okazji usiłujemy sobie przypomnieć, ilu ludźmi może Stubor dysponować? Wychodzi, że przynajmniej dwudziestu. Przeciw tylu niewiele zwojujemy! Trudno więc już teraz coś konkretnego postanowić. Ostatecznie staje na tym, żeby wpierw przytaić się gdzieś w pobliżu gródka i dopiero po dokładnym rozpoznaniu ustalić plan działania. Popłyniemy zatem nocą w górę rzeki, przy której leży gródek i powyżej polany, w bezpiecznej odległości, staniemy obozem. Okolica tam raczej niezbyt ludna, dlatego wątpliwe, by nas ktoś wypatrzył. Do zmroku winniśmy osiągnąć jej ujście.
Tu przypominam sobie czatowników Stubora, którzy pono Odrę wciąż mają na oku. Aby ich zmylić, minąwszy ujście rzeki, popłyniemy dalej w górę Odry i dopiero nocą wrócimy. Drogę znamy. Wątpliwe, by powyżej Stuborowej polany kręcili się jacyś czatownicy. Po prostu tam nie mają czego wypatrywać. Tutaj Odra jest główną arterią i jedynie z tego kierunku można się spodziewać zagrożenia.
Po dłuższym niż zazwyczaj poobiednim wypoczynku, zaczynamy się zbierać do drogi. Nie ma pośpiechu, gdyż i tak niezbyt daleko popłyniemy. Astrid zabierze się w naszej dłubance. Wpierw jednak muszę ją uczulić na bom wędrujący w czasie żeglugi, by nim nie oberwała po głowie. Na wszelki wypadek łodzie popłyną oddzielnie. Gniewko będzie się trzymał prawobrzeżnych odnóg, ja natomiast raczej lewobrzeżnych, chociaż wciąż dobry wiatr umożliwiał będzie także swobodne manewrowanie na całej szerokości rzeki. Daję druhowi róg zdobyty na draczach. W razie potrzeby niechaj weń zadmie trzykrotnie. Nam się raczej nie przyda, jako że przy dzisiejszym wietrze, żagiel daje zdecydowaną przewagę nad wiosłami. Wprawdzie wątpię, aby tak co dnia na rzece grasowali Stuborowi dracze, ale lepiej dmuchać na zimne. Wtedy przynajmniej człek się nie sparzy!
Gniewko rusza przodem, my troszkę później. I tak wnet go dogonimy. Nie chcę jego łodzi zbyt zdystansować, co przy równoczesnym wypłynięciu byłoby nieuniknione. W końcu i my ruszamy. Stawiam żagiel, który niemal natychmiast łapie wiatr. Wybieram szot, ostrząc do wiatru. Łódka nabiera szybkości, wprawdzie nie oszałamiającej, lecz jednak zupełnie przyzwoitej. Zgrana wioślarska osada dobrze by się musiała napocić, chcąc osiągnąć podobną. Trochę halsuję, aby nie za szybko wyprzedzić Gniewka. Po upływie jakiegoś czasu, w przedzie, poprzez szeroki przesmyk pomiędzy wyspami, dostrzegam łódź druha. Właśnie porzuciła kurs w pobliżu prawego brzegu i płynąc lekko na skos, podąża ku wysepkom dzielącym odnogi. Przed nim łuk rzeki, więc właśnie tam nurt będzie najsłabszy. Wkrótce kolejna wyspa przesłania mi widok, lecz po jakimś czasie wąski przesmyk znów na chwilę pozwala na nich rzucić okiem. Jednak w obrazie sytuacji zaszła zmiana. Zza wyspy bliskiej prawemu brzegowi wychynęła duża łódź! Nasi jej jeszcze nie dostrzegli. Zdąża szybko w ich stronę, pchana trzema parami wioseł. Na rufie, przy wiośle sterowym tkwi sternik. Cóż, kiedy przesmyk się kończy i znów tracimy łodzie z oczu.
– Gotuj kuszę! – rzucam siostrze. – Szyć z łuku poradzisz? – pytam Astrid. Na potwierdzające skinienie głowy proszę, by wzięła mój leżący na workach. – Bądź gotowa! To pewnie ci sami, co na was napadli. Zajdziemy ich od tyłu.
Lecz oto zaryczał róg, a potem jeszcze dwa razy. Gniewko dostrzegł zagrożenie!
Na pełnych obrotach prujemy w górę Odry, jeżeli można użyć takiego określenia. Jeszcze trochę i następnym przesmykiem zmieniam akwen, wychodząc napastnikom na tyły. Tym razem rejs wzdłuż wyspy zasłaniającej widok dłuży mi się niemiłosiernie. Kiedyż ją wreszcie miniemy? Że też właśnie tutaj zaatakowano! Wreszcie kolejny przesmyk przed nami i to nawet dosyć szeroki. Przepłyniemy przezeń nawet przy tylko nieznacznej zmianie kursu. Lekko wychylam ster, popuszczając szota i oto już wychodzimy zza wyspy. Łódź Gniewka zdążyła już przybić do brzegu i załoga wyskakuje na ląd. Natychmiast nikną w łozinach. Napastnicy także są już blisko. Coś tam pokrzykują. Jeszcze parę chwil i dotrą w bezpośrednie sąsiedztwo opuszczonej łodzi. Nasi już wypuszczają pierwsze strzały. Tego się dracze nie spodziewali. Ktoś wrzasnął boleśnie, co świadczy, że przynajmniej jedna trafiła. Zbóje również imają się łuków. Raptem jeden bezwładnie wypada za burtę. Tryska woda. Dobrze trafiony! Ten już chyba więcej nikomu nie będzie się naprzykrzał.
W zbójeckiej łodzi znowu ktoś boleśnie wrzasnął, a my niemal bezgłośnie zachodzimy napastnikom za rufę. Więcka, opierając łoże kuszy o burtę, oddaje bliski strzał. Sternik pada na dno. Również i Astrid posyła draczom strzałę. I ta jest celna. Trudno spodziewać się pudła z tak bliskiego dystansu! Natychmiast ponownie naciąga cięciwę i następna strzała szybuje ku zaskoczonym zbójom. Pewni sukcesu, nagle sami stali się celem.
Przydeptuję stopą szot i wyciągam do Więcki rękę po gotową do strzału kuszę. A skoro już ją mam w ręku, bez chwili zwłoki biorę na cel draba naciągającego właśnie łuk. Tym razem nie zdąży wystrzelić! Trafiony, szarpie do przodu, by w następnej sekundzie zanurkować w odrzańskiej toni. Niemal równocześnie Astrid z Więcką także posyłają swe strzały. Przy tym Gniewko z rodzeństwem również nie próżnuje. Na zaskoczonych draczy sypią się strzały z dwu stron.
Przelatujemy obok ich łodzi w odległości paru metrów. W tym momencie kulimy się za burtą, by stanowić jak najmniejszy cel. Zaświstały strzały ponad głowami, nie wiadomo czy zbójeckie, czy też naszych kompanów strzelających do napastników. Wychodzimy na prowadzenie. Czynię zwrot, żeby przybić do brzegu kilkanaście metrów powyżej łódki Gniewka. Teraz mogę się skupić tylko na strzelaniu, ale już właściwie nie ma do kogo. W zbójeckiej łodzi nie widać ruchu. Kto nie wypadł za burtę, spoczywa pomiędzy wioślarskimi ławami. Ktoś tam jeszcze przejmująco jęczy. Walka skończona! Łódź napastników zaczyna dryfować. Gniewko z Welisławem wyskakują z ukrycia, w paru susach jej dopadają i złapawszy za burtę, ciągną do brzegu. Ani bym się spodziewał tak szybkiego zakończenia walki. Ale i też zbóje, zajęci pościgiem, nie dostrzegli nadciągającej odsieczy od tyłu. Ba, nic jej nie zwiastowało. Żaden dźwięk nie ostrzegł o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Gniewko również bardzo rozsądnie szukał schronienia na wyspie, gdzie zakryty krzakami, mógł z rodzeństwem podjąć obronę. Pewni swego dracze zlekceważyli zagrożenie. I bardzo dobrze! W przeciwnym wypadku nie tak łatwo byłoby się z nimi rozprawić.
Wyciągnąwszy dłubankę dziobem na brzeg, biegniemy do towarzyszy. Zbój w łodzi już przestał stękać, uspokojony na wieki. Żaden z napastników nie przeżył krótkiego starcia, przynajmniej ci w łodzi. Na jej dnie spoczywa pięć nieruchomych ciał. W sterniku rozpoznaję Mszczuja. To jego z ładunkiem Swenowej łodzi Stubor odesłał do gródka. Wątpię także aby któryś z wypadłych za burtę zdołał przeżyć. Nawet nie wypłynęli na powierzchnię. Zatem za jednym zamachem Stubor stracił aż ośmiu zabijaków. Nawet w najśmielszym oczekiwaniu czegoś podobnego bym nie przewidział.
Jakiś czas rozważamy, co zrobić z poległymi i ich łodzią? W końcu Gniewko proponuje, żeby łódź załadować suchymi konarami i podpalić. Tym sposobem spłoną zwłoki i łódź, która i tak jest nam nieprzydatna, zatem lepiej ją zniszczyć niż zostawić. Jeszcze gotowa znowu wpaść w ręce Stubora.
Nieźle to wykoncypował! Na wyspie nie brak drewna naniesionego przez rzekę. W około pół godziny łódź jest kopiasto załadowana. Od strony rufy specjalnie dajemy większą ilość drobniejszego suszu, od którego winna zająć się reszta. Gdy wszystko jest już gotowe, Gniewko krzesze ognia i niebawem przenosi do łodzi parę płonących szczapek. Zrazu stos niezbyt się chce rozpalić. Ostatecznie ogień, posiłkowany naszym dmuchaniem, bucha wreszcie silniejszym płomieniem. Czekamy jeszcze chwilę, by się lepiej rozpalił. Gdy obejmuje stos, odpychamy łódź wiosłami, która zaczyna spław w dół Odry. My także ruszamy, lecz w przeciwną stronę. Minąwszy ujście Stuborowej rzeki, nadal trzymamy dotychczasowy kurs. Potem jednak stajemy przy jednej z licznych wysepek. Do zmroku pozostało jeszcze trochę czasu, można więc przygotować szybką wieczerzę. A gdy już mrok na dobre okrył rzekę wracamy, płynąc blisko brzegu, by nie przeoczyć interesującego nas ujścia odrzańskiego dopływu. Potem, już dużo ostrożniej, podążamy ku Stuborowym włościom. Przodem łódź Gniewka, my za nią. Po jakimś czasie z prawej strony polana, z gródkiem dominującym na niewielkim wzniesieniu. Dobrze go widzimy, sami wszakże chronieni cieniem nadrzecznych chaszczy. Minąwszy pomost przystani, przy którym cumują dwie duże łodzie, płyniemy w górę rzeki. Jedną z cumujących łodzi będzie Bojanowa. Ciekawe czy Stubor rozpoznał własność Rogatego Swena? Po jakimś czasie polana się kończy i znowu puszcza powraca do brzegów rzeki. Najwyższy zatem czas rozglądnąć się za odpowiednim miejscem do zatrzymania. Jednakże dopiero po przepłynięciu dobrego kilometra trafia się starorzecze połączone z rzeką. Bez większych trudności udaje się na nie wprowadzić łodzie i wylądować za zakolem, na skraju piaszczystej łachy sięgającej puszczy. Kilkanaście metrów dalej do starorzecza wpada strumień, dzięki czemu nie straciło dotąd połączenia z rzeką, gdyż nadmiar wody musi zeń którędyś uchodzić. Mamy więc dobrą wodę na podorędziu. Tym razem obywa się bez urządzenia biwaku. Na to stanowczo za późno. Owinięte derkami bractwo układa się na suchym piasku. Wnet wszyscy śpią, z wyjątkiem wartownika. Pierwsza straż przypadła Welisławowi, którego zmieni Gniewko. Mnie czeka ostatnia.
Noc mija spokojnie. Po wczesnej pobudce bractwo przystępuje do urządzenia biwaku. Nie wiadomo przecież, jak długo tutaj pozostaniemy? W tym czasie Gniewko idzie rozpoznać okolicę. Dobrze wiedzieć, co jest w najbliższym sąsiedztwie? Gdy wróci, mam zamiar rozpocząć obserwację gródka. Wpierw jednak trzeba będzie znaleźć odpowiedni punkt obserwacyjny.
Gniewko wraca około południa. Już zaczynałem się niepokoić. Okazuje się, że nie tylko spenetrował najbliższą okolicę, ale również, po przeprawie na drugi brzeg, obszedł skrajem boru polanę. Biegnie na nią od północy niezbyt uczęszczana dróżka. Wygląda więc na to, że i tutaj wpadająca do niedalekiej Odry rzeka jest główną arterią komunikacyjną. Wobec powyższego należy obserwować gródek i przystań, co pozwoli zgromadzić maksymalną ilość obserwacji, a zarazem oszczędzi czasu. Jeńcy na pewno będą w gródku. Wątpliwe, żeby już ich zdążono wyekspediować. Z tym wszak nie ma pośpiechu. Ale i tak z próbą uwolnienia nie ma co zbytnio zwlekać.
Po obfitym obiedzie jakiś czas odpoczywamy obok szałasów, które do południa wzniosłem z Welisławem i Więcką. W tym czasie Astrid z Bogną zajęły się przyrządzeniem obiadu. Potem wszakże z Gniewkiem odchodzę w stronę Stuborowej przystani. Jak dobrze, że miejsce na obóz obraliśmy za rzeką. Dzięki temu dotarcie do celu nie jest kłopotliwe, a co najważniejsze – od polany oddziela nas rzeka. Tym razem na przystani nie ma nikogo. Rozglądając się za dogodnym punktem obserwacyjnym, zachodzimy pod grubą olszę. Jej wierzchołek znacznie góruje ponad innymi drzewami, zaś korona wydaje się być wystarczająco gęsta, aby ukryć czatownika. Olszę od rzeki oddziela pas leszczynowych zarośli kilkumetrowej szerokości, co ułatwia skryte dotarcie do celu. Wspięcie na drzewo nie sprawia trudności. Wolno leziemy w górę, czepiając się gałęzi. Należy tylko uważać, by przypadkiem nie złapać za suchą. Na koniec lądujemy blisko wierzchołka, w rozgałęzieniu konarów, mając świetny widok na polanę i gródek, który wydaje się być na wyciągnięcie ręki. Widać nawet duży fragment dziedzińca, z domem Stubora. Gniewko postanawia zostać ze mną. Będzie mi raźniej – motywuje. Ładny gest z jego strony.
W około dwu godzin później, od strony Odry nadpływa łódź z dwuosobową załogą. Wpierw słyszymy odgłosy wiosłowania, a dopiero znacznie później ją widać. W sąsiedztwie nadal pusto i cicho. Jeden z przybyszów wyskakuje na pomost i przywiązuje łódź grubym powrozem. Drugi składa wiosła na dnie, a ująwszy sakwę, wychodzi na brzeg. Stojąc na pomoście krótko radzą, a mnie serce żwawiej uderza, gdyż bez trudu rozpoznaję starych znajomych.
– A niech to licho! Któż by się tutaj mógł spodziewać Sobierada z Hunerykiem? Nie do wiary! Chyba sam czart ich tu sprowadził? W jaki jednak sposób Frank zdołał się wyrwać Znatysławowi? – Nie wątpię, że Sobierad maczał w tym palce.
– Ale ze mnie dureń! Po kiego licha draba ostrzegłem? – Gdybym mógł, sam bym sobie dał po gębie.
Widzę, że i Gniewko jest poruszony. Pewnie by najchętniej powitał ich strzałą. Niestety nic z tego! Obecnie są inne priorytety. Lecz co się odwlecze, to nie uciecze – jak powiada przysłowie. W każdym razie nigdy więcej Sobierada nie ostrzegę. Co to, to nie!
Brat Znatysława również zabiera z łodzi jakiś tłumoczek. Huneryk w tym czasie rozgląda się po okolicy. Potem odchodzą do gródka. Jeszcze sporo przed bramą spotykają jakiegoś człeka. Zamieniwszy z nim parę słów, podążają dalej razem. Wnet nikną w bramie, lecz niebawem znów ich widać na majdanie, zmierzających ku drzwiom domu Stubora. Niemal u progu spotykają gospodarza, który właśnie na dziedziniec wyjść raczył. I w tym wypadku nie ma problemów z rozpoznaniem draba, chociaż dzieli nas spora odległość. Wiele byśmy dali za możliwość podsłuchania ich rozmowy. Niestety nic z tego. Ha, trudno!
Gospodarz z przybyszami niknie w drzwiach domu. W gródku, podobnie jak i w jego otoczeniu, nadal nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Po jakimś czasie służba zaczyna znosić do domu Stubora jadło i napoje. Najwyraźniej zamierza godnie podjąć gości. Będzie zatem przez najbliższe godziny ich karmił i poił do przesytu. Nie byłbym urażony, gdyby i nam coś zechciał podesłać. Byle tylko nie owego wybornego likworu, którym niechcący w zaświaty wyprawił Swenową kompanię. Ten raczej wypadało by zarezerwować dla gospodarza i jego zacnych gości. Byłby w sam raz!
Słońce właśnie niknie za borem, gdy do domu Stubora wchodzi dwu wojów. Łatwo ich poznać po przypasanej broni. Służba zaś stale jest w ruchu, co jakiś czas donosząc – a to jadła, a to napojów.
Po upływie może z dziesięciu minut, dwójka wojów ponownie jest na majdanie, w chwilę później niknąc w niskim budynku przyległym do ostrokołu. Wkrótce wysypuje się z niego kilkunastu wojów, by bramą wnet opuścić gródek. Spiesznie zdążają w naszą stronę. Najpewniej przystań jest ich celem. Naliczyłem czternastu, a każdy zbrojny w topór lub miecz, chociaż i łuków im nie brakuje. O dyle pomostu zadudniły liczne kroki. Wnet sprawnie obsadzają cumujące przy nim duże łodzie. Na rufie każdej zasiada sternik a przy wiosłach po sześciu chłopa.
– A bacznie ślepcie za Mszczujem – dochodzi głos sternika pierwszej łodzi, który widocznie wszystkim przewodzi. Chyba więc to sternicy gościli uprzednio w izbie Stubora? Czyżby otrzymali pilne zadanie? Na to wygląda. Dlaczego jednak tak nagle i o tak późnej porze? Trudno zgadnąć. Możliwe, że przywiezione przez gości wieści spowodowały to nagłe ożywienie? W każdym razie jest pewne, że nagle do czegoś stała się pilnie potrzebna załoga Mszczuja, która niestety wczoraj tak pechowo zakończyła zbójecką służbę. Tego jednak ludzie Stubora nie są jeszcze świadomi. I bardzo dobrze!
Zastukały wiosła o burty. Łodzie odbijają od pomostu, by po wykonaniu zwrotu ruszyć ku Odrze.
– Czternastu drabów – mruczę pod nosem – a wcześniej ośmiu. Razem dwudziestu dwu. O tylu teraz jest uszczuplona załoga gródka. Ilu mogło w nim jeszcze pozostać? Prócz straży przy bramie chyba niewielu. Pozostaje jeszcze służba, lecz jaką bojową przedstawia wartość?
– A wszystko dlatego, że właśnie wpadłem na pomysł, by korzystając z niespodziewanego osłabienia załogi, spróbować nocą uwolnienia jeńców. Gniewko z grubsza zna rozkład gródka, można więc się pokusić o przeprowadzenie nagłej akcji. Możliwe, że wszystko uda się przeprowadzić bezgłośnie? Jedynie zaraz na wstępie będzie trzeba unieszkodliwić wartowników. Natychmiast mówię druhowi, co wydumałem. Zamyśla się na dłuższą chwilę i ostatecznie również jest za.
– Próżno czekać drugiej takiej okazji! Zaś łodzie draczów nie tak rychło wrócą. Wszak Mszczuja na Odrze mają odszukać, a to trudne zadanie.
Wobec tego bezzwłocznie ustalamy dalsze działania: Ja zostaję na czatach, Gniewko wraca do obozu i po zmroku wróci z Welisławem. Muszą przygotować długą żerdź z odziomkami gałęzi przy pniu, którą użyjemy jako drabiny przy forsowania ostrokołu. Mój towarzysz opuszcza drzewo i wnet niknie mi z oczu. Siedzę nadal na olszy, obserwując gródek. Ale tam nic nadzwyczajnego się nie dzieje. Od czasu do czasu ktoś przemknie pomiędzy kuchnią a gościnną izbą, lecz częstotliwość kursów wyraźnie spadła. Można domniemywać, że biesiadnicy dochodzą kresu wytrzymałości. To również sprzyja naszym zamierzeniom. Obżarci i opici wnet się pogrążą w niespokojnym śnie.
Z wolna zapada zmierzch. Opuszczam punkt obserwacyjny, żeby jeszcze przy resztkach widoczności zejść z drzewa. Wolę tego nie praktykować po ciemku. Zaszyty w leszczynowych zaroślach, czekam na Gniewka. Wokoło cisza. Wygląda na to, że i mieszkańcy gródka poszli spać. Ale i tak najlepiej akcję zacząć około północy. Wcześniejsza pora wydaję się zbyt ryzykowna.
Po jakimś czasie nadpływa Gniewko. Psykając daję znak, gdzie jestem. Wsiadam do łodzi. Prócz Gniewka i Welisława jest w niej także Astrid.
– A ona tu po co?
– Ano nijak było jej odwieść od wyruszenia z nimi. Wszak o Bojana idzie i nie tylko o niego – gadała.
– Dobrze, nie ma sprawy! Zawsze o jeden miecz więcej.
Przeprawiwszy się na drugi brzeg, wyciągamy z wody holowany pień młodego świerka, ze sterczącymi kawałkami gałęzi. W sam raz na zaimprowizowaną drabinę. Gniewko z Welisławem cofają łódź nieco w górę rzeki. Tam ją zacumują i wrócą do nas. Skoro znów są przy nas, bierzemy żerdź na ramiona, by po obejściu polany, okrężną drogą wyjść na tyły gródka. Wokoło ciemno i cicho. Przystawiamy żerdź do ostrokołu. Sterczy dobry metr ponad obwarowaniem. Odetchnąłem z ulgą, gdyż wcześniej żywiłem obawy, czy aby nie będzie za krótka. Gniewko zaraz chce zaglądnąć do gródka. Zlokalizuje straże, które przecież nie będą się taiły, bo i po co? Są u siebie. Nam zaś dobrze o tym zawczasu wiedzieć.
– Dobrze, leź – wyrażam zgodę. – Tylko nie postaw wszystkich na nogi!
Po chwili jest już na szczycie. Ostrożnie zagląda do środka, kryjąc głowę pomiędzy zaostrzonymi palami. Tkwi tak nieruchomo dłuższy czas, a potem przekracza bródło. Czy nie za wcześnie?
Z duszą na ramieniu czekam na dalszy rozwój wypadków. Mam przy tym niemiłe wrażenie, że zaraz podniesie się alarm. Lecz nic nadal się nie dzieje, chociaż minęło już parę dobrych minut. Po kilku następnych, wreszcie wraca. Wychylony ponad ostrokół daje znak, byśmy doń dołączyli.
Pierwszy rusza Welisław, za nim Astrid i ja na końcu. Gdy staję przy towarzyszach, Gniewko szeptem przekazuje wieści:
– Czuwa jedynie dwu strażników. Jeden na dole przy bramie i drugi w samborzu. Stwierdzenie, że czuwają jest może nazbyt optymistyczne, ale ich obecność we wskazanych miejscach jest faktem. Stubor także jeszcze nie spoczął, jednak po odgłosach dochodzących z gościnnej izby można wnosić, iż jest już dobrze wstawiony, podobnie i goście. W kuchni również jeszcze ktoś się tłucze, wszakże reszta mieszkańców gródka najpewniej śpi. Niestety nie sposób stwierdzić czy w kleci wojów ktoś przebywa. Na wszelki wypadek będzie trzeba zablokować drzwi.
Ruszamy pomostem wzdłuż ostrokołu. Welisław z Gniewkiem w prawo, Astrid i ja w lewo. Spotkamy się przy bramie.
Stąpamy ostrożnie, by zbędnym hałasem nie wzbudzić czujności straży. Jednak bez wpadki udaje się dotrzeć na miejsce. Wychylony z pomostu usiłuję dojrzeć Gniewka. Po chwili – są tuż przy schodkach wiodących na somborze. Wobec tego i ja tam podążam. Pokonawszy pięć schodków, ostrożnie zaglądam do nadbramnej czatowni. Wartownik siedzi przy okienku i podrzemuje, oparty czołem o parapet. Gniewko wpełza do środka. Dwa silne ciosy pogłębiają drzemkę wartownika. Zatkawszy mu gębę własną czapką, krępujemy draba paskiem i kładziemy na dylach podłogi. Teraz czas by zająć się drugim. Schodzimy na majdan, starając się to czynić bezszelestnie. I strażnik przy bramie śpi w najlepsze, siedząc na beczułce, oparty plecami o ostrokół. Rozkosznie pochrapuje. Aż szkoda przerywać mu sen! Jednak Gniewko wykazuje stanowczość, skutkiem czego i ten biedak będzie rano pewnie narzekał na ból głowy. Niebawem także ma zatkaną gębę i dobrze spętane kończyny. Nie ma obawy, żeby gdziekolwiek powędrował. Teraz, już znacznie śmielej, przemykamy do kleci drużynników. Gniewko lekko uchyliwszy drzwi, chwilę nasłuchuje, czy aby nie posłyszy posapywanie śpiących? Wprawdzie niczego nie dosłyszał, lecz na wszelki wypadek blokujemy drzwi dwoma kołkami. Bez pomocy z zewnątrz raczej trudno będzie je otworzyć. Na koniec jeszcze kucharze. Niezbyt roztropnie byłoby zostawiać sobie kogoś za plecami! Przemknąwszy na drugą stronę majdanu, wpadamy do środka, zaskakując dwu drabów przy stole. Zajęci piwem, w mig zostają obezwładnieni.
– Lubosz, bydle przeklęte! Miodu dawaj! – dochodzi nas raptem poirytowany głos Stubora. – Miodu! – wrzeszczy.
– Już lecę – natychmiast reaguje Gniewko – i nim cokolwiek zdążyłem pomyśleć, już trzyma gąsior w ręku. Oszalał?! Przecież będzie musiał unieszkodliwić Stubora wraz z gośćmi! A co innego nam pozostaję – reflektuję się w następnym momencie. Przecież Stubor tak łatwo z miodu nie zrezygnuje. Pal licho, pójdę z Gniewkiem! Za nami podąża także Welisław z Astrid jako odwód. Szeroko rozwartymi drzwiami wkraczamy do izby. Stubor siedzi na zydlu za stołem i lekko się kiwa. Huneryk położył głowę na ręce i podrzemuje. Sobierad, odwrócony do nas plecami, coś z pijackim uporem peroruje gospodarzowi. Stubor ze znacznym opóźnieniem kieruje ku nam wzrok. Za sprawą wytrąbionych trunków ma spóźnioną reakcję. Spogląda na nas, wyciągając rękę z pustym kubkiem. Raptem zamarł w pół ruchu, wytrzeszczając oczy. Ani chybi wreszcie doń dotarło, z kim ma do czynienia. Zrywa się. Trzaska o podłogę odtrącony zydel. Kubek wylatuje z rozwartej dłoni.
– Nie, nie! Precz przepadnijcie – wykrztusza, wyciągając przed siebie ręce, jak gdyby się chciał zasłonić. – Precz – charczy ze ściśniętego gardła, a twarz mu sinieje. Przez chwilę otwartymi ustami usiłuje złapać tchu, a potem postawiwszy oczy w słup, bezwładnie leci do tyłu. Grzmotnęło, gdy rąbnął o polepę. Zbudzony Huneryk podnosi głowę. I on zdumiał się z opóźnieniem, a jeszcze bardziej, gdy nagle Astrid przed nim wyrasta. Coś do niego rzuca po germańsku, z czego jedynie zrozumiałem „ojciec” i pluje mu w twarz. Raptownie pobladły Frank sięga ręką do miecza. W tym wszakże wypadku Astrid jest o niebo szybsza. Świst ostrza przecinającego powietrze, zakończone odgłosem ciosu spadającego na kark Huneryka, wyprzedza próbę dobycia przezeń broni. Siknęła krew! Frank stoi jeszcze chwilkę jak gdyby zdziwiony, by wreszcie osunąć się pod stół. Ale oto i Sobierad z dobytym mieczem rzuca się na Astrid! Ta zaś stoi jak skamieniała. W tym jednak wypadku Welisław w porę przychodzi z odsieczą. Nim Gniewko gąsior cisnąć zdołał, jego żelazo na wylot przeszywa Znatysławowego brata. Wszystko zaś rozgrywa się tak szybko, że nawet nie zareagowałem! Tym razem i ja zostałem zaskoczony.
Pochylam się nad Stuborem, lecz i jemu już nie potrzeba pomocy. Najwyraźniej szlag trafił biedaka. No cóż, pewnie wziął nas za żądne zemsty upiory. Dopadło go zatem wreszcie własne zło, które siał tak wytrwale!
Zabrawszy pochodnię, wychodzimy na majdan. Teraz, już bez skrępowania, można przystąpić do opróżnienia jamy. Jej krata nie ma nawet zbyt wymyślnego zamknięcia. Dwa drewniane skoble zabezpieczone kołkami przetyczek. Wystarczy dwu kopniaków, aby droga do więźniów stanęła otworem. Welisław z Gniewkiem unoszą kratę.
– Bojan, to ja – rzecze Astrid.
Z dołu nie dochodzi żaden odzew. Gniewko z pochodnią w ręku pochyla się nad dziurą:
– Wstawać gamonie! Koniec spania – ponagla.
Dopiero teraz jeńcy budzą się ze snu. W pierwszej chwili trudno im uwierzyć, że to koniec niewoli. Opuszczamy powróz, by pechowców kolejno wyciągnąć na górę. Gdy już ostatni staje na majdanie, Gniewko zamyka kratę. Astrid tuli się do Bojana. Nic dziwnego, przecież dotąd bynajmniej nie mogła być pewna, że go jeszcze kiedykolwiek zobaczy.
– Ile jeszcze razy przyjdzie nam was uwalniać? – pokpiwam sobie z Przecławy, Dobka i Lestka. – Ino nam z oczu zejdziecie, a już popadacie w niewolę. Godzi się to tak?
I tym sposobem, zupełnie niespodziewanie, gródek Stubora wpada w nasze ręce i do powrotu draczy wysłanych na Odrę, możemy w nim gospodarować. Pytam Bojana, czy by nie chciał zostać tu na stałe? Wszak powracających zbójów można spróbować unieszkodliwić. Ale nawet nie chce o tym słyszeć. Jego miejsce jest na ojcowiźnie!
– Dobrze! Nie ma sprawy. Jednak przed opuszczeniem tych stron przyjdzie nam gródek spalić, iżby schronienia nie stanowił dla następnego nikczemnika.
A póki co, pojmaną czwórkę oraz jeszcze pięciu innych znalezionych w gródku, lokujemy w jamie. Potem przychodzi czas na dom Stubora. Komora za izbą okazuje się istnym skarbczykiem. Doprawdy jest w czym przebierać! Mnie z Gniewkiem wystarczy niewiele. Bez tego i tak mamy łodzie dobrze obciążone. Lecz uwolnieni jeńcy nie mają się czym ograniczać. Wszak należy im się zadośćuczynienie, a już najbardziej smolarzom za zabitego brata, nie wspominając dzieci Żegoty, którym Stubor dobrze zalazł za skórę. Niech zatem biorą, co się da, my zaś w międzyczasie będziemy czuwali. Stajemy na samborzu.
Nim zajaśniały pierwsze zorze, niedawni więźniowie wynoszą na majdan spakowane toboły. Za jednym kursem nie ma szansy zataszczyć ich na przystań! Szczęściem znalazła się dwukółka, na którą ładują zdobycz. Wygląda na to, iż Stuborowy skarbczyk został solidnie splądrowany. Ale niech tam! Chcąc wszakże wszystko stąd wywieźć, wpierw trzeba odzyskać łódź Swena. To nieodzowne.
Przed opuszczeniem gródka posilamy się w kuchni, a na koniec i zapasy w spiżarni zostają uszczuplone. Przynajmniej w dalszej drodze odpadnie konieczność uzupełniania żywności. Sądzę, że z powodzeniem jej wystarczy do końca podróży. Byle nam łodzie nie potonęły z przeładowania!
Rozwartą na oścież bramą ciągnięty przez smolarzy wóz opuszcza gródek. Potomstwo Żegoty popycha go od tyłu, zaś wraz z nami stawkę zamyka Astrid z Bojanem. Nad rzeką łupy do czasu zostają ukryte w pobliżu przystani. Na razie trudno nawet myśleć o jakimś innym rozwiązaniu. Zaczyna dnieć. Jeżeli zamierzamy zaskoczyć powracających draczy, nie ma co dłużej tkwić na otwartej przestrzeni z tej strony rzeki. Na drugim brzegu krzaki leszczyny stanowią dobre ukrycie. Gniewko z Welisławem odchodzą po łódź. W niewiele czasu później ostatni z przeprawianych niknie w leszczynach. Chciałem by Astrid z dziećmi Żegoty wróciła łodzią do dziewczyn w obozie. Cóż, kiedy nie chce opuścić Bojana. Wobec tego objaśniam Dobka, jak trafić na miejsce i kogo tam zastanie.
– A bacz, iżby Niuk zbyt się nie wydzierał – kończę.
– Zbierajcie się, zbierajcie! – ponaglam, gdy marudzą. – Ino co patrzać powrotu draczów! Abo to wiemy kiedy nadpłyną?
Oddycham z ulgą, gdy łódź wreszcie niknie za zakolem rzeki. Zajmujemy dogodne pozycje tak rozstawieni, ażeby jeden drugiemu nie wadził, a zbóje mogli być rażeni z różnych miejsc. To, prócz zaskoczenia, dodatkowy atut. Wprawdzie z razu miałem obiekcje potraktowania powracających wojów Stubora strzałami. Przecież możliwe, że nie wszyscy mają zbójecką naturę i pośród nich znajdują się również porządni ludzie. Jednak po namyśle uznałem, aby sobie tym nie zawracać głowy. Jeżeli chcemy stąd wyjść cało, nie ma innego wyjścia niż zaskakujący atak. W końcu nikt ich nie przymuszał do służby niegodziwcowi. Jeżeli z niej nie zrezygnowali, widać odpowiada im zbójecki proceder, nie ma więc powodu litowania się nad drabami.
Nastaje czas oczekiwania. Jak dotychczas, na rzece spokojnie. Wkrótce świt. Niebo barwią poranne zorze. Raptem od strony Odry dochodzą nas odgłosy pracy wioślarzy. Po chwili wtórują im ludzkie głosy. Ktoś do kogoś coś mówi, a ten odpowiada. Gotowi do akcji, czekamy sygnału rozpoczęcia, który da Gniewko, skoro dracze wyjdą na pomost. Wtedy najdogodniej wszcząć walkę. Chwila ta wnet nastąpi, gdyż łódź już wypływa zza łuku rzeki i szybko sie zbliża do przystani. Z napięciem spoglądam czy za nią nie zobaczę i drugiej? Ale, jak na razie, nie. Tymczasem przybysze są już przy pomoście. Stukają odkładane wiosła, załoga wychodzi na ląd. Jeszcze tylko sternik jest w łodzi. Wiąże cumę do pomostu. Jego kompani o czymś żywo rozprawiają. Lecz oto i sternik stawia stopę na pomoście. Nagle zachwiał się i w następnej chwili wpada do łodzi. Natychmiast ściągam spust kuszy. Śwista zwolniona cięciwa, a bełt po krótkim locie powala jednego z drabów. Świstają cięciwy pozostałych łuków, lecą strzały, zaskoczeni dracze padają na pomost. Żaden za łuk nawet nie zdążył złapać! Któryś wprawdzie wyrywa w stronę gródka, lecz zaledwie po paru krokach pada trafiony przynajmniej trzema strzałami.
Znowu z niepokojem spoglądam w dół rzeki. Ale tam nadal spokój. Jak dobrze, że załoga drugiej łodzi jeszcze nie nadpłynęła! Chcąc ich także zaskoczyć, trzeba natychmiast z widoku usunąć poległych. To nieodzowne i nie można z tym zwlekać ni chwili! Młodzi smolarze przeprawiają się na drugi brzeg, ściągają zwłoki do łodzi i natychmiast odpływają w górę rzeki, by gdzieś tam za zakolem zacumować. Byle zdążyli wrócić na czas!
Ale i to się powiodło. Niebawem wracają. Na szczęście drugiej zbójeckiej łodzi ani widu, ani słychu. Gdy jednak nadpłyną, nieodzowne będzie ostrzelanie ich jeszcze na wodzie. Później nici z zaskoczenia, jako że pomost na pewno jest krwią zbroczony. Szkoda, że smolarze nie przysypali jej ziemią. Cóż, nikt z nas o tym nie pomyślał, a teraz na to jest już niestety za późno. Jednakże na przybycie drugiej łodzi czekamy jeszcze niemal godzinę. Gdyby to wcześniej wiedzieć! Nadpływających słychać z dala, bo i też zachowują się niczym dzieci na majówce. Możliwe, że któremuś przytrafiło się coś uciesznego? Czekam z kuszą przy oku. Łódź dociera w pobliże pomostu. Nagle sternik krzyknął, ukazując ręką w górę rzeki. Natychmiast zwracam wzrok w tę stronę. A tam, zza zakola, wypływa łódź z poległymi na pokładzie! A niech to! W pośpiechu smolarze kiepsko ją zacumowali. Wprawdzie zbóje jeszcze nie widzą jej ładunku, ale przecież nie mają wątpliwości, czyja to łódź? Dlaczego więc bez załogi dryfuje z nurtem rzeki i to w dodatku w takim miejscu? Pośród draczy zapanowało poruszenie. Jedni łapią za broń, inni jeszcze wiosła wciąż dzierżą w dłoniach. Nie ma co zwlekać z atakiem! Biorę na cel draba na dziobie łodzi i wypuszczam bełt. Z niewielkim opóźnieniem strzelają też pozostali. Pośród przybyszów piekielne zamieszanie. Ktoś wypada za burtę, ktoś inny wskakuje do rzeki. Sternik, ze strzała przeszywająca gardziel, osuwa się na dno łodzi. Świstają następne strzały, siejąc spustoszenie. Z gotową do użycia kuszą, czatuję na zbója szukającego schronienia w rzece. Ale chociaż dobrze się za nim rozglądam, nie mogę go dostrzec. Tymczasem łódź płynie nadal siłą rozpędu i to w dodatku nieco zmienionym kursem, lekko na skos zbliżając sie do naszego brzegu. Zanim jednak do niego dotarła, wytraca pęd i wolno się odwracając, zaczyna dryf ku ujściu rzeki. Moi towarzysze wyskakują z ukrycia. Tryska woda roztrącana nogami. Nagle ponad burtą ukazuje się drab, z łukiem gotowym do strzału. Natychmiast śle strzałę ku nadbiegającym i sięga po następną! Wprawdzie za pierwszym razem nikogo nie trafił, lecz następny strzał może być celniejszy. Bez chwili zwłoki biorę go na cel i ściągam spust. Jego długa strzała szybuje w niebo, zaś strzelec pada do łodzi i teraz tylko jego nogi sterczą ponad ławą. Moi kompani dopadają łodzi i przytrzymawszy ją za burtę, przyciągają do brzegu. Tu Gniewko z jednym ze smolarzy wskakuje na pokład. Migają dobyte miecze, kończąc dzieło zaczęte strzałami. Równocześnie przy pomoście wynurza się wcześniej zbiegły z łodzi dracz. A ja mam wystrzeloną kuszę! Zwieje nim ponownie będzie gotowa do strzału. Wprawdzie Astrid śle za nim strzałę, lecz niestety niecelną. Zbój sprytnie umyka w górę rzeki, korzystając z osłony rzadko przy brzegu rosnących drzew. Jeszcze trochę i umknie! Lecz oto i Gniewko włącza się z opóźnieniem do akcji, śląc za uciekającym trzy szybkie strzały. Cóż, kiedy i tym razem dracz zdołał w porę uskoczyć, wnet wychodząc poza zasięg skutecznego strzału. Wreszcie i ja zdołałem przysposobić kuszę. Natychmiast biorę draba na cel, prowadząc za nim kuszę. I chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że strzał będzie wątpliwy, ściągam spust. Bełt poszybował za zbiegiem, a on niemal równocześnie pada na ziemię. Niemożliwe, żeby mój pocisk tak szybko doleciał! I tu mam rację. Po chwilce powstaje i teraz, już bez przeszkód, lekko utykając, kontynuuje ucieczkę. Nie ma sposobu, aby go zatrzymać. Pal licho! Co ma wisieć, nie utonie. Widocznie jeszcze tym razem śmierć nie była mu pisana.
W międzyczasie nadpływa także łódź z poległymi. I ją udaje się zatrzymać. Porównuję obydwie, chcąc poznać, którą z nich przypłynął Bojan? Wprawdzie są podobne, lecz rozpoznaję byłą własność Swena, głównie po skrzynce tkwiącej głęboko pod ławą sternika. Przecież nie tak dawno ją otwierałem i to prawie że w tym samym miejscu. Jak to czasami dziwnie się dzieje na tym świecie!
Bojan ze smolarzami opróżnia swą łódź, a następnie usuwa z burt i dna zbójecką posokę. Średnia przyjemność żeglować w łodzi zachlapanej krwią! Polegli zostają złożeni w łodzi Stubora. Przeprawiamy się na przeciwległy brzeg, cumując do pomostu, zaś „wodny karawan” nieco poniżej. Niebawem smolarze przyprowadzają wóz ze zdobyczą. Załadowanie tobołków z łupami nie zabiera wiele czasu. Właśnie kończymy, gdy od Odry dochodzą dalekie dźwięki rogu. Odpowiada mu drugi. Oho, coś się dziać zaczyna! Co by to nie było, lepiej stąd się zmywać! Zamierzaliśmy wprawdzie jeszcze pogrzebać poległych w ten sam sposób, jak na Odrze, ale w niepewnej sytuacji na razie lepiej z tego zrezygnować. Do czasu więc pozostaną na dotychczasowym miejscu.
Bojan z Astrid i smolarzami ruszają Swenową łodzią w górę rzeki. Gniewko z Welisławem za nimi łódką Sobierada i Huneryka. Ja zostaję na miejscu, byśmy byli świadomi aktualnej sytuacji. Wdrapię się znów na olszę, skąd będę miał całą okolicę na oku. Przecież trzeba wiedzieć, co się święci? Bez tego nijak ruszyć w dalszą drogę. W niewiele czasu później sadowię się na dawnym miejscu, oczekując na dalszy rozwój wypadków. Rogi grają zdecydowanie bliżej. Upływa jednak dobra godzina i nic się nie dzieje. Rogi także umilkły. Czyżby fałszywy alarm? Postanawiam wszakże czatować jeszcze przynajmniej do południa. Jeżeli do tego czasu nic się nie wydarzy, wrócę do obozu i najwyżej po zmierzchu popłyniemy łódką na zwiad. Lecz przed upływem następnej godziny, z dołu rzeki dolatuje mnie jakiś dźwięk. Wytężam uwagę.
– Och, żeby tak mieć słuch Niuka – marzy mi się nierealnie. – A może jeszcze i węch? – dodaję zgryźliwie po chwili. – Czy nie za wiele byś, Sławku, chciał?
Muszę zatem pozostać przy tym, czym mnie Pan Bóg obdarzył.
Po jakimś czasie znowu dochodzi mnie przytłumiony stuk. Nie mam wątpliwości, że pochodzi z rzeki. Skupiam więc na niej uwagę. Niebawem zza łuku wysuwa się duża łódź. Chociaż pracuje w niej aż pięć par wioseł, posuwa się nieomal bezszelestnie. Po chwili już wiem dlaczego. W miejscach styku z burtami, wiosła owinięto szmatami. Dzięki temu wiosłowanie odbywa się prawie bezgłośnie. Nie sposób uniknąć jedynie plusku roztrącanej wody. W chwilę później ukazuje się druga łódź, podobnej wielkości. I ją wypełnia uzbrojona załoga. Łatwo poznać, że nie przybyli tutaj w odwiedziny. Wkrótce dotrą do przystani, wpierw jednak podpływają do stojącego przy brzegu „karawanu”. Zaraz też dochodzą mnie przytłumione okrzyki zdziwienia. Ba, czegoś takiego na pewno się nie spodziewali. Dwu wojów przeskakuje na łódź z poległymi, najpewniej chcąc rozeznać przyczynę ich śmierci. Pozostali, z łukami w pogotowiu, czujnie się rozglądają. Uspokojeni panującą wkoło ciszą, ostatecznie przybijają do pomostu. Kilku wyskakuje na brzeg, sprawnie zajmując pozycje wokół przystani. Dopiero wtedy reszta opuszcza łodzie. Sternicy naradzają się półgłosem, stojąc na pomoście.
– A jakież bogi was tu Bogumile przygnały? – odzywam się z olszy, gdyż w jednym ze sterników rozpoznaję Wratysławowego zaufanego, zaś w drugim jego sąsiada – rybaka Strzeżysława. Moje niespodziewane odezwanie wywołuje konsternację. Woje z gotowymi do strzału łukami, rozglądają się nerwowo. By mnie przypadkiem nie postrzelili, bezzwłocznie dodaję:
– To ja, Sławko. Rzeknijcie swoim, by łuki opuścili. Jeszcze mnie który postrzelić gotowy – i nie zwlekając ni chwili, złażę z olszy, a po przebyciu leszczynowych zarośli, wychodzę na brzeg, unosząc rękę w powitalnym geście. Bogumił nie może oczom uwierzyć.
– Sławko, a tyś skąd tu?!
– Widzi mi się, iż chęć odwiedzin wspólnego znajomka obu nas tu przygnała. Wszak nie godziło się odmówić zaproszeniu Stubora, jeśli swe zbrojne posły aż na Odrę słał, iżby gości do jego jamy spraszały. Przytrafiło się i naszym druhom jego gościny posmakować, tedy nie uchodziło pozostawić ich w potrzebie. Powiodło się, a Stuborowe dracze ninie22 w łodzi zażywają wytchnienia. Ale może byście tak łódź po mnie posłali? Próżno przez rzekę gardziel zdzierać.
W niewiele czasu później witam się ze znajomkami. Zaciekawieni woje otaczają nas wiankiem, a ja muszę opowiedzieć, w jaki sposób aż tylu draczy udało nam się utłuc.
– To jeszcze nie wszytkie – śmieję się, widząc wokoło zaciekawione twarze. – Wprzód było ośmiu na Odrze, którzy Gniewka pojmać zamierzali. Mszczuj im przewodził i wraz z nim do nawii[4] poszli. Wziętych znienacka z dwu stron, rychło wystrzelać się udało. Ani się który spodziewał. Zaś w gródku jeszcze trzech żywot postradało. Dwu od miecza, wszakże Stubora własne zło zdusiło. – Tu opowiadam, jak się rzecz miała, ale na razie nie wymieniam imion Huneryka i Sobierada. Cmokając z podziwu, nie mogą uwierzyć.
– Huneryka to aby u Stubora nie było – pyta Bogumił. – Za nim to gonimy. Umknął Znatysławowi za przyczyną Sobierada, który go z jamy wyrwał. Oba łodzią umknęli. Wratysław wieść o tym powziął jeszcze drogą, jako że bardzki naczelnik umyślnego z tym doń pchnął. Spodziewał się, iże właśnie u Stubora schronienia mogą szukać. Jam u Stubora był przed laty, tom drogę znał, zaś Strzeżysław najlepiej rzeki świadom. Dał nam Wratysław ludzi i pchnął za Hunerykiem.
– Toście późno przybyli. Oba byli u Stubora, wszakże już w daleką drogę ruszyli. – Tu milknę na dłuższą chwilę dla lepszego efektu. Jednak widząc ich zawiedzione miny, nie wytrzymuję:
– Nie trapcie się tak! Nikogo już nie ukrzywdzą. Oba żelaza zakosztowali, a to pono niezdrowe. Przy Stuborze legli w jego izbie, zaś niedobitki Stuborowych draczy i jego sługi w jamie zawarci.
– Bierzcie Stuborowy gródek, Bogumile – dodaję po krótkiej przerwie, gdyż właśnie wpadło mi do głowy, że byłby z niego dobry grododzierżca. – Bierzcie Stuborowe dziedziny i nimi władajcie. Wszak tego godniście! Szkoda byłoby gródek spalić. Bierzcie, dobrze radzę. Ziemia tu urodzajna. Po co ktoś cudzy ma na tym łapy położyć? A kto rzekł, iż grododzierżcą być nie możecie – kuszę. – Cóż zresztą próżno będę jęzor strzępił. Pójdźmyż, byście na własne oczy obaczyli!
Widzę, że chyba trafiłem w słaby punkt Bogumiła. Jeszcze przed chwilą nawet by nie pomyślał o grodzie. Teraz jednak posiane ziarno już zakiełkowało i rosło. Myślę, że wnet żniwa nastąpią.
Przy łodziach została czwórka wojów, zaś z resztą podążam do gródka. Zwiedzenie siedziby Stubora zajęła może z pół godziny. Na koniec woje wynoszą z izby gospodarza i jego pechowych gości. Gródek najwyraźniej spodobał się Bogumiłowi, a i chyba nie tylko gródek, gdyż okolicy również nie brakuje urody. Przy tym pełne po żniwach gumna aż się proszą, by nad nimi objąć pieczę.
– Bierzcie Stuborowe dziedziny – ponawiam propozycję. – Nam przypadły w zdobyczy, wszakże żaden z nas objąć ich nie może. Tedy je dajemy i niechaj się wam dobrze darzy. A nie chcecie, może Strzeżysław się skusi? Abo we dwu gródkiem zawiadujcie! – I tym sposobem załatwiam sprawę. Pogadawszy ze Strzeżysławem, obydwaj zdecydowali się tutaj pozostać. Może i któryś z wojów również do nich dołączy? Sprowadzą rodziny, żeby jeszcze przed zimą się zagospodarować. Wratysława powiadomią o śmierci ściganych.
Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej gródek pójdzie w dobre ręce, a przy okazji Bogumił zadba też o bezpieczeństwo w okolicy.
Po jakimś czasie, w towarzystwie Strzeżysława odchodzę na przystań, gdzie poleca wojom przeprawić mnie na drugi brzeg. Najwyższa już pora wrócić do swoich, zdać sprawę z ostatnich wydarzeń i uradzić o dalszym postępowaniu. Nie mam wszakże wątpliwości, że każdy będzie chciał jak najrychlej opuścić te strony. Pożegnanie Bogumiła i Strzeżysława nie powinno nam zająć zbyt wiele czasu.
Dochodzi kresu siódmy dzień od chwili opuszczenia Stuborowych dziedzin. Ale i cel dzisiejszej żeglugi jest nieomal na wyciągnięcie ręki. Jeszcze tylko jedno zakole, a zaraz za nim powinna być już widoczna zagroda Żegoty. Tego byłem pewny, jako że około południa minęliśmy ujście większej rzeki, za którą nie tak bardzo daleko leżała. Nie powiem, żebym nie odczuwał emocji. Wręcz przeciwnie. Na myśl odwiedzenia domu Dobka, aż mnie ssało w dołku. Główną tego przyczyną była niepewność losu Żegoty. Przeżył napad Swena, czy też nie? Może przecież nawet się zdarzyć, że zagrodę zastaniemy porzuconą. Jakoś wcześniej o tym nie pomyślałem.
Korzystając ze sprzyjającego wiatru i tym razem wyprzedziłem towarzyszy. Teraz jednak wypadało na nich zaczekać, by razem dotrzeć do celu. Po znalezieniu następców na miejsce Stubora, jeszcze tego samego dnia miałem zamiar ruszyć w dalszą drogę. Niestety okazało się to niemożliwe. Nie wypadało wymówić się zaproszeniu Bogumiła. Gościł nas więc do zmierzchu. Przy okazji Gniewko uświadomił go, gdzie szukać znachora Ziemysła. Ten przecież zawsze mógł być pomocnym.
Po wieczerzy nadszedł czas pożegnania, gdyż wczesnym rankiem zamierzaliśmy wyruszyć w drogę. Jeszcze przed wizytą w gródku stanęło na tym, że Bojan ze swą załogą nie popłynie już w górę Odry. Mając do dyspozycji łódkę Huneryka, dzieci Żegoty mogły dalej popłynąć z nami. Zawsze to łatwiej, niż wielką i ciężką łodzią Swena przebijać się w górę rzeki. A i podróż w ten sposób wydawała się bezpieczniejsza. O wiele trudniej o napad na trzy łodzie płynące razem. Te w razie niebezpieczeństwa mogły się rozproszyć i z różnych stron strzałami odpowiedzieć na zaczepkę.
Późnym wieczorem Bogumił ze Strzeżysławem odprowadzili nas na przystań i tam przeprawili na drugi brzeg rzeki. Jeszcze raz pożegnaliśmy przyjaciół, obiecując sobie znów rychłe spotkanie. Przynajmniej Gniewko miał taką szansę, jako że już prawie był zdecydowany wrócić z rodzeństwem do górskiej doliny. Ale wcale nie powiedziano czy i ja w przyszłym roku także tu nie zawitam?
W gęstniejącym mroku odeszliśmy na biwak przy starorzeczu. Nazajutrz pierwsze zorze zastały wszystkich na nogach. Perspektywa rychłego wyruszenia do domu nie pozwalała na dłuższe spanie. Po szybkim śniadaniu zwinięto obóz. Zalane ognisko buchnęło parą. Załogi zajęły stanowiska i mała armada ruszyła w dół rzeki. Wkrótce minęła jaszcze uśpiony gródek, a w około pół godziny później osiągnęła Odrę. Tu pożegnaliśmy Bojana z Astrid i młodych smolarzy. I z nimi pewnie się jeszcze spotkamy. Odpłynęli w dół Odry, wnet niknąc za zakolem, dla nas zaś zaczęła się mozolna żegluga w przeciwnym kierunku. Jak na złość dzień był bezwietrzny, więc nasza dłubanka wlokła się w tyle. Zawsze to przecież miała o jednego wioślarza mniej niż pozostałe łodzie. Ale i tak nigdy nie odstawała zbyt daleko.
Dnia następnego było podobnie. Jedynie około południa zerwała się burza, lecz na szczęście dosyć szybko odeszła i znowu wyjrzało słońce. Wieczorem, zmęczeni niczym galernicy, padliśmy na pospiesznie wymoszczone posłania. Za to nazajutrz wrócił wiatr i wreszcie skończyło się wiosłowanie. Odtąd płynęliśmy na czele, penetrując rzekę. I tak było każdego następnego dnia. Zawczasu wyszukiwaliśmy miejsce na nocleg, nam również przypadało rozbicie biwaku i przygotowanie wieczornego posiłku. Dzisiaj zaś dochodził kresu siódmy dzień podróży i zagroda Żegoty właśnie wyłoniła się zza łuku Odry. Odczekawszy aż łodzie kompanów ukażą się w dole rzeki, ruszam do przodu. Ostrym halsem przechodzimy wąski przesmyk pomiędzy dwoma wysepkami i trzymając kurs wprost na chatę widniejącą pośród drzew, pod wydętym żaglem prujemy rzeczną toń. Na widok niebieskawego pasemka dymu uchodzącego dymnikiem, odetchnąłem z ulgą. A więc jednak ktoś tu mieszka. Dobry znak! Jeszcze tylko troszkę i wreszcie się skończy dręcząca niepewność.
Brzeg szybko się zbliża. Wkrótce lądujemy. Zaraz też odzywa się pies przy zagrodzie, oznajmiając przybycie obcych. Niuk odpowiada z łodzi. Bardzo dobrze! Gospodarze zawczasu zostali uprzedzeni. Gdyby Żegota wcześniej pomyślał o psie, może by zdążyli na czas umknąć zbójom Rogatego Swena? Próżno jednak teraz o tym gadać. Stało się i nic tego już cofnąć nie zdoła. Ale ktoś wychodzi z chaty i przysłaniając ręką oczy przed słonecznym blaskiem, spogląda w naszą stronę. Serce mi żwawiej uderza, gdyż rozpoznaję Żegotę.
– A więc przeżył napad! Uff – oddycham z ulgą. Macham zaraz doń ręką na powitanie. Niuk wyskakuje na ląd i biegnie do Żegoty. Mądry pies zapamiętał dwudniową gościnę, w czasie której niczego mu nie brakowało.
Zrzuciwszy żagiel, wiążę cumę do młodej olszyny, a potem podążam na spotkanie gospodarza. Po zbójeckim ciosie czoło Żegoty znaczy wielka blizna. Niuk tymczasem już się z nim przywitał i pobiegł do chaty. Właśnie niknie w uchylonych w drzwiach. Po chwili dochodzi nas radosne poszczekiwanie. Zatem przywitał się także ze Sulisławą. A ja serdecznie ściskam Żegotę:
– A nie trapcie się o Przecławę, Dobka i Lestka! Z nimi wszystko dobrze – powiadam zaraz na wstępie, jako że najlepiej powitanie zacząć od dobrych wieści. Na chwilę zaniemówił.
– Co z nimi?! Rzeknij przecie – opamiętuje się po chwilce. Ale i Sulisława również już ku nam zmierza, a za nią Pakosz z moim czarnuchem.
– Zaraz tu będą. Ino ich patrzać – zdążyłem odpowiedzieć przed przywitaniem gospodyni.
– Kogo patrzać? To Gniewko inną łodzią płynie? – dziwi się przekonana, że o mym druhu mowa.
– A żebyście wiedzieli, iże drugą płynie. Wszakże jest i łódź trzecie – i oglądając się na rzekę, pokazuję ręką, gdzie właśnie zza zakola wynurzają się obydwie.
– Wasi tudzież do domu wracają, cali i zdrowi. Długo ich tu nie było!
Sulisława wpierw blednie, a potem wybucha płaczem. Żegocie również łzy pokazują się w oczach. Objąwszy żonę, tuli ją do siebie.
Zachodzimy nad brzeg rzeki. Więcka wciąż siedzi w łodzi. Nawet i dobrze. Niech gospodarze wpierw nacieszą się odzyskanym potomstwem. Potem będzie dosyć czasu na prezentację.
Na finiszu osada Gniewka zostaje zdecydowanie zdystansowana. Nic dziwnego. Widok ojca i matki dodał młodym skrzydeł. Łódź przybija do brzegu. Załoga wyskakuje na ląd i zapomniawszy o zacumowaniu, biegnie do rodziców. Wyręczam ich, łapiąc łódkę za dziób i przywiązuję do tej samej olszy, co naszą dłubankę. W samą porę! Jeszcze chwila, a by odpłynęła, uniesiona nurtem rzeki.
Próżno opisywać radość rodziców z powrotu dzieci uznanych za przepadłe. Odchodzę z Więcką nieco w bok, żeby im nie przeszkadzać.
Ale i Gniewko w końcu także osiąga metę. Sądzę, że specjalnie zwolnił, chcąc dać rodzinie troszkę więcej czasu do nacieszenia się sobą. Skoro jednak dotarli, wysiadają na ląd. I Gniewko cumuje do tej samej olszy. Potem już można przedstawić swych towarzyszy. Jednak gospodarze są w takim stanie ducha, że chyba niezbyt kontaktują. Jakoś do nich jeszcze nie dotarło, że przecież poprzednio podróżowaliśmy tylko we dwu. Cóż się dziwić? Zostali zaskoczeni. A buzie Przecławy, Dobka i Lestka nie zamykają się ani na chwilę, chcąc wszystko wraz opowiedzieć. Przecież to niemożliwe!
Po jakimś czasie gospodarz reflektuje się, że wciąż tkwimy na brzegu rzeki. Przeprasza i prosi do chaty. Wpierw jednak trzeba rozładować łodzie. Dobko z rodzeństwem do cna o tym zapomnieli. Zaganiam więc ich zaraz do roboty. Przy okazji będą mogli się pochwalić zdobyczą. Wypada nadmienić, że i Dobkowa działka w łupie wziętym na Rogatym Swenie nie przepadła. Schowana w skrzynce pod ławą sternika, przetrwała napad nienaruszona. Ludziom Stubora ani przyszło do głowy zaglądnąć pod ławę. Teraz więc młodzi mają się czym pochwalić.
Mrok już ogarnął okolicę, gdy wreszcie zasiadamy do spóźnionej wieczerzy. Dzisiaj i tak już niewiele co opowiemy, lecz jutro będzie na to dosyć czasu. Dzień przerwy w podróży dobrze nam zrobi.
Na nocleg obieramy stodołę. Zrazu gospodarz nie chce nawet o tym słyszeć, lecz ostatecznie zostaje przekonany. Jest nas tylu, że izba po prostu okazuje się za mała. Stodoła zaś zapewnia nie tylko dach nad głową, ale i też wygodne spanie. Wcześniej wyciągamy łodzie na ląd. Tak będzie bezpieczniej. Pozostała w nich wszak część ładunku, którego nie chciało nam się przenosić do zagrody. Każdy poprzestał jedynie na rzeczach najcenniejszych.
Noc mija spokojnie, a świt nie stawia na nogach. Śpimy długo, korzystając z przyjemnego półmroku panującego w stodole. W końcu Niuk zgania towarzystwo z posłań. Zdążył już zwiedzić najbliższą okolicę, a my wciąż śpimy! Przywołani do porządku, opuszczamy stodołę. Sulisława i Żegota jakby o dziesięć lat odmłodnieli. Dzisiaj niestety nic już nas nie zwolni od opowiadania. W rezultacie niemal cały dzień tylko tym się zajmujemy. Pod wieczór każdy już ma dosyć mielenia językiem, ale i też ciekawość gospodarzy została z grubsza zaspokojona. Przy blaskach gasnącego dnia spożywamy wieczerzę i w szarówce zapadającego zmierzchu, bractwo grzecznie udaje się na spoczynek, gdyż nazajutrz, wczesnym rankiem, zamierzamy ruszyć w dalszą drogę. Z tym nie ma co zwlekać! Dotarcie do domu i tak zajmie jeszcze sporo czasu. Jakby zatem nie liczyć, wypadnie że u celu staniemy z końcem pierwszej dekady września. Nasi bliscy na pewno już się o nas bardzo niepokoją. Któż by się spodziewał, że wyprawa po żarna zajmie aż tyle czasu? Ba, gdybyż tak można było wcześniej przewidzieć, czym nas Przygoda w drodze uraczy!
O pierwszym brzasku zrywamy się z posłań. Gospodarze również są już na nogach. Ochlapawszy się w Odrze, spychamy łodzie na wodę, by zaraz w nie doładować resztę ładunku. Kończymy w samą porę – śniadanie gotowe. Zasiadłszy przy stole, bractwo bez pośpiechu spożywa dary boże. Żegota pyta czy zaglądniemy do opolskiego grodu na wyspie? Tym jednak razem chyba z tego zrezygnujemy. Byliśmy tam poprzednio, zatem szkoda czasu na zbędne postoje. I tak już mamy spore opóźnienie.
Po skończonym posiłku idziemy do łodzi. I oto znowu nadchodzi czas pożegnań. Ostatnio coraz bardziej ich nie lubię! Załogi zajmują swe miejsca i odepchnięte od brzegu łodzie zaczynają kolejny dzień rejsu w górę biegu Odry. Dzisiaj niestety nici z żeglowania. Wiatr przycichł, zatem cała nadzieja we wiosłach. Wiosłujemy wytrwale, pokonując kolejne kilometry, zaś każde pociągnięcie wiosła zbliża łodzie do celu. I tak mijają kolejne dni żeglugi. Za nami pozostał gród na opolskiej Pasiece. Odra jest już dużo węższa i nie aż tak bardzo kręta. Od czterech dni wiatr znów wyręcza nas w pracy. Tereny opolan zostały w dole rzeki i obecnie płyniemy pośród dziedzin Głowaczy, zwanych również Głupigłowymi. Pilnie wypatruję gródka przy ujściu Kłodnicy. Skoro już na nią wpłyniemy, to tak jak byśmy byli niemal w domu. Dobrze ją przecież znamy z wcześniejszych handlowych wypraw.
Jednak do zmierzchu nie udaje się osiągnąć ujścia Kłodnicy. Stajemy biwakiem na małej wysepce. Noc mamy spokojną. I tym razem brzask zastaje towarzystwo na nogach. Po wczesnym śniadaniu ruszamy w drogę. Około dwu godzin później żegnamy Odrę. Teraz, już dużo węższą Kłodnica, łodzie zdążają na wschód. Po jakimś czasie zwijam żagiel. Odtąd niestety przyjdzie polegać jedynie na wiosłach, bo i też pole manewru na wąskiej i najeżonej tkwiącymi w toni kłodami jest mizerne. Skończyły się również wolne przestrzenie wzdłuż brzegów rzeki, zaś puszcza dotyka jej wód. Więcka z niejakim podziwem spogląda na bór, który wydaje się nie mieć końca. Wreszcie pyta, czy tak już będzie do kresu podróży? Śmiejąc się, potwierdzam. Wprawdzie w połowie drogi miniemy jeszcze ostatni gródek Głowaczy, nie licząc kilku samotnych zagród, ale później już tylko puszcza przed nami. Dopiero w pobliżu gródka Radosza trafimy trzy nadrzeczne zagrody, zaś Kłodnica zmieni się w potok. Tam też najtrudniej przyjdzie płynąć. Wąskie zakola i płycizny staną nam na przeszkodzie. Ale do brodu, którym przechodzi droga z grodu Mikuły do Radoszów, winniśmy dopłynąć, jako że wody w Kłodnicy wydaje się być wystarczająco wiele. W czasie posuszy byłoby to niemożliwe. Ale pewnie i tak nie obędzie się bez przeciągania łodzi przez miejsca niedogodne. To nieuniknione, chociaż co węższe zakola zostały przez ludzi Radosza przekopane lub poszerzone, lecz nie na ostatnim odcinku, gdyż żupan korzysta z prawego dopływu Kłodnicy, od którego bliżej do grodu.
– Wszakże nie trap się siostrzyczko, jutro koniec wiosłowania. Jak nic staniem w Unisławów Źrebie.
Krótko przed zachodem słońca mijamy ostatni gródek Głowaczów, lecz płyniemy nadal, by wreszcie stanąć noclegiem na lewym brzegu Kłodnicy, na niewielkiej suchej kępie porośniętej borem. Tym razem nawet nie trudzimy się zbytnio z urządzeniem biwaku. Wystarczy ogniska i pospiesznie rozpiętego żagla nad posłaniami. Szczęściem pogoda wciąż dopisuje, chociaż noce są już zdecydowanie chłodniejsze.
Podczas wieczerzy Gniewko decyduje się popłynąć z nami do brodu. We dwie załogi zawsze łatwiej przepchnąć łodzie przez przeszkody, a poza tym i on chciałby przechować łódź u Unisława. Jestem z tego zadowolony. W towarzystwie zawsze raźniej.
I ta noc nie przynosi niczego nadzwyczajnego. Wprawdzie śpię marnie, budząc się wielokrotnie za byle szelestem, ale tak to już jest. Przecież jutro będę w domu!
Porzucam posłanie, gdy nad borem wstają ranne zorze. Welisław pełniący ostatnią wartę może jeszcze troszkę pospać. W międzyczasie przygotuję śniadanie, które najpewniej w tej podróży będzie naszym ostatnim wspólnym posiłkiem. Wątpliwe byśmy przed samym celem jeszcze się zatrzymywali.
Po wschodzie słońca łodzie ruszają na ostatni już etap wyprawy. Płynąc wiosną w odwrotną stronę ani bym przypuścił, że aż tyle czasu nam zajmie. Ale niech tam! Ważne, że wreszcie wracamy cali i zdrowi, pomyślnie załatwiwszy swe sprawy.
Około południa żegluga staje sie coraz bardziej męcząca. Co i rusz trzeba opuszczać łodzie, by mozolnie je przeciągać lub przepychać przez wąskie bądź płytkie miejsca. Lecz i tak wczesnym popołudniem docieramy do brodu. Stanąwszy nieco poniżej, wychodzę na brzeg. Niuk biega po łęgu, poszczekując radośnie. Nie wątpię, że rozpoznał znajomą okolicę. Cumuję dłubankę do nadrzecznej olszy. Łódź Gniewka staje za nami. Pójdę do domu sprowadzić wóz, zaś on z rodzeństwem zaczeka przy łodziach. Więckę zabieram ze sobą, wpadłem bowiem na świetny pomysł urozmaicenia naszego powrotu. Zarzucam jej „awarkę” na plecy, a sam przypasuję jeden z mieczy Huneryka. Jeszcze tylko kuszę w dłoń i kołczan bełtów na ramię i można iść. Odchodzimy traktem w kierunku Radoszów, by wkrótce zniknąć za choinkami maskującymi wylot naszej dróżki. Więcka nie kryje zdziwienia. Ani by się spodziewała tam drogi. Opowiadam więc, jak to z tym było, a potem wtajemniczam w przewrotny plan: Pójdzie z Niukiem na polanę. Dam jej kuszę z bełtami i z powodzeniem może mnie udawać, niby to odmłodzonego za sprawą ślężańskich żerców. Ciekawe jak Unisławowie na to zareagują? Ja tymczasem borem obejdę polanę i od tyłu, przez płot, wejdę do zagrody, by w odpowiedniej chwili wyjść z ukrycia. Już sobie wyobrażam zaskoczenie i miny domowników! Muszę również dokładnie opisać polanę i jej mieszkańców, by się orientowała, kto kim jest? Jedynie Chwatacz może wszystko zniweczyć. Chyba, że i on zgłupieje, zmylony moją niby metamorfozą? Ha, zobaczymy.
Zamierzony psikus i Więcce się spodobał. Muszę dodatkowo opisać Ilvę i Mirkową Strzałę. Na takich pogaduszkach szybko mija droga. Jeszcze przed polaną biorę Niuka na smycz, by nie pobiegł przodem. Owszem, pobiegnie, ale dopiero w sąsiedztwie zagrody, nie wcześniej.
Lecz oto pomiędzy drzewami już widać polanę. Stanąwszy u wylotu dróżki, spoglądam na rodzinne strony. Od mego wyjazdu nic tu się nie zmieniło. Jedynie miejsce zbóż na polach zajęły porośnięte zielskiem rżyska. Pasą się na nich domowe zwierzaki. Ponad dachem domu snuje się dym. Objaśniam siostrze, który koń do koga należy. W przydomowym sadzie Mirko obiera jabłka, zaś pochylona Miłka czymś się trudzi w warzywniku.
– No idź i dobrze się spraw – klepię dziewczynę w ramię.
Ciągnięta przez psa na smyczy, rusza w stronę zagrody. Ja tymczasem skrajem boru pomykam na tyły zagrody. Przystając co jakiś czas patrzę, jak się sprawy mają? Ale zajęci pracą, jeszcze niczego nie dostrzegli. Dopiero Niuk spuszczony z uwięzi przywołuje ich do porządku. Miłka pada na ziemię, jak podcięta. Taki jest skutek niespodziewanego powitania. Za ta Mirko zdążył się już przygotować. Radosne szczekanie niesie się ponad polaną. Przyspieszam kroku, aby jak najszybciej zajść zagrodę od tyłu. Dostrzegam jeszcze Unisławów, z Chwataczem na czele, wylegających przed wrota. Zaraz też przypada do nich moje wilczysko. Ale i Więcka również jest już blisko. Macha ręką na powitanie. Mirko pędem rusza ku niej, lecz nagle staje w miejscu. Pewnie dostrzegł zmianę. Szkoda, że jako niewidzialny nie mogę być przy nim! Wiele bym za to dał. Teraz jednak nie ma chwili do stracenia. Muszę się dostać do zagrody, póki wszyscy są jeszcze poza obejściem.
Raz, dwa, dopadam płotu i jednym susem przeskakuję na drugą stronę. Od wrót dochodzą radosne poszczekiwania. Bardzo dobrze! Zajęte sobą wilczyska nie tak szybko zdemaskują przebierańca.
Dopadam progu domu Unisławów i natychmiast niknę w środku. Teraz, już przytajony za drzwiami, mogę spokojnie obserwować dalszy rozwój wydarzeń. Wkrótce wszyscy wchodzą na podwórze. Więcka chyba świetnie się bawi, w każdym razie doskonale gra swą rolę. Jednak domownicy mają niewyraźne miny i pewnie są skołowani. Jedynie Niuk z Chwataczem niczym się nie przejmują. Ganiają jak szaleni i mało co innego ich w tej chwili obchodzi. Ostatecznie kończą gonitwę przy korycie z wodą. Wskoczywszy na nie przednimi łapami, chłepcą łapczywie.
Unisławowie docierają do domu. Patrząc na ich skonfundowane miny, nie wytrzymuję i parsknąwszy śmiechem, wychodzę przed próg. Zaśmiewam się, aż mi łzy z oczu ciekną, gdyż biedni domownicy zdurnieli. Jedynie Chwatacz staje na wysokości zadania. Jego radosne powitanie w momencie zwala mnie z nóg. Przynajmniej on bierze odwet za niecne oszustwo.
Powstawszy z ziemi, ściskam panią Zbisławę:
– A nie źlijcie się za kłam[0] wam sprawiony. To Więcka, moja siostra – dodaję zaraz. – Że do mnie podobna, samiście uznali. – Po czym kolejno biorę w objęcia Unisława, Miłkę, Mirka i Stacha. Wszyscy śmieją się z żartu:
– Gęba Sławka, ino młodsza. A tośmy się zmamić dali!
Zbisławie trudno uwierzyć:
– Powiadasz, Sławko, iże to dziewucha? Ani bym pomyślała. Na isto młodszy Sławko. – i wziąwszy Więckę w objęcia, do siebie przytula. Ja zaś mówię o Gniewku czekającym przy łodziach.
– Toście we dwie łodzie wrócili – dziwi się Unisław.
– A jakże! Nie tylko jam siostrę naszedł. Gniewko siostrę i brata, których miał za umarłych. Ale co próżno będę gadał! Trza nam przed zmrokiem przywieźć wszytko, co w łodziach ostało, zaś dnia już niewiele.
Mirko ze Stachem kopnęli się natychmiast po konie na pastwisko. Wnet zaprzęgnięto jednego do wózka, zaś resztę osiodłano. Mirko siada na wóz, ja na Ilvę, a Unisław na Mirkową Strzałę. Ruszamy, my wierzchem na przedzie, a Mirko za nami. Nic dziwnego, że znacznie wyprzedzamy biedaka. Ale i tak czekam nań przy końcu dróżki. Za to Unisław pojechał wprost ku łodziom. Gdy docieramy do brodu, są tam już obydwie, przyciągnięte przez Strzałę. Przeładunek bagaży na wóz nie zajmuje wiele czasu. Wkrótce Mirko rusza z powrotem, a my, korzystając z koni, ciągniemy łodzie jeszcze kawałek w górę Kłodnicy, by ostatecznie odchodzącym w bok strumieniem, wywlec je na naszą dróżkę. Stąd jutro zwieziemy je wozem na polanę. Unisław odjeżdża za wozem, ja zaś z Gniewkiem i jego rodzeństwem zamykamy stawkę. Użyczyłem Ilvy Bognie, ale że sama jechać nie chciała, dosiadł się do niej Welisław.
– A jedźcież przodem, na nas się nie oglądając – rzecze Gniewko. – Drogi nijak zmylić. Sama zawiedzie do celu.
Tym sposobem zostajemy sami. Słońce zachodzi i dróżkę ogarnia cień. Idziemy, niezbyt się spiesząc, bo i po co? I tak zdążymy przed mrokiem. Przy tym Gniewko dzisiaj już nie pojedzie do Radoszów. Ustalił z Unisławem, że u nas zanocują i dopiero jutro wyruszą wózkiem do gródka. Trudno bowiem taki kawał drogi taszczyć żarna i resztę dobytku na grzbietach. Bardzo mi to odpowiada, gdyż podczas wieczerzy nie tylko ja będę gadał.
Zgodnie z przewidywaniami, wieczerza przeciąga się do późnej nocy, bo i też do opowiedzenia jest tyle, że dnia nie starczy. Postanowiliśmy jednak opowieść snuć w takim porządku, jak się rzeczywiście sprawy rozwijały. Wtedy przynajmniej dla słuchaczy wszystko będzie jasne.
Więcka z Bogną wcześniej odeszła od stołu. Zmęczone drogą, legły spać w moim domku. Ja tę noc z Gniewkiem i Welisławem prześpię w stodole. Istotne, że odpada konieczność pełnienia nocnej straży.
Dobrze po północy wreszcie odchodzimy na spoczynek. Wyciągnąwszy się wygodnie na słomie, wnet zasypiam.
Jak dobrze, że nazajutrz nikt nas nie budzi. Jest więc okazja odespania zaległości. Wprawdzie Niuk z Chwataczem parę razy zaglądał do stodoły, ale na szczęście wystarczyło im pogłaskania. W końcu jednak należy opuścić wygodne posłania. Szkoda marnować dnia! Bogna z Więcką od dawna są na nogach. Z Mirkiem i Stachem zdążyły nawet zwiedzić najbliższe otoczenie polany. Były przy źródle i mogile Jarki. Chłopcy opowiedzieli również co nieco o dziejach swej rodziny. Teraz zaś chcą jeszcze zaglądnąć do warzelni soli. Gniewko wprawdzie się krzywi, gdyż zaraz po posiłku chce ruszyć do Radoszów. Uspokajam druha, że do tego czasu na pewno wrócą, my zaś spokojnie spożyjemy spóźniony posiłek i zdążymy przygotować zaprzęg do drogi. Niech idą.
Dwa razy im nie trzeba tego powtarzać. Wnet z wilczyskami nikną za bramą.
Zasiadamy do stołu, tym razem na potem odkładając dalszy ciąg opowieści. Będzie na to jeszcze dosyć czasu. Gniewko najpewniej już by chciał być w domu, a jeszcze bardziej, zaprezentować ojcu Bognę i Welisława.
Skończywszy posiłek, doładowujemy wózek i zaprzęgamy konia do dyszla, a potem siodłamy Ilvę i Strzałę. Przecież do Radoszów nie pójdą piechotą! Gniewko zaczyna się już niecierpliwić, wszakże niepotrzebnie, gdyż właśnie wracają. Bogna z Welisławem dosiadają Strzały, ja zaś z Mirkiem pojedziemy na Ilvie. Widzę, że i Więcka rada by z nami pojechać, proszę więc Gniewka, by ją zabrał na wózek. Tym sposobem wszyscy jakoś się pomieścili. Za Więcką i Niuk daje susa na wóz, a za nim także Chwatacz. Jakby też coś się mogło bez nich obyć! Gniewko ujmuje wodze i cmoknąwszy na konia, rusza ku wrotom, a my w ślad za nim, tym razem cały czas trzymając się wozu. Przepchnięcie go na trakt zawsze jest kłopotliwe, lecz mamy to już dobrze opanowane. Po zatarciu śladów przejazdu, można odjechać do Radoszów. Droga wiedzie pod górę, dlatego wóz wlecze się niemiłosiernie, a my wraz z nim. Nikt jednak nie ma ochoty wyrywać się do przodu. Dopiero przed samym grodem Więcka z czworonogami zeskakują z wozu, by Gniewko sam pojechał dalej. Reszta do grodu wjedzie dopiero w jakiś czas po nim. Odwiedzimy Przemka, a w tym czasie Gniewko zdąży przygotować ojca na spotkanie z Bogną i Welisławem, a dopiero potem doń ich przyprowadzi. Zaczekamy u Przemka.
Na skraju polany Mirko wpada na pomysł, żeby i Przemkowi wyciąć ten sam kawał z Więcką, jaki im sprawiłem.
– Dobrze, zaczekam przed grodem, ty zaś z Więcką, wilczyskami i rodzeństwem Gniewka idźcie do Przemka. Miej i ty Mirko uciechę. – Siadam pod dębem na kopcu, oni zaś z Chwataczem poszli do grodu. Niuk chwilę stoi przy mnie niezdecydowany.
– Idź Niuku z Więcką – zachęcam. – I ja zaraz przyjdę.
Biegnie za nimi. Ciekawym czy i Przemko da się nabrać? Chyba tak. Żyjemy przecież w świecie tak przesiąkniętym magią, że coś podobnego zwykłemu śmiertelnikowi nie wyda się nieprawdopodobne. Tym większa uciecha z udanego żartu.
W pośpiechu zapomniałem ustalić, kiedy mam do nich dołączyć. A niech tam! Nie spieszy się. Poczekam cierpliwie. Pewnie dadzą mi jakiś znak.
Upłynęło może z pół godziny, gdy w bramie grodu dostrzegam Mirka. Rozgląda się za mną. Powstaję spod dębu. Skoro mnie dostrzegł, kiwa ręką.
– Dobrze, już idę – daję znak. Spotykamy się w bramie. Rozradowana gęba przyjaciela świadczy, że żart się udał. Ciekawe czy także nabrali Radosza? Lepiej jednak byłoby żupana nie robić w konia. Nie uchodzi! Pytam więc o to natychmiast.
– O nie! Jeno z Przemkiem gadali. Okrutnie się temu dziwował – parska śmiechem.
No cóż, łatwiej przyszło Przemka ogłupieć, gdyż obecność Mirka uwiarygadniała przedstawioną historię, a Więcka jest do mnie przecież tak podobna. Jedynie długie włosy, sprytnie ukryte pod czapką, mogły go naprowadzić na właściwy trop. Jednak Bogna i Welisław, wciągnięci do spisku, również Więckę mianowali Sławkiem. Biedny Przemko, ale go skołowali!
Mirko wraca do Przemka, ja zaś okrężną drogą zachodzę go od tyłu i znienacka klepnąwszy w ramię, powoduję że się do mnie odwraca. Staje niczym przysłowiowy słup soli, a przy tym ma taką minę, że trudno utrzymać powagę. Parskam śmiechem, a ze mną reszta towarzystwa, z wyjątkiem nabranego. Lecz i on po chwili do nas się przyłącza. Biorę go w objęcia i poklepując radośnie, proszę o wybaczenie. Potem przedstawiam Więckę:
– A nie trap się – dodaję – nie ty jeden dałeś się zwieść. Wszytkich w Unisławów Źrebie powiodło się nam zmylić.
Teraz już Przemko na dobre rozpogadza oblicze. Świadomość, że Mirko, a nawet Unisław ze Zbisławą zostali nabrani, wyraźnie poprawia mu nadwątlone samopoczucie. Prosi byśmy weszli do domu, by ojciec i matka mogli również zobaczyć nasze niezwykłe podobieństwo. (W międzyczasie nadchodzi Gniewko, by zabrać Bognę i Welisława do ojca). I w tym wypadku uzyskujemy pełne zaskoczenie. Radosz kręci głową, jak by mu trudno było uwierzyć oczom, podobnie i mama Przemka. Muszę więc opowiedzieć, w jaki sposób odnalazłem Więckę. Schodzi mi na tym pewnie dobra godzina, lecz ciekawość Przemkowych rodziców została zaspokojona. Wspominam także o odnalezieniu Gniewkowego rodzeństwa. Niech zawczasu o tym wiedzą. Przecież Uniewit nie omieszka żupana powiadomić o tym radosnym zdarzeniu. Potem jeszcze jakiś czas rozmawiamy o tutejszych sprawach. Długo mnie tutaj nie było, więc nie jestem świadomy aktualnych spraw. Dowiaduję się zatem, że zupełnie niedawno miało miejsce weselisko Lubora i Siecisławy. Z Luborem przybył Tomir i Mlada. Tomir pono znowu zajął stanowisko na kniaziowym dworze, podobnie i Lubor, który jest Gorazdowym przybocznym.
– A to się pechowo złożyło! Wesele druha przeszło nam obok nosa!
Lubor bardzo żałował, że nas nie zastał. Rodzina Unisława również była na weselu, jednak w zamieszaniu jakie towarzyszyło naszemu powrotowi, zapomnieli nam o tym powiedzieć. Młoda para, z Tomirem i Mladą, już wróciła do domu. Naturalnie zapraszają nas w odwiedziny do siebie. Ha, rzecz godna rozważenia, ale na pewno już nie w tym roku. Jak na razie mam dosyć podróżowania. Ale w przyszłym lecie, kto wie?
Po wizycie u Radosza zachodzimy jeszcze na chwilę do Gniewka. Trzeba zabrać opróżniony zaprzęg i wracać do domu. Przemko pojedzie z nami, jako że uzyskał pozwolenie rodziców odwiedzenia Unisławowego Źrebu. Może nawet zostać do jutra.
Wchodzimy złożyć uszanowanie Uniewitowi. Widzę wszakże, że ojciec Gniewka jest całkowicie zaabsorbowany niespodziewanym szczęściem. Wprawdzie z nami rozmawia, lecz jego myśli zupełnie gdzie indziej błądzą. Żegnamy się więc, opuszczając izbę. Przed domem siadam z Więcką na wóz. Niuk z Chwataczem natychmiast dają za nami susa. Ilvy użyczyłem Przemkowi. Mirko dosiada Strzały i w drogę! Jeszcze tylko krótki przystanek na polanie przy źródle i potem, już bez zatrzymywania, jedziemy w stronę Kłodnicy, by w domu stanąć obiadową porą. Ten zaś nie może się obejść bez dalszego ciągu opowieści. Tym jednak razem Więcka mnie wspomaga, która nad podziw dobrze obraca językiem. Ma dziewczyna gawędziarski talent!
Jeszcze przed wieczorem powiodło się na polanę zwieźć łódź Gniewka. Naszą dłubankę zabrałem wracając z Radoszów. Na łodzie będzie trzeba wykonać jakiś stelaż i zadaszenie. Potem wszakże zdecydowane pierwszeństwo dam wodnemu młynkowi. Nic już nie stoi na przeszkodzie, żeby tym się zająć. Nasza Kłodnica bez trudu winna go poruszać. Po co się męczyć ręcznym przemiałem ziarna, skoro do tego można zaprząc energię płynącej wody? Pogadam o tym jeszcze ze Suligniewem. Wprawdzie jest kowalem, ale i innych spraw również świadomym, a przede wszystkim ciekaw wszelkich nowinek. Myślę więc, że w tej sprawie może mi być pomocnym. Wcześniej jednak wszystko już z grubsza opracuję. A póki co, żyjemy wspomnieniami wyprawy i chyba jeszcze przez jakiś czas tak będzie. Więcka również musi się u nas zaaklimatyzować i przywyknąć do puszczy. Przypuszczam, że z tym nie będzie większych problemów. Ważne, że jesteśmy razem, pośród życzliwych ludzi, a bieda nam w oczy nie zagląda. Na jutro zaś Gniewko zapowiedział swe przybycie z ojcem. Czyżby wreszcie nadszedł czas oświadczyn o rękę Miłki? Jeżeli zadecyduje objąć gródek w rodowej dolinie, pewnie bez niej tam nie pojedzie. Jestem więc ciekawy, jak się sprawy ułożą? Rzecz oczywista, że będzie mi żal się z nimi rozstać, ale niestety tak już w życiu bywa. Spotykamy kogoś, podążamy dalej razem, a potem przychodzi czas rozstania. Mam jednak pewność, że w tym wypadku jeszcze nieraz się zobaczymy i przeżyjemy niejedną wspólną przygodę. Szczerej przyjaźni nic nie zniweczy – ani rozłąka, ani czas. Tu wszakże opowieść o wyprawie po żarnowe kamienie dobiegła kresu. Jaka będzie następna – któż to wie? Zapewne jeszcze wiele wydarzeń czeka, aby się stać również i naszym udziałem.
Katowice -Ligota, 22 VI 2000 r. – 20 XI 2001 r.
[0] kłam – żart;
[1] checz – prymitywna chata;
[2] grot – główny żagiel;
[3] nie bresz – nie gadaj, nie pleć;
[4] nawia (od naw = nieboszczyk) – kraina zmarłych;