ODCINEK 2

Rozdział trzeci

 

          Dochodziła kresu sobota pierwszego dnia sierpnia. Po południu wróciłem z kolejnej wyprawy z archeologami. Tym razem jej celem był kurhan pośród sosnowego lasu nad jeziorem. Przy okazji, zupełnie przypadkowo, udało nam się również odnaleźć skarb z okresu rzymskiego, w czym i ja miałem duży udział. Siedząc z rodzicami w kuchni przy kolacji, opowiadałem o dopiero co przeżytych przygodach. Mojej siostry Michasi z nami nie było, gdyż wczesnym rankiem wyjechała na letni obóz. Ani spostrzegliśmy się, kiedy zapadł zmierzch, a my nawet nie zapaliliśmy światła. Dopiero gdy skończyłem opowieść, po jeszcze dobrej chwili, ojciec wstał od stołu i przekręcił kontakt. Czułem, że był ze mnie dumny. Niebawem i matka zaczęła się krzątać, zbierając brudne naczynia.

– Aha! Przyszedł, Romku, list od twego samozwańczego kapitana – przypomniał sobie ojciec, przy okazji – jak zwykle – podkreślając rezerwę, którą żywił względem Hucka od czasów jego kłopotów z bezpieką. – Mama go gdzieś odłożyła.

Po chwili, z listem w ręku, opuściłem kuchnię i zabierając wypchany plecak leżący obok garderoby, poszedłem do siebie. Było mi łyso. Przecież nie odpowiedziałem dotąd na jego poprzedni list. Miałem wprawdzie szczery zamiar odpisać z obozu archeologów, zawczasu przewidując jakieś ciekawe wydarzenia, w których przyjdzie mi uczestniczyć. Przynajmniej będzie o czym pisać – myślałem. Potem jednak sprawy tak się potoczyły, że o korespondencji zwyczajnie zapomniałem.

Opanowałem ciekawość, zostawiając sobie najświeższe wieści z Katowic jako lekturę do poduszki. Przed ułożeniem się na wersalce, finką rozciąłem kopertę i potem, już leżąc wygodnie, przy świetle nocnej lampki, zabrałem się za czytanie. List był długi. Na sześciu stronach formatu A4 Huck opisywał mi ostatnie wydarzenia, między innymi i historię wodociągowej awarii, która zaowocowała ciekawym odkryciem i znalezieniem książki w blaszanej puszce. Huck w paru zdaniach streścił książkę, przy okazji podkreślając swe zaskoczenie zawartą w notatce wiadomością o istnieniu wspomnień Litery.

– Niestety obawiam się – pisał – że manuskrypt wspomnień bezpowrotnie przepadł i nie sposób już go odnaleźć. – Wspomniał również o jakiejś jeszcze innej kartce, na której zapisano parę rzędów cyfr.

– Trudno mi zgadnąć czy to coś ważnego, czy też tylko przypadkowa zakładka? – kończył kwestię znaleziska.

Jako miłośnika historii, zaś od pewnego już czasu szczególnie zagadek związanych z przeszłością, bardzo mnie to zaintrygowało. Czyżby Pani Przygoda przesyłała zaproszenie do wspólnego przeżycia kolejnej przygody? Myślałem o tym niemal do północy.

Nazajutrz wieczorem wybrałem numer centrali międzymiastowej i zamówiłem rozmowę z Katowicami. Po upływie dziesięciu minut zadzwonił telefon. Czyżby już połączenie?! W słuchawce usłyszałem miły głos telefonistki informujący, że mam Katowice na linii.

Podziękowałem serdecznie.

Troszkę przyszło mi poczekać, aż Hucka przywołano do telefonu. Zaraz na wstępie przeprosiłem za przerwę w korespondencji, bijąc się w piersi aż dudniło. Podziękowałem za obszerny list. Chwilę rozmawialiśmy, wymieniając najświeższe wieści.

– Miałbym do ciebie prośbę – rzekłem wreszcie przechodząc do sedna sprawy. – Jeżeli nie miałbyś nic przeciw temu, mógłbyś mi przesłać znalezioną książkę. Najlepiej przesyłką poleconą, za potwierdzeniem odbioru. Wtedy obydwaj będziemy mieli pewność, że książka dotarła. Oczywiście nie zapomnij o obu kartkach, które w niej znalazłeś. I je chciałbym obejrzeć. A nuż uda mi się wpaść na jakiś ciekawy trop? Gra warta świeczki! Wiesz przecież, że coś takiego bardzo mnie interesuje. Nie bój się! – uprzedziłem jego ewentualne obiekcje. – Wszystko w komplecie zwrócę. Przyślę lub nawet osobiście przywiozę. Bardzo mnie ta historia zaintrygowała.

Pogadawszy jeszcze troszkę, zakończyłem rozmowę, nie chcąc ojcu nabijać rachunku za usługi telekomunikacyjne. Najważniejsze, że kapitan obiecał wysłać to, o co prosiłem, może nawet już jutro.

– Dobra nasza! – zatarłem ręce zadowolony.

Tym razem, biorąc pod uwagę pełnię sezonu urlopowego, poczta nad wyraz sprawnie wywiązała się z usługi, dostarczywszy przesyłkę już w środę. Szczęściem byłem w domu, przyjąłem ją więc osobiście, dwukrotnym podpisem kwitując odbiór listonoszowi. Nie mogąc opanować ciekawości, natychmiast poszedłem do siebie, po drodze rozrywając brązową kopertę. Po chwili miałem książkę w ręku. Na nieco wyblakłej okładce widniał brodaty jeździec w kapeluszu, z karabinem przewieszonym przez plecy, pistoletem i nożem za pasem oraz zwisającą u boku szablą. Koń szedł drogą, na której leżał zerwany łańcuch, dwie pruskie pikielhauby, zaś obok kilku rzemiennego batoga widniała ręka niewidocznej postaci leżącej w pyle drogi. W tle, za jeźdźcem, widać było pola, a nieco dalej, po prawej stronie, chyba zabudowania dworskie, zaś po lewej – najwyraźniej przemysłowe, o czym świadczył dymiący, wysoki komin i drewniana wieża wyciągowa kopalni. Ponad wszystkim zza chmur wyglądała połówka czerwonego słońca, z białym orłem w koronie.

„Zbójnik – Opiekun” – przeczytałem tytuł wydrukowany grubą, czarną czcionką, a u dołu okładki, drobnym drukiem: „Powieść Śląska z końca 18 i początku 19 wieku. Napisał Jan J. Kowalczyk.”

– A więc mam cię wreszcie! Jaką kryjesz tajemnicę? Pozwolisz mi ją ujawnić? – zapytałem cicho, jak gdyby była ludzką istotą. Lecz ona milczała, nie zaprzeczając ani potwierdzając. Tu niestety odpowiedzi musiałem udzielić sobie sam. Westchnąłem: – Trudno! Postaram się. A co z tego wyniknie, zobaczymy. W każdym razie tak łatwo ci nie popuszczę! – znowu zwróciłem się do niej.

Na początek postanowiłem dokładnie ją przeglądnąć. Siedząc przy biurku, przewracałem kartkę za kartką, dłużej zatrzymując wzrok na każdej stronie. Gdzieś około środka trafiłem wspomniane dwa karteluszki. Na jednym, odręcznie sporządzona notatka informowała o przekazaniu Tadzikowi Brodziakowi wspomnień Adama Litery. Niestety nie zawierała daty ni podpisu. Z tego co jednak mówił Huck wynikało, iż pismo wskazuje na stryja jego matki. Przyjmijmy więc, że tak było. Natomiast nie miałem wątpliwości, co do czasu jej powstania. W grę mógł wchodzić tylko okres pomiędzy wrześniem 1939 roku, a grudniem 1940. Znany był bowiem czas złożenia książki w skrytce. Przed wybuchem wojny coś takiego oczywiście nie miało sensu. Dopiero gdy autor poczuł się zagrożony, postanowił zabezpieczyć cenny manuskrypt w najlepszy sposób, jaki mu wpadł do głowy: Wywiezienie go z Katowic na wieś, z dala od ważniejszych szlaków komunikacyjnych. Tam, zapewne jeszcze w jakiejś skrytce, mógł spokojnie czekać na zakończenie wojennej zawieruchy.

Odłożyłem notatkę na blat biurka.

– Teraz ten drugi, złożony w połowie!

Rozwarłem karteluszek. Był formatu połówki zeszytowej kartki. Na kratkowanym papierze kilka rzędów dosyć wyraźnych liczb, pisane w liczniku i mianowniku.

– Dobrze! To zostawię sobie na potem. Jeżeli przeczucie mnie nie myli, będzie doskonałym deserem.

Obydwie kartki włożyłem do wiązanej, tekturowej teczki i schowałem w szufladzie biurka, by tam bezpiecznie czekały swego czasu. A póki co, wróciłem do książki postanawiając ją przeczytać. Liczyła 394 strony, pośród których umieszczono kilkanaście czarno-białych ilustracji. Szybko przebiegłem wzrokiem przedmowę. Jeżeli autorowi powiodło się zrealizowanie zamierzonego celu, lektura winna być ciekawa. Mój zapał troszkę studziła świadomość konieczności zmagania się ze śląską gwarą, w której pisarz zamierzał realizować dialogi. Pocieszenie stanowiła krótka rozprawa o śląskim narzeczu oraz zapowiedź wyjaśniania trudniejszych wyrażeń w odsyłaczach u dołu danej strony.

– Cóż, jakoś to zmogę – westchnąłem. – Przy okazji nieco poznam śląską mowę. Ciekawe czy jeszcze gdzieś obecnie tak się mówi?

I tak mozolnie brnąłem ze strony na stronę, zależnie od ilości gwarowych dialogów, wolniej lub szybciej je pokonując. Zrazu niezbyt mi to szło, lecz w miarę jak przybywało przeczytanych stron, było coraz lepiej. Opłacał się intelektualny wysiłek. Przecież miałem do czynienia z archaiczną polską mową, normalnie od dawna już nigdzie nie używaną. Coś, jak gdyby owad zakrzepły w bursztynie!

Powieść przedstawiała, dobrze udokumentowane bibliograficznie, wydarzenia na wsi pruskiego Górnego Śląska w ostatnich latach XVIII wieku. I bardzo trafnie podtytuł tomu 1 – „W czeluściach niedoli” – okres ten obrazował.

Jednak, Andrzeju, nie treść książki jest celem naszego zainteresowania, lecz wydarzenia, którym ona tylko towarzyszyła. Ogólnie mówiąc, powieść przedstawiała zaranie zmagań Ślązaków z Państwem Pruskim i różnej rangi urzędnikami oraz ziemskimi właścicielami, którzy je reprezentowali. Na początku II Wojny Światowej, po ponownym włączeniu tych ziem do Niemiec, jej przesłanie znowu nabrało aktualności. W hitlerowskiej rzeczywistości ta książka na Śląsku po prostu była niebezpieczna i przez to jak najbardziej narażona na unicestwienie, podobnie jak i autor, zatem nic dziwnego, że ją ukryto, chcąc ocalić przynajmniej ten jeden egzemplarz.

Po przeczytaniu całości postanowiłem przejść do „deseru”, jak nazwałem jedną z dwu kartek znalezionych w książce. Wyjąłem ją z teczki. Pożółkła barwa świadczyła o zaawansowanym wieku papieru. Na kartce, w sześciu rzędach, wpisano cyfry w licznikach i mianownikach, oddzielając każdy z takich ułamków pionowymi kreseczkami. Czasami wszakże w miejsce pojedynczej dano podwójną. Od czasu do czasu w ciągu ułamków widniały  liczby całkowite. Jak już wspomniałem, zapisanych w ten sposób było sześć rzędów na całą szerokość kartki, od lewego do prawego brzegu, bez wolnych miejsc. Nie miałem wątpliwości, że mam przed sobą jakąś wiadomość zapisaną szyfrem. No, bo po kiego licha, ktoś miałby się męczyć mozolnym pisaniem drobnych ułamków w kratkach, oddzielając dodatkowo każdy pionowymi kreseczkami? Z matematycznego punktu widzenia coś takiego nie miało sensu. Najprawdopodobniej więc „ułamki” oznaczały litery – tylko jakie? Dłuższą chwilę wpatrywałem się w kartkę czekając na olśnienie, niestety tym razem bezskutecznie. Wreszcie głęboko westchnąłem:

– Trzeba zabrać się za nią systematycznie!

Wpierw, na zeszytowej kartce, wiernie skopiowałem całość. Znowu dłuższy czas intensywnie wpatrywałem się w kartkę sprawdzając, czy aby przypadkiem „ułamki” się nie powtarzają? Owszem, czasami coś takiego miało miejsce, lecz sporadycznie i wyglądało mi to raczej na przypadkowe. Nie, żadną miarą cyfry nie odpowiadały kolejnym literom alfabetu! Może więc liczba w liczniku i mianowniku wskazuje położenie litery względem klucza szyfru? Jeżeli tak, kluczem niezawodnie będzie książka, gdyż dla zlokalizowania litery są tu potrzebne dwie dane.

Zakryłem pięć rzędów „ułamków” czystą kartką, pozostawiając na widoku tylko pierwszy. Najwyższą liczbą licznika było szesnaście, zaś mianownika – dwadzieścia dziewięć. Która określa wers tekstu, a która położenie litery w wersie? Sprawdziłem resztę „ułamków”. Najwyższą liczbą licznika było dwadzieścia jeden, zaś mianownika – czterdzieści cztery. Otwarłszy pierwszą z brzegu książkę, policzyłem ilość wersów na stronie. Wyszło mi trzydzieści sześć. W następnej- trzydzieści cztery. Podobnie w dalszych czterech. Tu wynik oscylował od trzydziestu czterech do czterdziestu. Wyglądało by zatem, że licznikiem raczej określono pozycję wersu na stronie, a mianownikiem kolejność znaku w wersie. Ale wcale nie było to takie oczywiste. Wystarczyło przecież, żeby książka-klucz miała większy format. Czy jednak takiej książki użyto by w charakterze klucza? Bardziej tu poręczna wydawała się książka przeciętnego formatu, taka jakich większość, a nie rzucająca się w oczy i bardziej trudna do ukrycia.

– Załóżmy więc, że jednak użyto przeciętnej – zadecydowałem. – Wczuj się w szyfrującego tekst. Gdzie byś szukał potrzebnych liter? Najpewniej od lewego marginesu, tak jak się czyta. Tak jest wygodniej. Dopiero gdy w pobliżu nie znajduję potrzebnej, patrzę dalej w prawo, nawet do końca linijki. Tak, coś takiego ma ręce i nogi!

Większość liczb w mianowniku nie przekraczała dziesiątki.

– Ba, lecz skąd znać stronę książki-klucza, na której należy szukać? To niestety było następnym problemem.

– Ech! – machnąłem ręką zniecierpliwiony. – Najlepiej zrobić sobie przerwę i zaparzyć herbaty.

Poszedłem do kuchni. Wkrótce zagotowała się woda w czajniku. Zalałem wrzątkiem herbatę w kubku i nakryłem talerzykiem, a potem z wszystkim wróciłem do siebie kontynuować przerwaną pracę.

– Jeżeli pojedyncze kreseczki oddzielają poszczególne litery, przez analogię podwójna winna oznaczać koniec wyrazu. Skąd jednak znać numer strony? – powróciłem do już postawionego pytania. – A może określa ją liczba całkowita? Tak, to jest prawdopodobne.

Liczby takie umieszczono zawsze po dwu, trzech domniemanych wyrazach. Pozostawała jeszcze tylko drobnostka: znać tytuł książki-klucza. W grę mogły wchodzić tysiące.

– A jeżeli jest nią egzemplarz „Zbójnika Opiekuna”? – błysnęła mi nagle w głowie genialna myśl. – Kartkę z szyfrem przecież w niej znaleziono.

Drżącymi z emocji rękoma sięgnąłem po książkę do szuflady. Pierwszą liczbą całkowitą była piątka postawiona mniej więcej w połowie pierwszej linijki ułamkowego ciągu. Otwarłem książkę na tej stronie.

– Cztery drugie, pięć czwartych i pięć siedemnastych – odczytałem. W czwartym wersie drugą literą było „z”, w piątym czwartą „a”, zaś siedemnastą w piątym „p”.

Złożyłem: „zap”. Niestety jednak nic mi to nie mówiło. Zapisałem więc na kartce następny hipotetyczny wyraz: pięć czternastych, cztery drugie, sześć dwudziestych, jedna szósta, jedna dwudziesta pierwsza, jedna druga, jedna siódma, jedna czwarta. Odszukując odpowiednie litery w tekście, uzyskałem: „y-z-s-w-r-e-i-p”. I jeszcze dwie następne litery za podwójną kreską, a przed pojedynczą oddzielającą cyfrę 5.

– Trzy drugie, trzy pierwsze: „a-N”.

Dlaczego duża litera na końcu? Czyżby należało czytać wspak?

– „Na pierwszy paz” – odczytałem z prawej w lewo.

– Jest! Romku, jesteś genialny!

Z nowym zapałem przystąpiłem  do dalszego rozszyfrowywania. Trójka na końcu dwu pięcioliterowych wyrazów mogła oznaczać trzecią stronę. Przewróciłem kartkę, a następnie zapisałem następne „ułamki” za podwójną kreską: siedem czwartych, trzynaście piątych, trzynaście czwartych, piętnaście trzecich, szesnaście szóstych i za następną podwójną kreską: szesnaście drugich, osiem czwartych, dwie czternaste, jedna dwudziesta dziewiąta, jedna pierwsza i trójka oddzielona od „ułamków” pojedynczą kreską.

„e-i-n-a-J u-k-j-u-W” – zapisałem wynik. „Wujku Janie” – odczytałem od prawej.

– Nie ma co, dobry ze mnie kryptolog – stwierdziłem dumny z siebie.

Następne sześć „ułamków” pomiędzy kreskami, z czwórką na końcu wskazującą na czwartą stronę, rozszyfrowałem: „n-z-r-p-j-z”. Niestety ani z prawa w lewo, ani z lewa w prawo, niczego sensownego nie dało się z tego odczytać.

– A niech to! Tak dobrze szło i raptem klops!

Przez dłuższą chwilę siedziałem nieruchomo, wpatrując się w szyfr i myśląc intensywnie.

– A jeżeli cały tekst zapisano z prawej w lewo i tak go należy czytać? Wtedy liczba wskazująca stronę wypadnie przed zaszyfrowanym wyrazem. Tak, to jest logiczne. Wobec tego dalszy ciąg wyrazu zaczynającego się od „paz” w pierwszej linijce, będzie od prawej w lewo, w drugim rzędzie, odczytane w/g piątej strony książki.

Nie tracąc ni chwili, przystąpiłem do dalszej pracy. Wkrótce odczytałem cały wyraz: „p-a-z-d-z-i-e-r-n-i-k”. Uskrzydlony powodzeniem, brnąłem dalej. Według piątej strony pozostała jeszcze tylko jedna osobna litera. Odszukałem: „w”. Teraz ósemka informowała, żeby się przenieść na tę stronę. „S-z-e-r-o-c-e” – odczytałem następną porcję „ułamków”, równocześnie zapisując litery pod spodem. W tym jednak miejscu wyłoniła się nowa trudność: Zapisana dziesiątka, oddzielona podwójnymi kreseczkami, bezpośrednio sąsiadowała z czwórką. Co by to mogło oznaczać? Szukać na stronie dziesiątej, czy też czwartej? Może dziesiątka jest osobnym wyrazem, skoro ją dwustronnie oddzielono podwójnymi kreskami i na przykład oznacza liczbę? Wobec tego postanowiłem na razie zostawić ją w spokoju, zaś dalszy tekst odczytać według strony czwartej. Zapisując literę za literą otrzymałem wyraz: „zaprzysiężonych”. Następna dziesiątka za podwójną kreską informowała, żeby się przenieść na tę właśnie stronę. Odszukując właściwe litery zapisałem: „w-B-a-c-t-w-i-e”. Kropka postawiona na końcu mogła tylko oznaczać koniec zdania.

– Zreasumujmy! – pomyślałem.

– „Wujku Janie. Na pierwszy pazdziernik w Szeroce[1] 10 zaprzysiężonych w Bractwie.” Potwierdziło się więc przypuszczenie dotyczące samotnej dziesiątki. Była liczbą określającą ilość osób.

Następne zdanie odczytałem następująco: „Wspomnienia Adama Litery i mapa ukryte pod tarczą pomiędzy…” W tym miejscu forma zapisu szyfru ulegała zmianie. Wprowadzono novum polegające na daniu pomiędzy rozdzielającymi kreskami aż dwu „ułamków”, z dodatkowym znakiem „+” między nimi. Umieszczona przed tym liczba informowała, że rozwiązania należy szukać na stronie 160. Otworzyłem książkę na wskazanej stronie, odszukując dziewiąty i dziesiąty znak pierwszego wersu. Tym razem były to: „X” oraz „I” oznaczające rzymską jedenastkę.

– Dobra! Niechaj będzie jedenastka! – zgodziłem się. Podobnie było z kolejnym podwójnym „ułamkiem” na stronie 126. Tu odczytałem rzymską dziewiątkę. Dzieliła je litera „i”, odczytana według dwunastej strony. I na zakończenia jeszcze tylko jeden wyraz do rozszyfrowania wedle siódmej strony: „T-a-d-z-i-k.”

Podsumowałem rezultat swej pracy:

„ Wujku Janie. Na pierwszy pazdziernik w Szeroce 10 zaprzysiężonych w Bractwie. Wspomnienia Adama Litery i mapa ukryte pod tarczą pomiędzy XI i IX. Tadzik.”

Odetchnąłem z ulgą. Spojrzawszy na zegarek stwierdziłem, że złamanie szyfru i odczytanie zakodowanej wiadomości zajęło mi bez mała cztery godziny. Ale i też miałem książkę-klucz dosłownie w ręku.  Bez tego mógłbym długo szukać!

Autor notatki w słowie „październik” zamiast „ź” użył „z”. Widocznie na danej stronie zabrakło mu takiej litery. Ale i tak nie zniekształciło to treści.

Byłem z siebie nad wyraz zadowolony. Nie ma co, sprawnie rozwikłałem kolejną zagadkę!

Z zaszyfrowanego meldunku jasno wynikało, że na początku okupacji, wzorem „Zbójnika Opiekuna”, zorganizowano tajną organizację nazwaną „Bractwem”.  Czyżby „Bractwo Wolnych Ludzi” – tak jak w powieści? Niestety brak jakichkolwiek dalszych wiadomości nie pozwalał niczego więcej w tej kwestii powiedzieć.

– Szkoda! Może na miejscu udało by się wpaść na jakiś dalszy trop? – pomyślałem. Ważniejszym jednak wydała mi się druga część meldunku precyzująca miejsce ukrycia manuskryptu wspomnień Litery i jeszcze jakiejś mapy na dodatek. Gdzie szukać skrytki „pod tarczą, pomiędzy XI i IX?” Czyżby o zegarową tarczę chodziło?

– No tak! Często przecież opisywano na niej godziny rzymskimi cyframi. A już na pewno na starych.

Z emocji aż się spociłem. Byłem niemal pewny, że właśnie w jakimś większym lub nawet dużym zegarze należy szukać. Tylko gdzie? Bez wątpienia w Szeroce bądź najbliższej okolicy, gdyż właśnie tam Tadzik zabrał manuskrypt. Wuj Jan musiał być świadomy miejsca ukrycia, skoro mu takiej informacji wystarczyło.

– A to się Huck zdziwi i zapewne ucieszy. Koniecznie muszę go jak najszybciej powiadomić. Czy jednak w tym wypadku skorzystać z telefonu? Tu zacząłem mieć wątpliwości.

– Nie, raczej powiem jedynie ogólnie – zadecydowałem. – A co potem? To się okaże.

Dochodziła dwudziesta pierwsza. W sam raz pora, żeby zatelefonować.

– Połączenie powinienem szybko uzyskać, a i Huck na pewno będzie w domu. A chociażby i nawet bym go nie zastał, zostawię wiadomość, że czekam na kontakt.

Tym razem na rozmowę czekałem najwyżej pięć minut. W słuchawce usłyszałem głos kapitana.

– Czołem kapitanie! Romek z drugiej strony. Co u ciebie słychać? Z powodu żniw w melioracjach zapewne zastój? – Chwilkę pogadaliśmy, wymieniając najnowsze wiadomości.

– Wiesz, przeczytałem książkę – rzekłem w końcu. – Ciekawa. Troszkę się namęczyłem przez tę waszą gwarę, lecz trud się opłacił. Przy okazji przyjrzałem się także karteluszkowi z ułamkami i wyobraź sobie, że go odczytałem. Nie było to zbyt skomplikowane. Ale nie będę o tym szczegółowo teraz opowiadał. Przy innej okazji. Książkę jutro odsyłam. Ciekawym twej reakcji? Napisz lub zatelefonuj. Będę czekał. Jeżeli byś telefonował, to zawsze o tej porze, gdyż wtedy zazwyczaj już jestem w domu. No, to na razie! Trzymaj się! Do następnej okazji! Cześć!

Odłożyłem słuchawkę na widełkach, spoglądając równocześnie na zegarek. Rozmawialiśmy cztery minuty. Wkrótce zresztą potwierdziła to telefonistka z „międzymiastowej””

– Dzisiaj już nie zabieram się za pisanie listu – zdecydowałem. – Wystarczająco długo wysiedziałem się nad szyfrem. Napiszę jutro z rana i później zaraz pójdę  na pocztę wysłać. Może i tym razem przesyłka dotrze w trzy dni?

 

W poniedziałek wróciłem do domu o ósmej wieczorem. Rodzice już wcześniej zjedli kolację. Nie chcąc fatygować matki, raz – dwa, przygotowałem sobie coś na ząb i zabrałem do siebie.

– Przynajmniej w trakcie jedzenia poczytam sobie – postanowiłem. Chwilę zastanawiałem się jaką wybrać lekturę? Ostatecznie zadecydowałem powrót do kilka już razy przeczytanych „Przygód dzielnego wojaka Szwejka”. Za każdym razem znajdowałem w nich coś nowego, zaś czytanie mogłem zaczynać w dowolnym miejscu. Po chwili namysłu otwarłem drugi tom na początkowych stronach i wolno przeżuwając kęsy, zagłębiłem się w lekturze. Zajęty czytaniem nawet nie spostrzegłem, kiedy w mym gardle znikły trzy duże skibki chleba, grubo obłożone plastrami pomidora i posypane posiekanym szczypiorkiem. Ukazał również dno półlitrowy kufel z kwaśnym mlekiem. Nie zwróciłem także uwagi na dzwonek telefonu.

– Romku, do ciebie! – doleciał mnie z przedpokoju głos ojca.

Zerwałem się z fotela, dopiero w drodze uświadamiając sobie, że o telefon chodzi.

– Pewnie Huck – podpowiedziało mi przeczucie, tym razem trafiając w dziesiątkę.

– Romku, rewelacja! Jesteś genialny – usłyszałem w słuchawce. – Przeczytałem twój list dwa razy i sam także odczytałem kartkę zgodnie z opisaną metodą. Masz bracie łeb nie od parady!

Próbowałem nieco tonować jego zachwyt, który – prawdę powiedziawszy – mile łaskotał moją ambicję. Na koniec kapitan zaskoczył mnie propozycją:

– Jeżeli nie masz nic pilniejszego lub ciekawszego w planie, nie wybrałbyś się tak do mnie? Może już nawet w środę? Załatwię sobie tydzień urlopu, a może nawet i dwa. Moglibyśmy spróbować odszukać manuskrypt wspomnień Litery. A jeszcze bardziej jestem ciekaw mapy. Jeżeli więc masz wolny czas i nic ważniejszego do roboty – przyjeżdżaj! Przy okazji poznasz kawałek zielonego Śląska i „żabi kraj”, jak nazywają okolice Pszczyny. Może być ciekawie!

Trudno było mi tak na poczekaniu zadecydować. Poprosiłem o czas do namysłu. Wprawdzie wszystkie egzaminy kończące trzeci rok studiów zdałem w sesji czerwcowej i do października z nauką miałem spokój, jednak nie wykluczone, że rodzice coś tam mają w planie. Wypadało zatem wpierw się zorientować, jak sprawy stoją i rzecz z nimi uzgodnić, a dopiero potem podjąć decyzję. Obiecałem odpowiedzieć nazajutrz.

– Oczywiście wstępnie możesz urlop załatwiać. Co najwyżej sam zaczniesz poszukiwania, a ja dojadę. Sądzę wszakże, iż razem za to się zabierzemy. No, to do jutrzejszego wieczoru! Trzymaj się kapitanie. Cześć! – zakończyłem.

– Chyba, Andrzeju, nie masz wątpliwości, jak bardzo mnie ucieszyło zaproszenie do Katowic. Tak po prawdzie, zamierzałem sam wystąpić z propozycją wspólnych poszukiwań, lecz dopiero we wrześniu. Tu jednak Huck zaskoczył mnie zamiarem „kucia żelaza póki gorące”. Po chwili namysłu przyznałem mu rację. Dlaczego właściwie rzecz odkładać do września? Lepiej od razu zmierzyć się z wyzwaniem i spróbować poszukiwania uwieńczyć sukcesem. Wobec tego nie było również co odkładać rozmowy z rodzicami. Powiedziałem zaraz o zaproszeniu na Śląsk oraz celu wyjazdu.

– Manuskrypt może okazać się cenny, dlatego chciałbym go poszukać. Jeżeli nie macie nic przeciw temu, pojechałbym w środę rano. Zapewne zabawię tam z tydzień lub nawet dłużej. W razie czego zatelefonuję, a i wy także zawsze możecie się ze mną skontaktować telefonicznie. Zostawię wam numer kapitana.

Wprawdzie po minie ojca poznałem, że nie jest zbytnio zachwycony perspektywą mego wyjazdu na Śląsk, ale mnie to nie zdziwiło. Znałem przecież jego rezerwę wobec Hucka.  Jednakże otwarcie nie zaprotestował. Za to matka nie miała żadnych wątpliwości.

– Jedź, Romku! Na pewno ci się powiedzie rozwikłanie tej sprawy. Cóż za przyjemność spędzać lato w Łodzi? – postawiła przysłowiową kropkę nad „i”.

Wobec tego postanowiłem pojechać w środę rano, tym razem korzystając z usług PKP.

– Tak będzie wygodniej i szybciej – pomyślałem. – W parę godzin dotrę do Ligoty i od czwartku będzie się można zabrać za robotę. Do wyjazdu pozostało jeszcze dosyć czasu, żeby sobie wszystko spokojnie przygotować. Jutro na dworcu sprawdzę godziny odjazdu pociągów i wieczorem potwierdzę Huckowi swój przyjazd.

Wróciwszy do siebie, wydobyłem z biurka stosik map turystycznych i odszukałem mapę województwa katowickiego. Wprawdzie stokroć bardziej odpowiadała by mi sztabowa „setka”, ale cóż, coś takiego było tajne lub w najlepszym wypadku poufne, zatem dla zwykłego śmiertelnika niedostępne. Położywszy kartę na biurku, zacząłem podróż „palcem po mapie”. Zawsze bowiem lubiłem zawczasu poznać teren przyszłego działania na tyle, na ile tylko było to możliwe.

– Dobrze byłoby mieć jakąś lepszą mapę powiatu pszczyńskiego – pomyślałem. – Możliwe, że Huck taką ma? A chociażby nawet i nie, przecież powinien dobrze znać tamte okolice jako teren swej zawodowej działalności. Nie ma więc sobie czym zawracać głowy! Grunt mieć ogólne pojęcie o topografii terenu. W tym zaś celu z powodzeniem wystarczy mi mapy turystycznej.

Potem jeszcze w biblioteczce odnalazłem nowe wydanie przewodnika po województwie katowickim, a odszukawszy w skorowidzu interesujące mnie miejscowości, znalazłem je w tekście. Skoro zaś zacząłem czytanie, oczywiście nie skończyło się tylko na nich. W efekcie ani się spostrzegłem, a tu już niemal północ na zegarze! Zamknąłem przewodnik.

Później, już leżąc na wersalce przykryty kocem, jeszcze przez chwilę myślałem o czekającej mnie nowej przygodzie, tym jednak razem bez przykrych następstw bezsenności. Wnet pogrążyłem się we śnie, by nazajutrz rano wstać wypoczęty i pełen zapału do działania. W ciągu dnia skompletowałem niezbędny ekwipunek, złożywszy wszystko w kącie przy wersalce. W tej sytuacji spakowanie plecaka mogło zająć najwyżej dziesięć minut. Wieczorem potwierdziłem Huckowi swój przyjazd nazajutrz wczesnym popołudniem. Ucieszył się.

– Urlop od jutra mam już załatwiony. Przeszło dwa tygodnie. Chyba tyle nam wystarczy? Coś mi mówi, że odszukamy ten zegar, chociaż na pewno nie będzie to łatwe. Żeby tak parę lat wcześniej, gdy jeszcze ciotka żyła. Byłoby łatwiej. Ale nie ma się czym na zapas trapić. Już tam się dobrze postaramy, żeby coś z tego wyszło – zakończył optymistycznie.

 

          Minęła trzynasta. Pociąg, stukając rytmicznie kołami o styki szyn, zbliżał się do Katowic. Za oknami wagonu przesuwał się przemysłowy krajobraz, od czasu do czasu przerywany zielonymi pustkami. Powietrze nieomal było widać, a już na pewno czuć i to nawet spory kawałek przed Katowicami. Wprawdzie, jako mieszkańcowi Łodzi, zadymione i zapylone powietrze nie było obce, lecz gdzie mu tam jeszcze do tego, którym obecnie oddychałem! Najpewniej będę się wpierw musiał jeszcze zaaklimatyzować – pomyślałem nieco przekornie.

– Chyba już dobijamy celu? – skonstatowałem po pewnym czasie. Świadczył o tym wzmożony ruch pasażerów zdążających w stronę drzwi. Wobec tego i ja zdjąłem plecak z półki i zarzuciwszy obydwa paski na jedno ramię, ruszyłem w kierunku najbliższego wyjścia. Wagonem jeszcze parę razy rzuciło na rozjazdach i po chwili już mijał początek peronu. Zapiszczały hamulce, trzasnęły któreś przedwcześnie otwarte drzwi i pociąg znieruchomiał.

– „Tu stacja Katowice” – usłyszałem głos spikerki w nieco chrypiącym megafonie. Przeczekałem pierwszy impet towarzyszy podróży chcących jak najszybciej opuścić wagon. Zawsze mnie dziwiło dokąd tak się nagle ludziom spieszy, skoro już dotarli do celu podróży? Ba, jeżeli mogę zrozumieć tych, którzy w ostatniej chwili chcą jeszcze złapać połączenie, zupełnie nie wiem dlaczego i pozostałym tak się nagle spieszy? Czyżby w tym momencie padali ofiarami jakiejś psychozy? W sam raz temat pracy naukowej dla psychologa.

Wreszcie przy drzwiach zrobiło się luźno i jako ostatni stanąłem na stopniu wagonu. Z przyzwyczajenia rzuciłem okiem w jedną i drugą stronę. O dwa wagony do przodu, przy zejściu z peronu, mignęła mi jasna czupryna Hucka. Pomachałem mu ręką, gdy popatrzał w moją stronę. Zobaczył. Odpowiedziawszy tym samym, ruszył w mym kierunku. Po chwili padliśmy sobie w ramiona, radośnie poklepując się po plecach. Wszak ostatnio widzieliśmy się przed paru laty. Huck spoważniał, a może tylko wąsy, które sobie zapuścił, sprawiały takie wrażenie?

– Może byśmy, Romku, zaraz poszli na obiad? – zaproponował po powitaniu. – Niezbyt daleko. Dobrze dają zjeść w stołówce Wojewódzkiej Rady. Czasami tam wpadam, gdy mnie tu z jakąś sprawą w delegacji z Pszczyny wysyłają. Nawet to lubię. Przynajmniej jestem wcześniej w domu, a nikt o to nie może mieć do mnie pretensji. Byłoby przecież głupotą jeszcze tego samego dnia wracać do Pszczyny tylko po to, żeby wnet znowu jechać z powrotem do Katowic.

– Ciężki masz plecak? – zainteresował się po chwili.

– Taki sobie.

– Może byśmy go więc zostawili w przechowalni bagażu? Po kiego licha taszczyć tobół ze sobą? W taki gorąc i bez tego wystarczająco się spocimy.

Nie miałem nic przeciw temu. Na wszelki wypadek wydobyłem z plecaka wiatrówkę i wyjąłem z niej portfel oraz książeczkę PKO. Przy przechowalni nikogo nie było, więc sprawa została szybko załatwiona.

– No, możemy pójść wrzucić coś na ruszt – rzekł kapitan, gdy już wyszliśmy przed dworzec.

Do Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej rzeczywiście nie było daleko. Przed upływem dziesięciu minut zobaczyłem wielki, szary gmach zajmujący przestrzeń całego kwartału. Minęliśmy go bokiem, przez plac przechodząc na jego tyły, gdyż właśnie z tamtej strony znajdowała się stołówka dla pracowników Prezydium. Huck bez problemów załatwił dwa obiady. Siedliśmy przy stoliku w kącie, chociaż przy innych również było jeszcze wiele miejsca. Po dosyć zawiesistej zupie jarzynowej, dopchaliśmy się drugim daniem i na koniec zapili jabłkowym kompotem. Ruch w stołówce nadal nie był wielki, mogliśmy więc jeszcze troszkę posiedzieć, by posiłek spokojnie ułożył się w żołądkach. A przede wszystkim panował tutaj przyjemny chłód. Po odsiedzeniu dobrych piętnastu minut, zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Huck odniósł do okienka opróżnione talerze i niebawem znowu byliśmy na ulicy.

– Wiesz – zaproponował – może by tak naszą poszukiwawczą ekspedycję zacząć od stryja Jana Jakuba? Spoczywa niedaleko stąd, na cmentarzu przy ulicy Sienkiewicza. Chociaż cmentarz nie jest zbyt zachęcającym początkiem, gdyż każdemu kojarzy się raczej z końcem, lecz w tym wypadku może być, jako że biorących kiedyś udział w tych wydarzeniach nie ma już pośród żywych.

– Dobrze! – zgodziłem się. – Chętnie odwiedzę grób autora „Zbójnika Opiekuna”. Mając ku temu okazję, nigdy bym sobie nie darował nie skorzystania z niej. A tak przy okazji, może byśmy naszą poszukiwawczą wyprawę jakoś nazwali? Co byś powiedział na: Akcja „Zbójnik Opiekun”?

– Świetny pomysł. Zgoda. Niech tak będzie.

Ruszyliśmy w stronę słońca, wciąż lekko pod górkę. Przy kolejnym skrzyżowaniu Huck wskazał na dużą willę, obecnie zajętą przez przedszkole:

– Dom Wojciecha Korfantego – poinformował.

Oczywiście wiedziałem o kogo chodzi. Zaraz też stanęliśmy u cmentarnej bramy. Krótki spacer główną aleją wiodącą środkiem, a następnie, przed płotem dzielącym cmentarz, kilkanaście kroków w prawo i już byliśmy na miejscu.

– 25.VII 1872r. – 22.VII 1941r. – odczytałem daty z nagrobnej płyty. – Zabrakło mu trzech dni do sześćdziesiątych dziewiątych urodzin – skonstatowałem.

– I tak by raczej dłużej nie pożył – Huck na to. – Cztery dni po śmierci przyszło poń gestapo, które tym razem dobrze trafiło. Stryj od początku okupacji musiał się ukrywać. Załomotali w drzwi. Skoro tylko się uchyliły, wtargnęli do mieszkania.

– „Gdzie jest Jan Kowalczyk?” – po polsku wrzasnął dowodzący trójosobową grupą.

– „Na cmentarzu” – spokojnie odpowiedziała stryjenka po niemiecku, natychmiast inkasując  siarczysty policzek. Stasiek – Huck wskazał sąsiedni grób – stanął w obronie matki. I on doskonale potrafił mleć ozorem po niemiecku. A gdy swe wywody poparł aktem zgonu ojca, dotąd pewni swego gestapowcy, spuścili z tonu.

– „Świński pies znów nam uciekł! Tym razem chyba na dobre.” – skwitował dowodzący. Ale i tak dokładnie przetrząsnęli mieszkanie, zaś autentyczność zgonu na pewno skrupulatnie sprawdzono.

Spojrzałem na grób Staśka : 29.XI 1924r. – 28.IX 1945r. Niezbyt długo cieszył się życiem! Zaledwie wojna dobiegła końca i nastały pierwsze dni pokoju, on odchodzi. Dlaczego?

– Dlaczego umarł? – zapytałem, tym razem głośno.

– Zastrzelili go czerwonoarmiści na ulicy i to niezbyt daleko od domu. Śledztwo szybko zakończono uznając, że zginął z ręki nieznanego sprawcy, chociaż nieoficjalnie wiadomo, iż dosyć szybko zabójcę zidentyfikowano. Cóż, nie wypadało oskarżać sojuszników i tak już zostało. I pomyśleć, przeżył wojnę, konspirację, a gdy już wrócił do normalnego życia i zapisał się na studia, ginie!

Dłuższą chwilę staliśmy nad grobami w milczeniu, w ten sposób oddając cześć zmarłym. Potem, już w drodze powrotnej, poprosiłem kapitana, żeby mi cokolwiek powiedział o Janie Kowalczyku. W zasadzie przecież nic o nim nie wiedziałem.

– Dobrze! – zgodził się. – Stryj, Jan Jakub – pozwól, że tak będę go nazywał, chociaż nie był moim stryjem, lecz matki, ale tak już się w rodzinie utarło o nim mówić – pochodził z Krzyżowic pszczyńskich. Pradziadek Franciszek był rolnikiem i kołodziejem, podobno dobrym. Rodzinę można nazwać wielodzietną, gdyż prócz trzech synów: Wawrzyńca, Jana i Tomasza, w jej skład wchodziły jeszcze cztery córki. Chłopcy w szkole wyróżniali się zdolnościami. Wawrzyniec skończył studium nauczycielskie i został nauczycielem. Cóż, kiedy pogryziony przez chorego na wściekliznę psa, zmarł na zaraniu swego dorosłego życia. Za namową miejscowego proboszcza, Jana Jakuba po ukończeniu wiejskiej szkoły pradziadek posłał do gimnazjum w Pszczynie, a potem na studia teologiczne do Wrocławia, jako że wszyscy widzieli w nim przyszłego księdza. Niestety po trzech semestrach Stryj zrezygnował z teologii, przenosząc się na Wydział Prawa, którego został absolwentem. Na studiach, pod wpływem polskiej literatury i historii, stał się świadomym Polakiem, odtąd bardzo aktywnie uczestniczącym w polskim ruchu narodowym. We Wrocławiu założył pierwsze gniazdo Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Oczywiście należał do tajnej Ligi Narodowej, bardzo przyczyniając się do jej rozwoju w pruskim zaborze. Jego głównym polem działania stała się walka z germanizacją, czasami nawet w dosłownym słowa tego znaczeniu, gdy to spory z niemieckimi adwersarzami rozstrzygał sportowo: lewym sierpowym lub prostym, w czym również był dobry. Pod koniec roku 1901, za działalność w polskim ruchu studenckim, dostał od pruskiego sądu pierwszy wyrok, wprawdzie nie duży, lecz wystarczający, by mu uniemożliwić dalszą karierę prawniczą. I tym sposobem Niemcy sprawili, że został dziennikarzem, ukręcając sobie sami bicz na własny grzbiet. Pasją Jana stało sie narodowe odrodzenie Górnoślązaków i uczynienie z nich świadomych Polaków, zaś przede wszystkim połączenie Śląska z resztą ziem polskich. Tu ściśle współpracował z Wojciechem Korfantym. Na początku roku 1902, wraz z moim dziadkiem Tomaszem, zorganizował Spółkę Wydawniczą „Górnoślązak” i odkupił czasopismo o tej samej nazwie, uniezależniając się finansowo oraz politycznie od dotychczasowego wydawcy. Zaś dziadek Tomasz po ukończeniu wiejskiej szkoły nie mógł się dalej kształcić w gimnazjum, chociaż bardzo tego pragnął. W wieku czternastu lat został oddany do terminu u kupca w pobliskich Żorach. Odtąd przez kilka lat pomnażał swą wiedzę na drodze samokształcenia oraz zaoczne kursy. Wreszcie został uczniem szkoły handlowej we Wrocławiu. Zamieszkał z bratem Janem, tym sposobem nawiązując styczność z polską młodzieżą akademicką Wrocławia i politycznymi działaczami polskimi z Kongresówki oraz Galicji. I on stał się świadomym Polakiem. Gdy więc Jan tworzył spółkę wydawniczą, objął jej dział administracyjny, zarządzając finansami. W tym czasie Korfanty odsiadywał czteromiesięczny wyrok, lecz stryj Jan zarezerwował dla niego stanowisko współredaktora. Równocześnie Stryj współtworzył Polskie Towarzystwo Wyborcze, którego zadaniem było wprowadzenie polskich posłów do Reichstagu. Jako publicysta i mówca wiecowy, aktywnie uczestniczył w kampanii wyborczej. Władze pruskie zaciekle zwalczały „Górnoślązaka” będąc świadome jego roli w dziele rozbudzania polskiej świadomości narodowej na Śląsku. Ciągłe procesy i nakładane grzywny miały zniszczyć gazetę, zaś odsiadki w więzieniu za publikowane artykuły wystarczająco zniechęcić redaktorów. Lecz na przekór temu „Górnoślązak” dobrze się trzymał. Ba, wręcz się rozwijał, pomnażając grono czytelników i unowocześniając własną drukarnię. I to czego nie dokonały pruskie szykany, sprawiła różnica zdań pomiędzy redaktorami. Gdy stryj Jan w roku 1905 odsiadywał półroczny wyrok, Korfanty ustąpił z Redakcji, a pozyskawszy kilku  udziałowców Spółki, założył własne pismo „Polak”, przy okazji przejmując również część czytelników „Górnoślązaka”. A tu trzeba było pilnie spłacać kredyt zaciągnięty na nowe maszyny drukarskie!

Stryj Jan nie mógł przeboleć kroku wspólnika i współtowarzysza walki o polskość Śląska. Krach spółki był również jego osobistą klęską finansową.[2] Jednak w następnym roku, przy kolejnych wyborach z okręgu zabrsko – katowickiego, w stosunku do Korfantego zachował się lojalnie, popierając jego kandydaturę. Nie w jego stylu było przedkładanie osobistych animozji nad sprawy narodowe! Zagrożony następnymi procesami, na początku 1906 roku opuścił Górny Śląsk, by przez Triest wyemigrować do Stanów Zjednoczonych. Tam działał w skupiskach polonijnych, współpracując z miejscowymi polskimi dziennikami. Na krótko przed wybuchem I Wojny Światowej wrócił do Warszawy, działając w Narodowej Demokracji. Wojna zastała go w Kopenhadze, gdzie był korespondentem prasy narodowo – demokratycznej. Po nawiązaniu kontaktu z Komitetem Narodowym Polskim w Paryżu, współtworzył armię gen. Hallera. Po zakończeniu działań wojennych nadal zabiegał o przyłączenie Górnego Śląska do Odrodzonej Polski, między innymi zbierając fundusze na ten cel w USA. W latach 1920-21 pełnił funkcję polskiego konsula we Wrocławiu, organizując miejscową polską ludność do akcji plebiscytowej. Po III Powstaniu Śląskim, w wyniku którego część Górnego Śląska została przyłączona do Rzeczpospolitej, przez pięć lat piastował godność jej senatora, zaś później – do wybuchu II Wojny Światowej, jako komisarz rządowy działał w Katowickiej Izbie Przemysłowo-Handlowej, poniechawszy działalności politycznej. I tak zastała go wojna. Nic zatem dziwnego, że hitlerowskie władze zawczasu jego nazwisko umieściły na tzw. „liście gończej”. Gdyby nie ewakuacja z Katowic na początku września, pewnie by dał głowę w momencie wkroczenia Niemców do miasta. Wtedy bardzo szybko złowionych przeciwników stawiano pod murem i kulą załatwiano dawne porachunki. Nie bacząc na konsekwencje, jeszcze przed końcem września wrócił do Katowic, lecz od tej pory zmuszony był się ukrywać, często zmieniając miejsce pobytu. Pewną pomocą w tym okazała  się nieświadomość hitlerowców, którzy przez jakiś czas mylili z nim dziadka Tomasza, którego dwukrotnie aresztowali. Wpierw w październiku 1939r. i ponownie w grudniu 1940, tym razem z natychmiastowym wywiezieniem do obozu w Oświęcimiu. W tym czasie stryj Jan, złożony śmiertelną chorobą, z wolna dogorywał w ukryciu. Zmarł w otoczeniu rodziny, a nie w hitlerowskiej katowni. Przynajmniej to mu zostało oszczędzone. Dlatego myślę, że właśnie wtedy ukryto kasetkę z książką, gdy śmiertelna choroba wyeliminowała go z aktywnej działalności. Co się dalej z „Bractwem” działo, nie wiem i nikt w rodzinie nie wie. Ba, nie wiedziano nawet o istnieniu „Bractwa”! Sądząc jednak z tego, że zarówno Tadzik i Stasiek znaleźli się później w szeregach Związku Walki Zbrojnej, konspiratorzy z „Bractwa” do niego najpewniej znaleźli drogę. I tyle historii Stryja. Pewnie cię zmęczyłem przydługim gadaniem, lecz sam o to prosiłeś – zakończył.

– Aha – dodał po chwilce – chyba wiem, gdzie Stryj wszedł w posiadanie wspomnień Litery. W bibliotece po dziadku znalazłem drugą jego powieść „Miłość i czyn”. Wyobraź sobie, że jej bohaterem jest potomek Adama Litery, który przyjechał do Odrodzonej Polski wziąć udział w jej odbudowie. I wiesz skąd przyjeżdża? Ze Stanów Zjednoczonych, w których ongiś jego przodek znalazł schronienie. Wychodzi więc na to, że manuskrypt wspomnień Litery musiał w Stanach wpaść w jego ręce.

– Pewnie masz rację – stwierdziłem, zadowolony z rozwiązania jednej z zagadek.

W przechowalni bagażu odebrałem plecak i wkrótce siedzieliśmy w pociągu do Raciborza, by nim w dziesięć minut dotrzeć do Ligoty.

 


 

[1]        Prawidłowa odmiana nazwy wsi jako przymiotnika rodz. żeńskiego winna być: M. Szeroka, D. Szerokiej, C. Szerokiej, B. Szeroką, N. Szeroką, M. Szerokiej, W. Szeroka. Natomiast pośród mieszkańców w/w wsi powszechnie używano nast. odmiany: M. Szeroka, D. Szeroki, C. Szeroce, B. Szerokę, N. Szeroką, M. Szeroce, W. Szeroka, którą i ja przyjąłem w tekście „Akcji”, nie chcąc odbiegać od miejscowej tradycji.

[2]        Edward Wichura – Zajdel – „Górnoślązak we wspomnieniach Tomasza Kowalczyka” Zaranie Śląskie zeszyt 2, Katowice 1963r. Str.277; tamże również przypis 34.

Skip to content