ODCINEK 3

Rozdział czwarty

 

 

          Jak za pierwszej bytności, znowu rozgościłem się na dużej werandzie, z wyjściem na obszerny taras w ogrodzie. Huck również tu przytaszczył swe polowe łóżko, byśmy byli razem. Tak było wygodniej. Przynajmniej nic nam nie przeszkadzało w nieskrępowanym snuciu planów na najbliższe dni. Leżąc wygodnie na polówkach, przykryci kocami, zagadaliśmy się niemal do północy. Przecież obydwaj mieliśmy sobie tyle do powiedzenia! W tym wszakże wypadku można było sobie na to pozwolić. Nazajutrz nic nas nie piliło i nie zmuszało do wczesnego wstawania.

Niuk, duży wilczur kapitana, oczywiście nam towarzyszył, rozłożywszy się na swym dywaniku w kącie. Początkowo nawet czuwał, pilnie nastawiając uszu, jak gdyby z naszej rozmowy nie chciał uronić ni słowa. Widocznie  jednak rychło uznał, że noc jest spaniu przeznaczona, przeto ułożywszy się na boku, niebawem spał w najlepsze.

Dnia następnego postanowiliśmy odwiedzić Szerokę, by na miejscu rozejrzeć się za zegarem ze skrytką pod tarczą. W tym bowiem wypadku żaden z nas nie miał wątpliwości, że właśnie tam Tadzik ukrył manuskrypt wspomnień Litery. Wprawdzie gospodarstwo Winklerów już dosyć dawno przeszło w obce ręce, jednakże kapitan znał obecnych gospodarzy i nie przewidywał raczej większych trudności bądź przeszkód z ich strony.

– Ale wątpię, Romku, żeby ów zegar był u ciotki Anny. Bywałem tam, wprawdzie jako dziecko, lecz nie przypominam sobie takiego. W kuchni na półce stał duży budzik, z dwoma dzwonkami u góry, zaś w izbie drugi – mniejszy. Jednak poszukać nie zawadzi! A może Tadzik schował manuskrypt u wuja Pawła? On także mieszkał w Szeroce. Ale u wuja nie przypominam sobie większego zegara. U sąsiadów ciotki Anny, za Pszczynką, był ścienny, mający zamiast wahadła taką fikuśną huśtawkę. Dobrze go zapamiętałem. Na pewno jednak był za mały, żeby w nim cokolwiek ukryć, a już mowy być nie może o manuskrypcie, chociażby i nawet tylko formatu notesika.

– A co z kościołem? – zapytałem. Wiedziałem o nim z przewodnika. – W kościołach zazwyczaj bywają zegary i to nawet czasem dwa. Jeden na wieży i drugi w prezbiterium.

– Ano tak, bywają, lecz nie tak często. Na Śląsku stawianie zegara w kościele nie było  raczej w zwyczaju. Do dzisiaj pamiętam swe zdziwienie z Warszawy na widok dużego, stojącego zegara opodal ołtarza. Dopiero tam coś takiego pierwszy raz zobaczyłem. Na wieży, owszem, ale jednak nie wszędzie. Decydującą rolę grała tu zamożność parafii bądź fundatora. Niestety nijak sobie przypomnieć nie mogę czy w szerockim kościele jest na wieży zegar, czy też nie? Cóż, sprawdzimy na miejscu, podobnie i w Krzyżowicach. Obydwa kościoły budowano niemal jednocześnie.

Zostawiliśmy więc sprawę zegarów do jutrzejszego rekonesansu. Stanęło na tym, że wyruszymy nie wcześniej niż o dziesiątej. Przynajmniej się wyśpimy, zaś do wieczora i tak zdążymy wszystko objechać.

Nazajutrz, zgodnie z planem, niezbyt się spiesząc, wstaliśmy ciut po dziewiątej. Wprawdzie Niuk już dużo wcześniej zafundował nam pobudkę, jednak Huck otwarł mu drzwi na taras i pies wyszedł do ogrodu, pozwalając nam jeszcze podrzemać. Skoro wreszcie opuściliśmy posłania, bez zbędnego ociągania zabraliśmy się za przygotowania do wyjazdu. Śniadanie zajęło góra pół godziny. Prognoza pogody w wieczornym „Dzienniku Telewizyjnym” nie przewidywała na dzisiaj opadów w naszym rejonie. Co najwyżej mogło się przejściowo zachmurzyć. Na wszelki jednak wypadek kapitan radził zabrać coś przeciwdeszczowego. Zabraliśmy zatem ortalionowe płaszcze złożone w niewielkich torebkach. Rzecz nad wyraz wygodna i poręczna, a w razie potrzeby dosyć skuteczna.

– A chociaż nawet zmokniemy, cóż z tego? Nie pierwszy i nie ostatni raz. Odzież w lecie,  sama wnet wyschnie na grzbiecie – zrymowało mi się mimochodem.

Kwadrans po dziesiątej Huck wyprowadził WSK-ę. Ciekawy byłem, jak długo pomęczy się z jej uruchomieniem. Nieraz widywałem motocyklistów obficie zraszających potem swe stalowe rumaki w próżnych wysiłkach uruchomienia maszyny.

– Benzyny mamy pełny bak. Zatankowałem przedwczoraj przy powrocie z pracy – rzekł mój gospodarz przyciskając trzpień przelewu na gaźniku. Potem trzykrotnie ruszył dźwignię rozrusznika, by mieszankę zassało do cylindra i na koniec energicznie kopnął. O dziwo, silnik bez problemów zapalił, pykając równym rytmem na wolnych obrotach.

Zapięliśmy kaski. Huck naciągnął na ręce długie, skórzane rękawice i dosiadł swego „rumaka”. Z podręczną torbą podróżną, przewieszoną na pasku przez plecy, zająłem miejsce za nim. Ruszyliśmy. Motor w chwilę pokonał dolinę Kłodnicy i już niebawem zbliżaliśmy się do międzynarodowej trasy E-16 wiodącej z Gdańska do południowej granicy państwa w Cieszynie.

W Łaziskach Górnych, za Mikołowem, z bliska zobaczyłem stożki potężnych hałd przy elektrowni. Unoszące się z ich zboczy niebieskawe dymki świadczyły, że się palą. Wkrótce zresztą doznania wzrokowe potwierdził także i nos. W miarę jak ostro opadająca szosa zbliżała się do podnóży Wzgórz Mikołowskich, powietrze gęstniało od czerwonawych wyziewów huty graniczącej przez płot z elektrownią. Huck dodał gazu, by jak najprędzej stąd uciec. Odetchnąłem z ulgą, gdy wreszcie to zapowietrzone miejsce zostało daleko za nami. Po minięciu Woszczyc, z niszczejącym dworkiem przy drodze, wjechaliśmy w las.

– Zachodnie krańce lasów pszczyńskich – poinformował mój towarzysz. – Chociaż ciągną się jeszcze dalej w stronę Rybnika, a stamtąd już tylko skok do lasów raciborskich.

W Żorach porzuciliśmy będącą w przebudowie E-16, by teraz, już spokojną szosą lokalną, przez Osiny i Borynię dotrzeć do Szeroki.

– O, tam jest gospodarstwo ciotki Anny. Ta biała chałupa szczytem do nas i ciemną stodołą obok – wskazał ręką w lewo, gdzie w oddali, na skraju zielonego jęzora łąk, z melioracyjnym rowem biegnącym środkiem, w otoczeniu wysokich drzew, znajdował się wskazany obiekt.

– A tam, gospodarstwo wuja Pawła. Oczywiście i w nim obecnie ktoś inny mieszka. Obydwa poszły w obce ręce, gdy następców nie stało.

– Jedziemy wpierw pod kościół sprawdzić czy ma zegar? – zapytał po chwili.

– Dobrze, zacznijmy od tego – zgodziłem się.

Zostawiwszy za sobą ostry zakręt, jakiś czas zdążaliśmy drogą wzdłuż Pszczynki płynącej przez wieś, by za kolejnym podwójnym łukiem stanąć u stóp kopca uwieńczonego kapliczką. Za nim, na niewielkim wzniesieniu, stał barokowy kościół, niestety bez zegara na wieży. Po sąsiedzku rozłożyły się dworskie zabudowania, obecnie najpewniej PGR-u. Wspięliśmy się na górkę i poprzez cmentarz podeszliśmy do kościoła. Huck ujął klamkę masywnych drzwi. Niestety były zamknięte.

– A to nowe zwyczaje! Normalnie bywał otwarty – zdziwił się. – Widocznie z tą masą ludzi, którzy ściągnęli do budowanej kopalni, przyfrunęły także niebieskie ptaszki o lepkich łapkach – skonstatował po chwilce. – Nie ma więc co dziwić się proboszczowi, że w ten sposób zabezpiecza kościół przed złodziejami. Smutne to, lecz niestety prawdziwe. Co najwyżej możemy sobie tylko popatrzeć od zewnątrz na późny śląski barok i tyle!

Wolno okrążyliśmy kościół i westchnąwszy na koniec z rezygnacją, wrócili do motocykla.

– Jedziemy na byłe włości ciotki Anny – zadecydował Huck. – Od tego chyba zaczniemy poszukiwania. Możemy tam dojechać z dwu stron. Albo drogą przez wieś i następnie skręcić w lewo, na mostek nad Pszczynką, albo zapłociem. Jak wolisz?

Wybrałem zapłocie. Wnet byliśmy na miejscu.

We wrześniu jeden z kuzynów kapitana wybierał się do Francji. W związku z tym w rodzinie rozważano nawet, czy by przy tej okazji nie pokusić się na odszukanie grobu Tadzika, który właśnie tam gdzieś został pogrzebany. Wprawdzie było wiadome, że swego czasu ciotka dostała z Niemiec jakieś papiery dokładnie informujące o miejscu pochówku syna. Ba, był pono nawet załączony dokładny plan cmentarza. Niestety nikt w rodzinie nie znał szczegółów tej sprawy. Uznano więc, że nie ma sobie czym głowy zawracać, jako że owe papiery najpewniej po śmierci ciotki przepadły, zatem odszukanie grobu jest niewykonalne. Jednak Huck, zawodowo tkwiący w wiejskim środowisku, był odmiennego zdania, sądząc iż sprawa bynajmniej jeszcze nie jest przesądzona. Przecież na wsi niepotrzebne rzeczy zazwyczaj wędrują na strych, tak więc i papiery po ciotce – jeśli naturalnie nowi gospodarze ich nie zniszczyli – również mogły tam znaleźć schronienie. Zamierzał nawet w tym celu odwiedzić obecnych gospodarzy władających włościami ciotki. Teraz zaś został jeszcze dodatkowo zdopingowany ewentualnymi poszukiwaniami zegara, które – prawdę powiedziawszy – najbardziej nas interesowały. Postanowiliśmy zatem przy jednej okazji załatwić obydwie sprawy. Huck uznał, że najlepiej będzie, jeżeli czasowo „wcielę” się w postać jego kuzyna, zaś głównym powodem naszych odwiedzin Szeroki jest próba odszukania owych dokumentów. Mówienie o zegarze uznał za zbędne.

– Jeszcze gotowi pomyśleć, że o poszukiwanie Bóg wie jakich skarbów chodzi. W końcu przecież nie o wszystkim musimy w koło rozpowiadać.

– Dobrze kapitanie. Mogę zostać twym kuzynem. Taka drobna mistyfikacja nikomu nie zaszkodzi.

Gospodyni widać zawczasu przez okno dostrzegła niespodziewanych gości, gdyż zaledwie nasze stopy stanęły na podwórzu, wyszła przed ganek i bystro spoglądając w naszą stronę, usiłowała rozpoznać, kogo bogi niosą w progi? Huck pospieszył przodem. Wprawdzie ostatnio spotkali się przed kilku laty, lecz miał nadzieję, że jeszcze nie został zapomniany. I w tym się nie pomylił.

– A co to za święto, żeś se o nas przypomniał? – usłyszał na powitanie. – Ale z ciebie chłop wyrósł!

Powitanie i – jak zwykle przy takich okazjach – wymiana krótkich wiadomości, zajęła dłuższą chwilę. Wreszcie i ja zostałem przedstawiony jako kuzyn Roman.

Zostaliśmy zaproszeni do domu. Zostawiwszy kaski na ganku, weszliśmy do kuchni, zasiadając na ławie przy stole pod oknem, którego wewnętrzne skrzydła zostały na lato zdjęte, by nie przeszkadzały. Zewnętrzne, rozwarte na oścież i zabezpieczone haczykami, pozwalały na swobodny dostęp powietrza i intensywną wentylację tego przecież zazwyczaj dusznego pomieszczenia. Jeszcze jakiś czas Huck wymieniał dotyczące rodziny wiadomości i pytał o szerockich znajomych. W międzyczasie zostaliśmy poczęstowani świeżą maślanką i pajdą swojskiego chleba odciętą z wielkiego, okrągłego bochenka.

– Niebo w gębie! – stwierdziłem, ku widocznemu zadowoleniu pani Anieli.

Gdy już wymienili najważniejsze wieści, kapitan przystąpił do sedna sprawy:

– Romek za miesiąc jedzie do Francji. Jak już tam będzie, chciałby spróbować odnaleźć grób Tadzia. Jednak w rodzinie nikt nie wie, gdzie został pochowany. Pamiętam, że ciotka dostała z Niemiec pismo w tej sprawie. Był nawet przy nim plan cmentarza. Nie trafiliście aby czegoś takiego w papierach po niej? Zresztą pewnie dawno już ich nie ma, więc daremnie pytam.

– Wiesz, jeżeli miała to odłożone, może jeszcze być. Antek całą szufladkę z jej papierami  wyniósł na góra[1]. Jak je myszy nie ześrutowały, to w jakiejś skrzynce będą. Musielibyście sami se poszukać. Ja nie mam czasu. Muszę obiad naszym uwarzyć, żeby mieli gotowy jak przyjdą z pola.

– Tym się nie trapcie – Huck na to. – Możemy się za nimi rozglądnąć. Znajdzie się coś – dobrze, nie znajdzie – trudno! – I tym sposobem wkrótce pięliśmy się stromymi schodkami na strych. Jego prawą część zajmowało świeże siano, zaś lewa – z oknem w południowym szczycie – pełniła rolę domowego lamusa. Czegóż tam nie było! Huck wyjął z kieszeni latarkę na płaską baterię i zaczął przeszukiwanie najciemniejszych kątów. Ja tymczasem zająłem się bardziej widną częścią strychu.

Stosunkowo szybko znalazłem karton z zawartością szuflady. Przysiadłszy pod oknem na przewróconym do góry dnem koszu, przeglądałem zakurzone papiery. Znalazłem nawet akt zakupu 46 arów gruntu od księcia pszczyńskiego, ponadto parę listów z frontów od Wacka i Tadzika, zaś na samym dnie list, o którym mówił Huck. Włożywszy go do kieszeni, resztę chciałem odłożyć do kartonu, gdy pomyślałem, że może by warto zabrać także listy Tadzika i Wacka? A nuż wyczytamy z nich coś interesującego?

– Oczywiście zabierz – zgodził się kapitan.

Potem, już obydwaj, szukaliśmy pilnie chociażby tylko szczątków jakiegoś zegara, lecz bezskutecznie. Owszem, Huck znalazł pudło patefonu bez tuby, którą zapamiętał jeszcze z dzieciństwa.

– Taka duża, biała w zielone paski – przypomniał sobie. – Ale już wtedy była osobno. Pono Ruski ją urwały, gdy wybebeszyli mechanizm patefonu.

Teraz więc tuby już brakowało, lecz puste pudło przetrwało. W kącie zachowały się nawet szczątki Wackowego motocykla, z którego czerwonoarmiści zabrali silnik i koła.

– Na kiego licha było im to potrzebne? – dziwiłem się. – Nie lepiej było zabrać cały motocykl?

– Też się temu zawsze dziwiłem – Huck na to. – Ale oni robili wiele niezrozumiałych rzeczy. Gdy wyjdziemy na podwórze, pokażę ci drzewo, przez którego pień przeciągnęli rowerowy łańcuch. Z czasem wrósł w pień, ale jego resztki pewnie jeszcze będą widoczne.

W trakcie poszukiwań, za krokwią Huck wypatrzył jakiś obrazek. Wyjął go ostrożnie i otarł rękawem sfatygowanej kurtki wiszącej na gwoździu. Zza brudnej szybki mało co było widać, zaś z ramki złuszczona farba odpadała płatami. Huck podszedł do okna.

– O, toż to obrazek Sztampego – rozpoznał. – Wiesz, jakiś czas ciotka służyła u tutejszego dziedzica, jeszcze zanim wyszła za Winklera. Szatampe dzierżawił majątek od księcia. Był oczywiście Niemcem, jednak podobno bardzo porządnym facetem. Samotnik i człek starej daty. Podobno we dworze miał całą egzotyczną menażerię. Dziadek Tomasz dobrze go znał. Za jego namową, jeszcze przed wojną, omal by kupił ziemski majątek w sąsiednim Jastrzębiu Górnym od niejakiego Szraja. Ów Szraj bardzo chciał sprzedać folwark i proponował dziadkowi bardzo korzystne warunki. Ostatecznie jednak dziadek na zakup się nie zdecydował.

– Jaki tam ze mnie byłby dziedzic – żartował. A po wojnie był jeszcze bardziej zadowolony.

– Zabrali by mi go bolszewiki i jeszcze rodzinę szykanowali – mawiał do nas.

– Dziadek lubił psy i zawsze miał jakiegoś wilczura. Chyba mam to po nim – zaśmiał się. – Gdy wybuchła wojna, a jego aresztowali, zaś majątek skonfiskowano, w domu zrobiło się biednie. Wtedy Rena przywieźli do szerockiego dworu. Dziedzic Sztampe przyrzekł się nim opiekować tak długo, jak będzie trzeba. Niestety później Niemcy Rena zmobilizowali i biedne psisko poszło na wojnę. A z obrazkiem było tak: W roku 1944, już po śmierci Tadzika, Sztampe posłał po Ciotkę. Chciał jej przekazać wyrazy współczucia, a najpewniej również się pożegnać, jako że już był bardzo słaby. Wtedy dał jej ten obrazek na pamiątkę. Wkrótce zmarł i został pochowany na tutejszym cmentarzu, wraz ze swą nieodłączną, długą fajką, którą mu włożono do trumny.

Wziąłem obrazek, chcąc nań także rzucić okiem. Za brudną szybką widniała poznaczona zaciekami grafika przedstawiająca drogę biegnącą w gęstym szpalerze drzew. Nie dostrzegłem sygnatury autora.

– Może mi się uda to wyprosić od pani Anieli? – rzekł mój kompan. – Tutaj na pewno rychło zniszczeje. A nuż powiedzie się go jeszcze odratować?

W końcu zeszliśmy na dół. Minęła godzina pobytu na strychu i dłużej po prostu być tam nam nie wypadało.

Triumfalnie pokazałem znalezione listy:

– Jest! – powiedział Huck. – Znaleźliśmy. Serdeczne dzięki, żeście tego nie spalili. Jest jeszcze parę listów z wojny od Tadzika i Wacka. Możemy je zabrać?

– A bierzcie! Cóż nam po nich? Przecież to z waszej rodziny.

– A ten obrazek? Znalazłem za krokwią. – Huck „kuł żelazo póki gorące.”

– Bierz! Przynajmniej jednego grata mniej!

– Piękne dzięki, pani Anielo! Zawsze to dla nas pamiątka po ciotce.

Jeszcze parę minut wiedliśmy rozmowę, lecz widząc, że nadchodzi pora obiadu, nie uchodziło nam dłużej tu siedzieć. By więc nie narazić się na zarzut nadużycia gościnności, serdecznie pożegnaliśmy gospodynię, prosząc o przekazanie pozdrowień pozostałym domownikom.

– Jeszcze wpadniemy do Konradów i jedziemy do domu – powiedział Huck na wychodnym. – Do widzenia! Przy okazji znowu was nawiedzę. No, to z Bogiem!

W drodze do furtki zboczyliśmy w stronę płotu, bym mógł zobaczyć drzewo z resztkami rowerowego łańcucha sterczącego z kory. Z niedowierzaniem pokręciłem głową. Po kiego licha ktoś zadał sobie tyle trudu, by przedziurawić pień dla przeciągnięcia przezeń łańcucha i to zupełnie bezużytecznie?

– A tam spoczywa niemiecki żołnierz – kapitan wskazał ledwo już widoczny kopczyk za płotem. – Odarli go do koszuli i grożąc śmiercią, zakazali pochować. Ale i tak ciotka nieboraka pogrzebała, skoro tylko sołdaci ruszyli dalej. Za parę lat po grobie nie zostanie ni śladu. Wyobrażasz sobie zaskoczenie, gdy kiedyś przez przypadek ktoś szczątki wykopie?

Po chwili siedliśmy na WSK-ę – i jazda!

U Konradów Huck spodziewał się uzyskać więcej informacji, jako że gospodarz był kiedyś najbliższym towarzyszem zabaw młodych Winklerów. Ich wciśnięty pomiędzy drogę a Pszczynkę stary dom najwyraźniej dochodził kresu swego istnienia. Na łące, za rzeczką, powstawał nowy, którego mury wyrosły już ponad fundamenty. Wprawdzie do zakończenia budowy było jeszcze daleko, lecz w niczym nie umniejszało to  faktu, że jeżeli jeszcze nie dni, to przynajmniej lata starej chałupy są policzone. Kapitanowi widocznie zrobiło się żal domu, w którym ongiś niejednokrotnie bywał. Stawiając motocykl na stopkach, rzekł melancholijnie:

– Tak to wszystko kiedyś dochodzi swego kresu. Lata biegną, czasy się zmieniają, a wraz z nimi ludzkie gusty i upodobania. Co było dobre dla dziadków i rodziców, niekoniecznie odpowiada dzieciom. Ale nie ma się czemu dziwić. Ludzie chcą wygodniej mieszkać i na wieś wprowadzają do niedawna tylko miejskie nowinki udogadniające życie. W konfrontacji z nimi stare nie ma szansy. Chyba zawsze tak było, tylko zmiany dokonywały się wolniej. Bez tego pewnie byśmy do dzisiaj siedzieli na klepiskach w kurnych chatach. Ale mimo wszystko jakoś mi żal, że wkrótce zniknie ta chałupa, chociaż jej lokatorzy z radością przeniosą się do wygodniejszego i zdrowszego domu. Ten na pewno już wilgoć opanowała. Wiesz, w piwnicy bije źródło ujęte w studzienkę, a woda rurą odpływa do Pszczynki. Chyba przyznasz, że rzadko gdzie można coś takiego trafić.

– Z czymś takim jeszcze się nie spotkałem – odparłem. – Ze studnią w piwnicy – tak. Ale o własnym źródle w domu nie słyszałem.

– A ja znam kościół i to w dodatku na górce, z bijącym weń źródłem. Nawet nie tak daleko, w Lędzinach, na wschód od Tychów. Możemy się tam nawet kiedyś wybrać.

W tym jednak momencie wypadało przerwać rozmowę, bowiem na drewniany ganek wyszedł gospodarz, zapewne zdziwiony niespodziewanymi odwiedzinami. I tutaj również byłem kuzynem Romanem.

– Lepiej się trzymać jednej wersji – zdecydowaliśmy.

Szczęśliwym dla nas trafem, pan Konrad aktualnie przebywał na urlopie, w głównej mierze wykorzystywanym na budowę domu, którą – jako wysokiej klasy mistrz – sam prowadził. To że dzisiaj był w domu, a nie na budowie, zawdzięczaliśmy biurokracji. Rano, już czwarty raz, musiał się pofatygować do Powiatu, by wreszcie pomyślnie załatwić jakąś sprawę związaną z budową. Właśnie zjadł obiad i miał zamiar zabierać się za robotę.

– No, to niewiele sobie pogadamy – pomyślałem. – Trzeba będzie ponowić odwiedziny i to najpewniej w niedzielę. Ale póki co, siedliśmy na ganku. Dla porządku Huck wspomniał o moim rzekomym wyjeździe do Francji. Tym jednak razem również szczerze opowiedział o znalezieniu książki i kartki z zaszyfrowanym meldunkiem Tadzika, który odczytałem. Stąd wiemy o „Bractwie” i dziesięciu jego zaprzysiężonych członkach w Szeroce. Powiedział także o gdzieś tutaj ukrytym manuskrypcie wspomnień Litery. Obydwie sprawy bardzo nas zaciekawiły i mamy zamiar je wyjaśnić. Będziemy więc wdzięczni za każdą wiadomość mogącą nam w tym dopomóc.

– Przecież, panie Konradzie, wyście chyba najlepiej znali Tadzika i Wacka. Można powiedzieć, że razem wzrastaliście.

Gospodarz uśmiechnął się:

– Masz rację. Od małego zawsze byliśmy razem. Wacek pierwszy wyfrunął z domu. Poszedł na naukę do kupca Tyrtali w Żorach. Ja, troszkę później, do roboty przy murarzach. Tylko Tadzik został na tej ich małej gospodarce. A miał on ci złote ręce! Czego się złapał, to zrobił. Byłby z niego majster, albo nawet inżynier. Tylko mu ten garb przeszkadzał. Jeszcze za dziecka, pamiętam było to przez żniwa, wleźli z Wackiem na gruszę i obaj spadli. Wpierw Tadzik, a Wacek na niego. Wtedy Tadzikowi coś się stało. Nie mógł wstać. Potem przeszło, ale go w plecach bolało. Kto tam wtedy jeździł po doktorach? A jemu chyba pękł kręgosłup i później na plecach zaczął mu garb rosnąć. I już tak z nami ganiać nie potrafił. Wacek tym się gryzł, bo to przez niego na drzewo leźli, ale z czasem mu chyba przeszło. Tadzik też z garbem się jakoś pogodził. Widać tak mu było pisane – mówił. A z Wacka wyrósł chłop na schwał. A jak za nim panny patrzały! U pryncypała był cały tydzień, a w domu tylko na niedzielę. W poniedziałek wcześnie rano gnał do Żor, a czasami to już nawet w niedzielny wieczór.

W trzydziestym dziewiątym, pierwszego września przyszli Niemcy. Niektórzy ze wsi bardzo ich witali i mieli dziedzicowi za złe, że go z nimi przy tym nie było. Ale on nie był za Hitlerem. To był porządny człowiek. Kiedyś nawet powiedział, że ci co tu przyszli to żadni Niemcy, lecz banda Hitlera. Mało wtedy było Niemców, co by tak myśleli.

– A Tadzik jeździł na rowerze tam, gdzie się bili i przywoził w torbie naboje, co je tam pozbierał. Przywiózł też pistolet, a karabin i „maszynówkę” gdzieś tam schował. Na razie nijak tego nie mógł przywieźć. Gdyby Brodzina wiedziała co robi, szybko by mu to wybiła z głowy! Miał szczęście, że go przy tym Niemcy nie chwycili. Tylko mnie powiedział, co robi, ale zakazał o tym komukolwiek mówić. Nawet Wackowi, który już na stałe mieszkał w Żorach i tylko od czasu do czasu do matki wpadał. I z tym miał nosa, bo jakoś przed Godami Wacek do domu przyjechał w zielonym mundurze żandarma! Jak by mi kto w pysk dał! Tak go Tyrtala przez te parę lat na Niemca przerobił. No i Wacek był żandarmem, ale specjalnie nikomu nie szkodził, a później to nawet nas ostrzegał i czasem spał ze mną w stodole.

– Nie musisz się bać, jak z tobą jestem – mówił.

A Tadzik wciągnął nas do „Bractwa”. „Bractwo Wolności” się to nazywało. Mieli my szkodzić Hitlerowi, gdzie się tylko da, a jak przyjdzie czas, walczyć  o Polskę. To był już 1940 rok. W Szeroce było nas dziesięciu. Ten karabin i „maszynówkę” tośmy aż zza Żor z Tadzikiem na wózku pod słomą przywieźli. Jechali my z tym po boku – miedzami. A „Bractwo” było chyba w Katowicach założone, ale kto w nim jeszcze był, nie wiem. Tak se teraz myślę, że pewnie Tadzików wuj Jan musiał w tym też być. Z Katowic Tadzik dostawał gazetki, co my je po kryjomu czytali. Kiedyś były też na maszynie drukowane ulotki. Było w nich napisane, że Polska znowu będzie, a zdrajców spotka zasłużona kara. Rozwiesili my je po sąsiednich wsiach. Ale w 1941 coś się z tym „Bractwem” porobiło i dopiero później my byli w ZWZ[2]. W Szeroce był też na rolnych robotach Stasiek – kuzyn Tadzika, żeby go nie wywieźli na roboty do Niemiec. Potem załatwili mu robotę w niemieckiej firmie w Katowicach. Ja też robiłem w budowlanej firmie u Niemca. W międzyczasie Wacka wzięli do wojska i z Rusami wojował. Był u Paulusa pod Stalingradem. Tam został ranny, ale go samolotem wywieźli. Dzięki temu ocalał i już nie był taki za Hitlerem. Jak Niemcy zaczęli przegrywać, to do Wehrmachtu brali naszych nawet bez volkslisty. Wacek był gefrajtrem i tam do nich też takich wcielili. Niemcy strasznie z nimi wyrabiali i nazywali polskimi świniami. Wtedy Wacek się rozeźlił i dał w zęby jakiejś szarży. No to go osądzili i zdegradowali do szeregowca.

– „Srom ich gefrajtra!” – powiedział mi, gdy był na urlopie.

– A Tadzika też wzięli do Wehrmachtu. Nasz wójt w pierwszym rzędzie Polaków tam wysyłał. Tadzika pono zamiast własnego syna, który zrobił się nagle chory. Wysłali go do Francji. Nim pojechał powiedział mi, że jak się tylko da, ucieknie i do Polskiego Wojska będzie chciał się dostać, co tam na zachodzie było. Nie zdążył i padł w tym pierońskim mundurze. Tak mu biednemu pewnie było pisane. Jak co kogo ma trafić, to przed tym nie ucieknie. Mówią, że ktoś ma szczęście, albo go nie ma. Mnie się jednak wydaje, że każdemu wszystko jest przeznaczone. A już najlepiej można się o tym przekonać w wojennym czasie. Wtedy przecież nic nie biegnie normalnym torem i trudno cokolwiek przewidzieć. Jeden zaraz dostanie po łbie tak, że się już nie podniesie, a inny z najgorszych opałów wyjdzie bez szkody i to w dodatku nie jeden raz. Chociażby tak, jak mój znajomek Antek z Pniówka. Wzięli go do Wehrmachtu i pojechał na wschodni front, do Finlandii. Jechali przez Szwecję, o czym teraz nikt nie wspomina, ale tak było. Nawet ich Szwedzi w czasie podróży prowiantowali. Jednakże nie o tym chciałem mówić. Był więc Antek na rusko-fińskim froncie i mu się to bardzo nie podobało. Myślał tylko, jak by się do domu urwać? Wreszcie wymyślił: Jak ich zacznie ostrzeliwać ruska artyleria, wystawi nad okop nogę. Może w nią trafi jakiś odłamek? A chociażby i nawet nogę stracił. Lepiej żyć bez nogi, niźli z obydwoma iść do piachu – myślał. Taki był zdesperowany. Jak pomyślał, tak zrobił. Przyszła artyleryjska nawała. Antek na ochotnika pozostał w okopie jako obserwator, zaś reszta kamratów schowała się w bunkrze. Dla większej pewności Antek wystawił ponad okop obydwie nogi. Co było dalej, nie pamiętał. Obudził się dopiero w szpitalu, na głębokich tyłach i to w dodatku z całymi nogami! Powiedzieli mu, że w okopie zasypał go wybuch pocisku i tylko z ziemi sterczały jego nogi. Dzięki temu został odkopany. Jego kamraci zginęli w bunkrze bezpośrednio trafionym ciężkim pociskiem, zaś jego nawet nie drasnęło, a jedynie kontuzjowało.

Z czymś takim długo w szpitalu nie zabawi i wnet wróci na front – myślał. Postanowił uciec do neutralnej Szwecji. Wiedział, że musi wejść przynajmniej 50 kilometrów w głąb kraju, jako że Szwedzi wydawali uciekinierów bliżej granicy złapanych. Dopiero za pasem szerokim na  pięćdziesiąt kilometrów mógł być pewny internowania. Nie czekając na zwolnienie, zwiał ze szpitala i szczęśliwie przekroczył granicę. Nocami wędrował, we dni się ukrywał i tak szedł, byle dalej od granicy. Ostatecznie przeszedł ponad 50 kilometrów, nim go złapali. I wtedy jednak się okazało, że w linii prostej do granicy jest tylko 48 kilometrów! Wydali Szwedzi Antka Niemcom. Wiedział, że się z tego już nie wywinie i pójdzie pod mur. Chociaż nie miał na co liczyć, postanowił walczyć do końca. Udawał pomylonego. Nic, tylko gadał o swych towarzyszach broni, że do nich chce iść. Dali go więc na tydzień do takiego specjalnego wojskowego szpitala na obserwację, by stwierdzić czy rzeczywiście ma coś z tą głową, czy też symuluje? A on nocami rozgrzewał głowę pod kołdrą, aż pot kapał i zaraz leciał lać na nią lodowatą wodę z kranu. Od tego dostawał wysokiej gorączki, ale ciągle nie przestawał gadać o swych kamratach. Cóż, kiedy stąd słaba była dla niego nadzieja! Główny lekarz – pułkownik, znany był z tego, że podobnych Antkowi delikwentów szybko wysyłał pod mur. Aż tu trzeciego dnia pan pułkownik dostaje wiadomość, że podczas nalotu na Hamburg zginęła jego rodzina. Dostał natychmiastowy urlop i jeszcze tego samego dnia wyjechał do Niemiec. Zastępstwo objął major – Austryjak. I wyobraźcie sobie, że dał Antkowi wariackie papiery, chociaż dobrze wiedział, co jest grane. Poklepał go po ramieniu i mu to wprost powiedział. I tym sposobem Antek wrócił do domu jako niezdolny do służby wojskowej. Potem przydzielili mu robotę szofera. Jeździł do chemicznych zakładów w Kędzierzynie. I tam go dopadł ciężki nalot, z którego wyszedł cało, chociaż jego ciężarówkę diabli wzięli. Innym razem wybrał się z kolegą – urlopowanym żołnierzem na muzykę do krzyżowskiej karczmy. Pojechali rowerami. Wracali późną nocą polną drogą, co w jednym miejscu biegnie płytkim wykopem. Gdy tam dojechali, nagle słyszą: „Halt!” – i zaraz ktoś pociągnął serią po nich. Niewiele myśląc – buch na ziemię! A to Gestapo i żandarmi czatowali tam na partyzantów, o których dostali wiadomość. Antkowi przestrzelili nogawkę, jego koledze – rękaw. Gdy się wyjaśniło, że to nie partyzanci, a urlopowany żołnierz i zwolniony z wojska inwalida, jeden z gestapowców szczerze powiedział Antkowi, że miał szczęście, bo gdyby w zamieszaniu zastrzelili jego towarzysza i on by tutaj został.

Jak już u nas front przeszedł, na pobojowisku znalazł karabin-garłacz do wystrzeliwania granatów. Naturalnie Antek musiał go wypróbować. Założył granat na lufę i strzelił. W tym wszystkim, zamiast „ślepaka”, załadował ostry nabój. Granat mu rozerwało razem z lufą, a jemu tylko bębenki w uszach popękały. A jak ruskiemu oficerowi, który okazał się lekarzem pokazał, że potrafi dym z papierosa wypuszczać uszami, ten go zaraz odstawił do szpitala, gdzie mu uszy wyleczyli. Do dzisiaj dosyć dobrze słyszy. Po wojnie się ożenił, doczekał synów i dom wybudował. Inny z dziesięć razy by poszedł do piachu, a jemu nic. I niech mi ktoś powie, że to nie przeznaczenie?

– Coś w tym jest – rzekł Huck. – Mama mówiła podobnie. Miała jeszcze z przed wojny przyjaciółkę, Maryśkę Olszewską – nauczycielkę. Często nas odwiedzała. W roku 1941 mama zaprosiła ją na wigilię i Święta Bożego Narodzenia. Widziałem nawet fotografię z tej wigilii przy choince. W drugi dzień Świąt nagle uparła się wracać do domu. Była niezamężna i mieszkała z bratem w Rybniku. Mama ją namawiała, żeby została do końca Świąt, tak jak uprzednio ustaliły. Ale ona nic, tylko że pojedzie, żeby z bratem przynajmniej jeden świąteczny wieczór spędzić. Mama z tatą odprowadzili ją na dworzec i na pożegnanie umówili się na Sylwestra. Wtedy ją ostatni raz widzieli. Jak się później mama dowiedziała, następnego dnia, wcześnie rano, wpadli do nich gestapowcy po brata, który był w ZWZ. Przy okazji i ją zabrali. Wnet znalazła się w Oświęcimiu, gdzie bardzo szybko zginęła. Wprawdzie i ona należała do ZWZ, pełniąc funkcję łączniczki, lecz Niemcy o tym nie wiedzieli.  Gdyby wtedy u nas została, nie byłoby jej w domu podczas najścia gestapowców. A tak sama się  wepchnęła śmierci w objęcia! Przecież zabrali ją tylko dlatego, że była w mieszkaniu. Przeznaczenie? Przypadek?

– Hm. Rzeczywiście dziwne – mruknąłem.

– Zaś Wacka ostatni raz widziałem przed Bożym Narodzeniem w czterdziestym czwartym, gdy przyjechał na urlop – kontynuował po chwili pan Konrad. – Miał już dosyć Niemiec i Hitlera. Pokazał mi nawet cywilne ubranie pod mundurem. Ale czy mu się udało zdezerterować – nie wiem. Nikt go więcej nie zobaczył, ani też o nim słyszał. Może biedaka złapali i wykończyli? W każdym razie już do swej jednostki nie dotarł. W styczniu czterdziestego piątego jego oddział stał w Warszowicach i nawet koledzy przyjechali do Brodziny o niego pytać. Wtedy się dowiedziała, że nie wrócił do oddziału. Jego towarzysze broni byli przekonani, że się gdzieś zadekował – wszak wojna się kończyła. Zostawili mu pozdrowienia i prośbę, by się po wojnie odezwał. A on gdzieś zaginął i nikt nie wie, gdzie złożył swe kości. Gdyby żył, przecież by w końcu dał matce znać, że nie zginął, chociażby i nawet po latach. Przepadł jak kamień w wodę i tyle!

– A co ciotka Anna za nim się naszukała – rzekł kapitan. – Pisała do Czerwonego Krzyża – naszego, niemieckiego i ruskiego. Nikt jednak o nim nic nie wiedział. Żeby było dziwniej, nawet podobno zawsze skrupulatni Niemcy, ostatnią o nim zapisaną wiadomość w aktach mieli  z czasu ewakuacji spod Stalingradu, a więc początek 1943 roku. Co się następnie z nim działo – biała karta. Ostatecznie został sądownie uznany za zmarłego.

– Ale nam się panie Konradzie dobrze gada, zaś robota czeka. Nie chcielibyśmy przeszkadzać – taktownie rzekł Huck po krótkiej przerwie.

– Jak już jesteście, możemy sobie pogadać. Nawet mi się przyda troszkę wytchnienia. Robota może poczekać. Świat się przez to nie zawali – roześmiał się.

Wobec tego Huck nawiązał do ukrytego gdzieś rękopisu:

– Tadzik napisał wujowi, że ukrył go wraz z jakąś mapą pod tarczą, pomiędzy rzymską jedenastką i dziewiątką. Romek uważa, że chodzi o zegar, naturalnie większy, w którym by się zmieściły. Ale gdzie tu takiego szukać? Nie pamięta pan aby jakiegoś?

– U Brodziny na pewno nie. Daję głowę. U nas na ścianie wisiał taki z huśtawką zamiast wahadła, ale za mały, żeby coś w nim schować. U Sztampego na pewno był, jednak Tadzik u niego raczej nie bywał.

– A u wuja Pawła? – wpadł mu w słowo kapitan.

– Zaraz, zaraz! Niech no sobie przypomnę. Wprawdzie do Szkróbków zbyt często nie chodziłem, ale jednak. Wiesz, chyba był. No tak! W tej przybudówce, co ją w miejsce ganku zrobił, gdy w Odrodzonej Polsce został naczelnikiem gminy. Żeby mu interesanci nie musieli po chałupie łazić, przystawił do domu taką izdebkę i w niej załatwiał urzędowe sprawy. I tam w kącie stał taki duży zegar.

– No, to mamy! – pomyślałem ucieszony, niestety nieco za wcześnie.

– Ale zegara już nie ma – kontynuował. – Jak przyszli Ruski, zabrali z niego werk[3]. Widać cały w szafce był dla nich za duży. Pewnie go i tak wnet wyrzucili. Została po nim tylko szafka. To wiem na pewno, bo się kiedyś Szkróbka u nas o to żalił. Może więc jeszcze gdzieś tam na górze leży? Trzeba by sprawdzić. Jeżeli jednak Tadzik rękopis schował pod tarczą, to przy wyciąganiu werku musieli go ruscy znaleźć. Czego przeczytać nie mogli, darli. Myślę więc, że już rękopisu nie ma. Ale zapytać Ainela o szafkę nie zawadzi. Tylko nie wiem czy kogoś zastaniecie w domu? Mają przecież pole też w Krzyżowicach, a tu żniwa!

Zrzedły nam miny. Nasz gospodarz miał rację. Manuskrypt najpewniej znaleźli czerwonoarmiści i w ogień rzucili. Cóż im po starym i nieczytelnym szpargale? Chwilę milczeliśmy zawiedzeni, że tak się kończą nasze poszukiwania.

– Cóż, siła wyższa – westchnął Huck na ostatek. – Jeżeli jednak już tu jesteśmy, chciałbym o szafkę zapytać i jeżeli się zachowała, zobaczyć, chociażby i nawet przyszło mi na to konto Ainelowi postawić pół litra.

Ale póki co, jeszcze następną godzinę spędziliśmy u pana Konrada. Wyszła do nas i gospodyni, zapraszając do domu. Jednak na zacienionym ganku było tak przyjemnie, że ostatecznie wszyscy tam zostali, a na koniec dołączyła do nas również córka gospodarzy.

Poniechawszy spraw wojennych, zajęliśmy się bardziej bliższymi problemami. Wreszcie, by nie wyjść na natrętów, zaczęliśmy się zbierać do wyjazdu.

– A wpadnijcie jeszcze przy najbliższej okazji – zapraszał pan Konrad. – Ciekawy jestem, jak zakończycie wasze poszukiwania? I nie przejmujcie się budową. Dla miłych gości zawsze nawet najpilniejszą robotę odłożę. Zatem, do rychłego zobaczenia!

Niebawem polną drogą zdążaliśmy w stronę dawnego gospodarstwa wuja Pawła. Huck trapił się na zapas, czy aby tam kogoś zastaniemy? Wszak piękna pogoda wprost zniewalała do sprzętu plonów z pól. Co już w stodole, to nie zamoknie. Jednakże i tym razem szczęście nam dopisało. Już z daleka dostrzegłem męską postać na podwórzu. Huck zatrzymał się przy wrotach.

– Dzień dobry, panie Ainel! – pozdrowił gospodarza. – Nazywam się – tu wymienił swe imię i nazwisko – i jestem wnukiem Tomasza Kowalczyka z Katowic.

– A wiem, wiem – gospodarz na to. – Witam!

– To zaś jest mój kuzyn Romek z Warszawy – kontynuował Huck. – Pierwszy raz bawi na Śląsku, więc go obwożę po miejscach związanych z rodziną. Niechaj zobaczy, gdzie kiedyś krewni mieszkali. Nie chciałbym wszakże przeszkadzać w żniwny czas. Możemy wejść, tylko na chwilkę?

– A wejdźcie, wejdźcie. Macie szczęście, żeście dzisiaj przyjechali. Jutro będziemy w Krzyżowicach, to byście nikogo nie zastali. Chyba wieczorem. Niech se warszawiak zobaczy jako na wsi mieszkają.

– A pewnie! – Huck na to. – Oni w tej stolicy myślą, że tylko u nich ludzie normalnie żyją, zaś na prowincji, to może jeszcze w dziurokach[4] pod słomą i na klepisku. Gdy mówiłem mu, że u wuja Pawła był duży zegar w szafce, nie uwierzył. Wprawdzie ruscy tylko z niego szafkę zostawili, ale to przecież niczego nie zmienia. Pamiętam szafkę po zegarze na strychu. Tylko już szkła w drzwiczkach nie miała. Nie dotrwała to aby do dzisiaj? Przynajmniej bym ją niedowiarkowi pokazał.

– Ha, ha! – roześmiał się gospodarz. – A żebyście wiedzieli, że jeszcze jest, ino już nie na górze, a bardziej przydatnie. I nawet ciągle coś ze zegarem ma wspólnego, bo co dzień kogut przy niej pieje. Kury w niej gniazda mają. Po co próżno miał grat stać i czekać, aż go robale ześrutują? Chodźcie, to ją wam pokażę.

Poszliśmy zatem do kurnika, gdzie w kącie spoczywał obiekt naszych poszukiwań, oczywiście już bez drzwiczek. Z powodzeniem mieścił pięć gniazd dla niosek. Huck zapytał czy może ją na chwilę opróżnić z siana i postawić, bym mógł się przekonać, jaki to był duży zegar.

– Oczywiście zaraz potem ułożę wszystko znów, tak jak było – zapewnił.

Na przyzwalające skinienie głowy, opróżnił zaimprowizowany kojec i ustawił pionowo. Ja tymczasem dokładnie lustrowałem pudło, dotykając resztek listewek utrzymujących kiedyś mechanizm zegara. Jeżeli Tadzik tutaj zrobił skrytkę, nic po niej nie zostało! Prócz pogryzionych przez korniki ścianek, niczego więcej w pudle nie było!

Po chwili położyliśmy szafkę na poprzednim miejscu i ponownie wymościli sianem.

– A co i na wsi ludziska ze zdobyczy technicznych też korzystają, no nie? – z zadowoleniem stwierdził nasz przewodnik. Skwapliwie przyznałem mu rację.

Potem obeszliśmy jeszcze dom wokoło, bym mógł go sobie dobrze obejrzeć. Przy północnej ścianie miał przybudówkę – ganek, z dwuspadowym dachem. Ściany szalowane dwoma rzędami desek, na końcówkach pozacinanych w szpic. Trójkątny szczyt frontowej ściany również obito tak samo przyciętymi deskami. Wystawał przed płaszczyznę ściany ze trzydzieści centymetrów.

– To pewnie tutaj kiedyś urzędował naczelnik gminy – pomyślałem. Teraz jednak czasy świetności budowli już dawno przeminęły i w wielu miejscach można było dostrzec działalność nieubłaganych zębów czasu.

Wróciliśmy do motocykla, dziękując za możliwość obejrzenia siedliska przodków. Na koniec uścisnęliśmy dłoń gospodarza, zaś Huck jeszcze raz przeprosił za zajęcie cennego czasu.

– Ostańcie z Bogiem! – rzucił na pożegnanie, gdy już siedliśmy na WSK-ę i odpaliwszy silnik, ruszył w kierunku Jasikowca. Pomachałem ręką na pożegnanie, odwracając głowę w stronę zagrody.

 


 

[1]        góra – strych;

[2]        ZWZ – Związek Walki Zbrojnej.

[3]        werk – mechanizm.

[4]        dziurok – kurna chata.

Skip to content