ODCINEK 5

Rozdział szósty

 

 

          Wieczorem wróciłem do przerwanej lektury rękopisu wspomnień Litery. Otwartymi na oścież oknami wpadało rześkie, oczyszczone burzą powietrze. Aż wprost przyjemnie się oddychało! W manuskrypcie zaś trafiłem wątek nie wykorzystany w powieści: Późną jesienią lub nawet początkiem zimy, nie wymieniony z nazwiska Matias, podjął się przerzutu na cesarską stronę  dwu kuferków srebrnych talarów przeznaczonych na zakup w Austrii broni dla „Bractwa”. Literze szczególnie zależało na nowym modelu kawaleryjskiego pistoletu. Pieniądze dotarły do Krzyżowic, skąd – dla niepoznaki – wraz z transportem plebańskiego zboża do kupca w Strumieniu, kuferki ze srebrem miały bezpiecznie przekroczyć granicę. Z mapy pamiętałem, że granica prusko – austriacka w „Żabim Kraju” biegła korytem Wisły i dopiero na wschodnich rubieżach Strumienia porzucała rzekę, przechodząc na jej tereny lewobrzeżne. Zresztą i Wisła wnet wykręcała na południe, ku bliskiemu już Beskidowi. Ze Strumienia pieniądze miał odebrać niejaki Schluchtman – kupiec z Wiednia, który obiecał przeprowadzić całą transakcję. Niestety srebro podobno doń nie dotarło, zaś Literze nie powiodło się dojść prawdy. Podejrzewał, że kupiec okazał się nierzetelny i zwyczajnie pieniądze sobie przywłaszczył, od samego początku będąc świadomym, iż w żaden sposób nowej broni, w tak niespokojnych czasach, nie jest w stanie zakupić.  W tym wszakże wypadku ręce „Bractwa” były za krótkie, by dosięgnąć Schluchtmana we Wiedniu. W końcu na nieudaną transakcję Litera machnął ręką – tym łatwiej, że wnet z nadwyżką powetowano sobie stratę, zagarniając pod Osowcem dwa wozy z transportem rządowych pieniędzy – dukatów i talarów. Transport ten eskortowało dziesięciu landdragonów. Dowódca zbójnickiej kompanii, odzianej dla zmylenia w uniformy pruskiej armii i regulaminowo wyekwipowanej, zatrzymał konwój i najzwyczajniej aresztował landdragonów, jako niby zbójeckich przebierańców. Przechwycony transport pojechał dalej, teraz  już w eskorcie kompanii rzekomego wojska. Natomiast pechowi landdragoni, zwolnieni w najodleglejszym kącie Górnego Śląska, dopiero po dwu tygodniach zdołali pieszo wrócić do Opola, gdzie na pewno nie czekały na nich laury.

I to już niestety był koniec kajetu. Wiele bym dał za możliwość poznania jego dalszego ciągu! Cóż, kiedy było to niemożliwe.

W międzyczasie mój kompan, jak przystało na święto – wprawdzie przez świecką władzę zniesione – wertował smutne resztki starego modlitewnika, od czasu do czasu nucąc pod nosem napotkane w nim znajome pieśni. Widać było, że mu to sprawia radość.

– Wiesz, Romku – odezwał się w pewnej chwili – nawet bym nie przypuścił, że tyle znanych mi pieśni ma tak szacowny rodowód. Dopiero ta książeczka mi ów fakt uzmysłowiła. Ba, jest w niej i Kochanowski. Cieszę się, że ją znalazłem. Szkoda, że nie bardziej kompletną – z westchnieniem powrócił do przerwanego przeglądania. Jednak niebawem znowu zwrócił się do mnie:

– Nie masz przypadkiem pod ręką scyzoryka? Trafiłem sklejone kartki i raczej bez ostrego narzędzia nie da rady ich rozdzielić.

Sięgnąłem do kieszeni i podałem scyzoryk już z otwartym ostrzem.

– Dziękuję! – pochylił się nad stołem, ostrożnie podważając kartki przy grzbiecie książeczki. Gdy powstała pomiędzy nimi szparka, silnie dmuchnął. Kartki wydęły się jak balon, lecz nadal większa część ich obwodu wciąż przywierała do siebie. Majstrował więc dalej ostrzem scyzoryka, powoli oddzielając jedną od drugiej. Wreszcie dmuchnął raz jeszcze, tym razem z dobrym skutkiem. Kartki odskoczyły od siebie, ale równocześnie wyfrunął spomiędzy nich złożony karteluszek. Schyliłem się i podniosłem. Po rozwarciu zobaczyłem kilkanaście linijek niezbyt wyraźnego pisma:

„ Kaj sie zadziały zbójców talary

  Co na cysorskie z krziżowskiej fary

  Je we dwóch trówłach Gamoniów wóz 

  Ku Strumieniowi we życie wióz?

  A hań już czakoł żandar w Dembinie

  Coby ze szczybłem te chycić krzinie.

  Choć sie zafuczoł kiej macoł miechy

   Nijakij z tego ni mioł pociechy.

   Reż ino w miechach naszoł na wozie.

   Daremno stróża dzierżył na mrozie.

   A te talary wedle kamienia

   Kandy granica leci z Strumienia.

   Spać bydom w ziemie, ino do czasu

   Aże je Jadam zabiere z lasu.” – przeczytałem z niejakimi trudnościami. Poczułem gorąco i krew uderzającą do głowy. Bez słowa podałem świstek Huckowi, czując dreszcz emocji przebiegający plecy. Wprawdzie znaczenia niektórych słów tylko się domyślałem, jednak całość pięknie korespondowała z dopiero co przeczytanym fragmentem wspomnień Litery. A jednak srebro nie opuściło Prus!

Bezzwłocznie otworzyłem kajet na przedostatniej stronie i pokazując palcem odpowiednie miejsce, podałem kapitanowi, skoro już zakończył czytanie karteluszka.

– Ale jaja! – wykrztusił zaskoczony, doczytawszy do końca. Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie, nic nie mówiąc, lecz głowę daję, myśląc o tym samym. Nie mogło być cienia wątpliwości, że w nagrodę za nasze dotychczasowe dokonania, Pani Przygoda przesyła nam zaproszenie do następnego etapu.

– I co, kapitanie, szukamy zbójnickich talarów? – zapytałem, przerywając w końcu milczenie. – Tym jednak razem na pewno nie przyjdzie to tak łatwo.

– Cóż, spróbować nie zawadzi. „Szukajcie, a znajdziecie” – jak powiada Pismo. Czasu i chęci na pewno nam nie zabraknie. Popatrzmy na mapę Stryja. Na niej przynajmniej dokładnie naniesiono przebieg granicy. Przyniosę również teraźniejszą mapę administracyjną powiatu pszczyńskiego. Niestety uboga w szczegóły, jednak zawiera granice gmin i powiatu. Sprawdźmy czy granica pomiędzy Strumieniem, a kawałkiem Pawłowic w Dębinie oraz przyległym fragmentem Studzionki, przypadkiem się nie zmieniły? Chociaż raczej w to wątpię. Jednak stwierdzić nie zawadzi. Będąc ubiegłego roku w tamtym kącie widziałem przynajmniej dwa wciąż stojące stare, kamienne słupy graniczne. Nawet wyryte na nich emblematy: pruski i austriacki,  były czytelne. Jeżeli wiersz podaje prawdziwe fakty, jedynie tam gdzieś, przy takim kamieniu, talary mogły zostać zakopane.

Gdy wrócił, rozłożyliśmy obie mapy na podłodze – tę znalezioną w kajecie i nową, jednak dużo mnie szczegółową. Przebieg starej granicy na obydwu wydawał się taki sam – z tym, że obecnie rozgraniczała powiat pszczyński i cieszyński.

– Dobra jest! – ucieszył się kapitan. – Wypadało by tam się rozejrzeć. Przecież może być tak, że nie wszystkie słupy graniczne przetrwały. Widziałem dwa, na granicy Studzionki i Strumienia, przy wschodnim skraju dębińskiego lasu. Jak jest dalej, niestety nie wiem. Trzeba sprawdzić.

Jeszcze jakiś czas studiowaliśmy obie mapy posiłkując się lupą. Później, już tylko na starej, usiłowaliśmy wytypować ewentualną trasę nieudanego przerzutu srebra. Ostatecznie zgodziliśmy się co do trzech, najbardziej prawdopodobnych.

W rezultacie zasnąłem grubo po północy, chociaż mój kompan nieco wcześniej pogrążył się we śnie. Podczas, gdy on już chrapał w najlepsze, ja przewracałem się z boku na bok, podekscytowany czekającą nas przygodą. Wreszcie jednak zasnąłem, śniąc o spoczywających w ziemi kuferkach srebra. Skutek był taki, że nazajutrz spałem niemal do dziewiątej. Wprawdzie Huck obudził się wcześniej, lecz uznawszy, że przecież nie ma powodów do pośpiechu, pozwolił mi się wyspać do woli. I on podrzemywał do czasu, aż wreszcie otworzyłem oczy. Była jednak niedziela i niczego, poza intensywnym wypoczynkiem przed czekającym nas w przyszłym tygodniu „szturmem”, nie przewidywaliśmy.

Po południu Huck wybierał się do Panewników na Mszę świętą. Poszedłem z nim, tym razem chcąc porządnie zwiedzić duży neoromański kościół ojców franciszkanów wraz z rozległą kalwarią. Teraz już mogłem spojrzeć na ten kompleks okiem przyszłego historyka sztuki.

W drodze powrotnej kapitan zaproponował wieczorny seans w kinie „Bajka”, gdzie właśnie szedł nowy western. Zgodziłem się ochoczo. Po niezbyt długim staniu w kolejce do kasy, kupił bilety. Do rozpoczęcia seansu pozostawało jeszcze sporo czasu, w sam raz tyle, żeby w domu spokojnie zjeść wcześniejszą kolację.

Nazajutrz również nie było co się zbytnio spieszyć z pobudką. Zaplanowany rekonesans mógł najwyżej zająć parę godzin. Jednakże o dziewiątej byliśmy już na nogach. W godzinę później można było ruszać w drogę. Tym razem drugie śniadanie zabrałem do chlebaka, który przy pieszym wędrowaniu był poręczniejszy niż podróżna torba. Do raportówki, prócz manierki, Huck zabrał także obydwie mapy.

– W razie czego mogą się przydać – stwierdził. – Po kiego licha błądzić? Istotne byśmy się trzymali linii granicznej. Na niej przecież stoją kamienne słupy, a właśnie obok takiego najpewniej zakopano talary. Chyba, żeby przy innym? Wtedy jednak musiałby to raczej być głaz. Wypada więc i za takim się rozglądać. Cóż, czeka nas pracowity dzień. A już najbardziej się nachodzimy. Motocyklem dotrzemy jedynie w pobliże. Myślę, że najlepiej dojechać na Marianów. To przysiółek Małej Wisły graniczący ze Strumieniem. Kiedyś był tam folwark, po którym, prócz nazwy, nie zostało już ni śladu. Na jego gruntach osadzono część „utopców” wysiedlonych z terenów zajętych przez goczałkowicki zalew. Mam tam znajomego. Najlepiej więc u niego zostawić motocykl, a na miejsce dojdziemy. Będzie ze dwa kilometry.

– Nie ma sprawy kapitanie! Lubię piesze wędrówki.

I tym razem nasza droga wiodła przez Pszczynę, a następnie Łąkę i dalej, wzdłuż północnego brzegu zalewu – niemal do granic Strumienia, na ów Marianów. Jadąc potem wolno polną drogą, mijaliśmy podobne domki kolonii wzniesionej z początkiem lat pięćdziesiątych. Na koniec, rozwartymi wrotami wjechaliśmy na podwórze jednego z gospodarstw.

– Cześć Leon! – rzucił Huck kręcącemu się przy stodole gospodarzowi. – Mamy dzisiaj trochę do łażenia. Mogę u ciebie zostawić motor i zbędne graty?

– Postaw w cieniu przy domu. Nikomu nie będzie wadził, a Gienia z kuchni co jakiś czas rzuci na niego okiem.

Po chwili WSK-a, z zawieszonymi na kierownicy kaskami i kurtkami, stanęła na wskazanym miejscu. Uścisnąwszy prawicę Leona, jakiś czas gadaliśmy o aktualnościach, by jednak wnet odejść w stronę widniejącego w oddali lasu. Tam właśnie kiedyś biegła cesarska granica. Po dwudziestominutowej wędrówce byliśmy na miejscu. Kapitan wyjął z raportówki mapę, rozłożył na trawie i zorientował.

– Tu, obok stawu,  mamy pierwsze załamanie granicy ku zachodowi, zaś na końcu grobli następne – na północ – wzdłuż skraju lasu.

Podążyliśmy groblą w stronę lasu. Właśnie tam tkwił pierwszy ze starych granicznych słupów. Z zainteresowaniem oglądnąłem ów relikt przeszłości. Kamienny graniastosłup, ponad metrowej wysokości, z dosyć już zatartym emblematem pruskim z naszej strony i austriackim od lasu. Brak jakiejkolwiek drogi w pobliżu sugerował, żeby go wykluczyć w dalszych poszukiwaniach. Jednak kapitan spojrzawszy na starą mapę, z tym się nie zgodził.

– Popatrz, Romku, na przełomie wieków wiodły tu aż dwie polne drogi, którymi z powodzeniem można było dotrzeć nieomal na miejsce. W dodatku słup stoi na skraju lasu. Pamiętasz? „Spać bydom w ziemie, ino do czasu, aże je Jadam zabiere z lasu”. Zatem szukać należy w lesie.

– Lecz przecież w tym miejscu las jest już po cesarskiej stronie! – zaoponowałem. – Jaki sens by miało zakopywanie tam talarów? Jestem pewny, że ukryto je po pruskiej stronie i tylko tam winniśmy szukać.

– Masz rację. Przekonałeś mnie.

Podążając dalej wzdłuż lasu, na jego skraju odkryłem pozostałości okopów i stanowisk strzeleckich – najpewniej pamiątkę ostatniej wojny. Kapitan potwierdził, że właśnie gdzieś tutaj zimą 1945 roku stanął na jakiś czas front. Nie byłbym sobą, gdybym przy okazji tam troszkę nie pomyszkował. Obok pozostałości po stanowisku karabinu maszynowego, pod cienką warstwą ściółki, odkryłem karabinowe łuski.

– Niemieckie – orzekł kapitan. – Jak się dobrze rozglądniesz, pewnie i jakiś hełm znajdziesz. Wątpię, żeby ktoś tutaj po wszystkim posprzątał. Najwyżej zebrali poległych i porzuconą broń. Gdyby tak mieć wykrywacz metali, niejedną rzecz by się znalazło. A i nasze talary również szybciej zlokalizowali, naturalnie jeżeli jeszcze gdzieś tutaj wciąż są.

Poniechałem starych umocnień polowych. Przecież nie one stanowiły obiektu naszego zainteresowania.

Na rogu lasu tkwił następny granicznik. Od tego miejsca granica biegła na południowy zachód. I tutaj skrajem lasu szła stara linia okopów. Tym jednak razem zostawiłem ją w spokoju. Może w czasie późniejszych poszukiwań i na nią znajdę troszkę czasu?

Mniej więcej trzysta metrów dalej, kolejny słup znaczył zmianę biegu niegdysiejszej granicy. Tym razem wracała na południowy wschód, chyba niemal równolegle do odcinka pomiędzy dwoma pierwszymi słupami. Podążyliśmy dosyć już zarośniętą przecinką, stanowiącą kiedyś granicę państw, rozglądając się pilnie za jakimkolwiek większym kamieniem, gdyż właśnie to miejsce dosyć nam pasowało do ukrytego skarbu. Po pokonaniu około sześciuset metrów – koniec lasu. Przed nami rozwarła się otwarta przestrzeń pól, z cegielnią na dalszym planie i zabudową miasteczka w tle. Zgodnie z mapą, od tego miejsca granica biegła na zachód, skrajem dębińskiego  lasu, by nieco przed kolejowym przejazdem przeciąć stary gościniec z Pawłowic. Właśnie gdzieś tam znajdowała się ongiś cesarska placówka graniczna i celna. W czasach Litery, rzecz oczywista, nie było torów kolejowych, ale i tak za nimi nie mieliśmy raczej czego szukać. Wątpliwe, żeby srebro wieziono gościńcem obok folwarków i pruskiej placówki w Dębinie. Przecież tam właśnie na wóz czatował żandarm. Srebro musiało więc powędrować inną drogą. Dlaczego jednak nie przerzucono go przez granicę, lecz zakopano w lesie? Wyglądało by więc na to, że transport został zdradzony i na granicy wzmożono czujność, uniemożliwiającą jej skryte przekroczenie. Po fiasku akcji żandarma na gościńcu, zapewne zaczęto także tropić za przemytnikami i na tym stosunkowo niewielkim obszarze na pewno zrobiło się gorąco. Jedynym wyjściem wydawać się musiało tylko natychmiastowe pozbycie trefnych kuferków. Bez tego nawet powrót do Krzyżowic musiał być niemożliwy. Zakopano więc srebro, póki to jeszcze było możliwe. Taki bieg wydarzeń wydawał mi się najbardziej prawdopodobny.

Siedliśmy na skraju lasu. Przedstawiłem swą hipotezę przebiegu wydarzeń. Kapitan chwilę milczał, po czym przyznał mi rację:

– Najpewniej tak właśnie było. Sądzę, że już w drodze Gamoń musiał zostać ostrzeżony o czekającym nań w Dębinie żandarmie. W każdym razie, jeszcze przed granicą, srebro znikło z jego wozu, który podążył dalej gościńcem. Wobec niemożliwości przerzutu na cesarską stronę, zakopano je w dębińskim lesie, mając nadzieję niebawem i tak sfinalizować przerwaną akcję. Innego lasu tutaj przy granicy nie ma. W związku z czym, w grę wchodzi tylko odcinek granicy już przez nas przebyty. Dalej, na zachód, nie chwyta! Granica zbyt oddalona od lasu, a i sam las również rychło się kończy. Znaleźliśmy trzy kamienie, lecz właściwie tylko jeden odpowiada opisanym warunkom. Przy dwu pierwszych las jest po cesarskiej stronie! Chyba, żeby wtedy ciągnął się także jeszcze i po pruskiej stronie? Cóż, nie mamy danych z tamtych czasów, zaś mapa jest późniejsza o sto lat. Wobec czego wypadnie szukać chyba przy każdym ze słupów. Idąc jednak z powrotem pomyszkujmy jeszcze w lesie po pruskiej stronie. A nuż znajdzie się jakiś kamień, niekoniecznie graniczny? Wiersz nie precyzuje, że chodzi o granicznik, a jedynie daje wskazówkę: „wedle kamienia, kandy granica leci z Strumienia”.., czyli obok kamienia przy granicy.

– Pewnie masz rację – przyznałem. – Przekąśmy więc małe co nieco –  i wracajmy spenetrować las wzdłuż granicy. Może rzeczywiście znajdziemy jeszcze jakiś inny kamień lub głaz?

Po skończonym posiłku zaproponowałem, żeby jednak, na wszelki wypadek, spenetrować jeszcze także odcinek starej granicy w stronę toru kolejowego.

– Jeżeli już tutaj jesteśmy, rzućmy i tam okiem. Głupio byłoby przegapić coś, co mamy pod nosem.

– Dobrze! Pójdźmy więc dalej skrajem lasu, zaś wracając spenetrujemy jego szerszy pas – zgodził się kapitan i jeszcze raz spojrzał w mapę, chcąc ustalić miejsce, w którym kiedyś granica odbijała od dębińskiego lasu. Potem popatrzył w kierunku przejazdu kolejowego i wskazał miejsce zakończenia zasięgu rekonesansu.

Ruszyliśmy na zachód. Idąc na linii pierwszych drzew, zwracałem na wszystko uwagę, by przypadkiem czegoś nie przeoczyć. Mój towarzysz podobnie, jednakże tym razem bez żadnych rewelacji. Przed wyruszeniem w powrotną drogę, chwilę przyglądałem się dawnej placówce granicznej. W dalszej perspektywie, za torami, wiślańską szosą śmigały samochody.

– Chodźmy Romku. Pora zwiedzić szerszy kawałek dębińskiego lasu.

Zagłębiwszy się w lesie, zacząłem odwrót, podążając w odległości około dziesięciu metrów od starej granicy, zaś Huck równolegle do mnie, jeszcze bardziej w głąb lasu.

Tym sposobem można było spenetrować pas około pięćdziesięciometrowej szerokości. Po osiągnięciu starej przecinki, tym samym szykiem ruszyliśmy na północny wschód, jednak dodatkowo wężykując, aby rozpoznaniem objąć szerszy fragment przyległego lasu. Cóż, kiedy poza wądołami, najwyraźniej jeszcze wojennego rodowodu, niczego interesującego nie udało się odkryć. Podobnie zresztą i w dalszej drodze. Nigdzie ni śladu głazu czy chociażby tylko większego kamienia.

Pokonanie ostatniego odcinka kosztowało najwięcej wysiłku, ale i też trzeba było co i rusz forsować stare fortalicje porośnięte chaszczami. Szczęście, że przy tym któryś nogi nie skręcił.

Dotarłszy wreszcie do stawu, siedliśmy na grobli. Kapitan rozlał do kubków resztę zawartości manierki.

– No cóż, prócz trzech granicznych kamieni nie znaleźliśmy niczego. Ostatecznie dobre i to, chociażbym wolał obfitszy połów. Zabierzemy się więc za poszukiwania przy słupach. Spróbuję pożyczyć „sztychera”, byśmy łopatami zbyt wielu kubików ziemi nie musieli przerzucać. Wykrywacz metali jest raczej poza zasięgiem naszych możliwości. Nawet nie wiem czy w ogóle coś takiego jest u nas dostępne? Na zachodzie możesz sobie taki aparat zafundować. Czytałem o tym.

Odpocząwszy około pół godziny, poszliśmy do Leona. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. Ani bym przypuścił, że rekonesans zajmie  aż tyle czasu! 

– Aleście sobie połazili! – rzekł Leon zoczywszy nas wchodzących na podwórze. – Już myślałem, żeście o motorze zapomnieli. Pewnieście spragnieni? Napijecie się kiszki?

– Nawet nie pytaj, tylko dawaj! – Huck na to. Ja zaś zastanawiałem się, jaki to napój może być? Lecz gdy po chwili Leon wyniósł z domu dwa półlitrowe kufle wypełnione zsiadłym mlekiem, tylko oczy mi się zaśmiały. Dziękując, natychmiast zanurzyłem usta w białym nektarze. Cóż za rozkosz pociągać drobnymi łyczkami  zimne i gęste kwaśne mleko, wprost w gospodarstwie producenta. A do tego jeszcze pajda razowego chleba posmarowanego świeżym, wiejskim masłem. Mniam! Czyż więcej czegoś człowiekowi do szczęścia potrzeba?

Z repetą dłużej już się zabawialiśmy, siedząc na ławce przed gankiem. Była więc okazja do pogadania z gospodarzami, gdyż i ciekawa nowin gospodyni także do nas dołączyła. I tak się nam zasiedziało do szóstej, gdy wreszcie kapitan spojrzawszy na zegarek stwierdził, iż najwyższa pora zbierać się w drogę.

– Nie masz, Leon, przypadkiem sztychera? – zapytał zakładając kask.

– Mam. A co, jest ci potrzebny?

– Przydał by się na parę dni. Mógłbyś pożyczyć?

– Nie ma sprawy, bierz. Przez żniwa i tak nic z drenami nie będę robił. Tylko nie zgub! Szkoda by było. Z dobrej stali zrobiony. Bez problemu sięgniesz do metra dwadzieścia.

– Spokojna głowa! Będę pilnował.

– A co, na fusze będziesz z drenami grzebał?

– Musimy znaleźć trzy stare zbieracze na dworskim – bez zmrużenia oka zełgał kapitan. – Przygotuj go na jutro. Wpadniemy rano. No, to jeszcze raz serdeczne dzięki za wszystko. Do jutra. Bywajcie!

Tym razem silnik zapalił dopiero za trzeci podejściem. Chwilę pykał na wolnych obrotach, nim ruszyliśmy w drogę. Wkrótce przed oczami miałem rozległy akwen poznaczony białymi trójkątami żagli na masztach łódek płynących różnymi kursami. Skoro tylko zza garbu terenu wyłoniły się zabudowania Harcerskiego Ośrodka Wodnego na Kinówce, kapitan lekko odwrócił ku mnie głowę.

– Co byś rzekł na krótką wizytę u Mariana? Łódką raczej nie popływamy, ale można by się przynajmniej wykąpać.

– Przecież w zalewie kąpiel jest zabroniona – stwierdziłem przytomnie.

– Tak, lecz za cichym porozumieniem, nieoficjalnie można się na terenie Ośrodka wypluskać. Milicjanci z wodnego posterunku przymykają na to oczy. To jak, jedziemy?

– Nawet nie pytaj, tylko wal jak w dym! Po dzisiejszym wędrowaniu, kąpiel w chłodnej wodzie jest tym, czego mi właśnie potrzeba.

Przy bramie mój kompan rzucił wartownikowi hasło:

– Do Yacht Klubu! – Harcerz wpuścił nas na teren Ośrodka, nawet nie pytając do którego? Zdjąwszy kaski, zapchaliśmy motocykl na miejsce. Mariana zastaliśmy na leżaku przed hangarem. Ucieszył się na nasz widok. Kapitan ustawił WSK-ę w cieniu, po czym, zrzuciwszy z siebie odzienie, tylko w kąpielówkach uwaliliśmy się obok na trawie. Zgodnie  z przewidywaniami Hucka, nie było wolnych żaglówek, jednakże wyciągnięta na brzeg wiosłowa „jolka” jakoś dzisiaj nie cieszyła się powodzeniem.

– Nie ma sprawy, możemy powiosłować. Przy okazji wykąpiemy się.

– Tylko nie odpływajcie zbyt od brzegu – zastrzegł Marian. – Musiałbym lecieć zgłaszać wasze wypłynięcie. A tak, powiosłujecie sobie wzdłuż brzegu i nikt nie będzie się czepiał.

Huck przyniósł wiosła z hangaru i niebawem jolka była na wodzie. W odległości kilkunastu metrów od brzegu popłynęliśmy w kierunku Małej Wisły, a następnie z powrotem. Potem, odłożywszy wiosła, pozwoliliśmy łódce dryfować, pilnując wszakże, by nie odpłynąć zbyt daleko od brzegu. Przy okazji ustaliliśmy plan działania na jutrzejszy dzień, a ten zapowiadał się pracowicie.

Słońce z wolna chyliło się nad horyzontem. Ucichła nawet słaba bryza. Oklapły żagle na masztach. Jeżeli przed wieczorem znowu nie dmuchnie, chcąc wrócić na przystań, namachają się żeglarze pagajami! Zresztą załoga harcerskiej „Słonki” już imała się wioseł. Widocznie, w oznaczonym czasie, winni byli wrócić na kolację i wieczorny apel. Wobec tego i jolka ruszyła w stronę Ośrodka. Wszak czekała nas jeszcze kąpiel, a następnie droga do Ligoty.

 

 

Po wczesnej pobudce i solidnym śniadaniu, kapitan wyostrzył na szlifierce dwa jeszcze wczoraj przygotowane szpadle.

– I tak się stępią przy robocie – stwierdził – ale zabiorę pilnik, by na miejscu można było je podratować. Chociaż głównie zamierzam sondować sztycherem.

Dotąd nie miałem pojęcia, co to takiego ów sztycher, lecz nie pytałem, nie chcąc ujawniać swej ignorancji w tym względzie. I bardzo dobrze! Teraz już wiedziałem do czego służy. Zresztą i tak wnet go zobaczę. Tym sposobem, bez zadawania pytań, poszerzę zakres swej wiedzy. Zawsze przecież przyjemniej sprawiać wrażenie człeka bywałego.

Chwilę po szóstej opuściliśmy Ligotę obciążeni nie tylko wałówką na cały dzień, ale także przytroczonymi z obu stron motocykla szpadlami oraz roboczym odzieniem w siatce na bagażniku. Tym razem Huck postanowił dotrzeć leśnym duktem do słupa na początku starej przecinki, bowiem właśnie przy nim zamierzaliśmy rozpocząć poszukiwania. U Leona zobaczyłem wreszcie sztycher. Była to około półtorametrowej długości stalowa szpila, zakończona owalną pętlą służącą za uchwyt. Mój kompan przyczepił ją do WSK-i przy jednym ze szpadli. Podziękowaliśmy za wypożyczenie narzędzia – i w drogę!

Przed rozpoczęciem poszukiwań Huck postanowił jeszcze zawadzić o leśniczówkę, by powiadomić leśniczego o naszym pobycie na jego terenie. Niezbyt mi się to spodobało.

– Spokojna głowa! Znam leśniczego. Rzecz oczywista, że nie powiem o rzeczywistym celu naszego tutaj pobytu. Taki głupi nie jestem.

Pojechaliśmy więc. Przy leśniczówce zatrzymał motocykl. Leśniczy przed domem w swej WFM-ce[1] właśnie dopompowywał oponę.

– Dzień dobry, panie Ludwiku! – przywitał gospodarza. – Puszcza powietrze?

– Troszkę przez wentyl uchodzi. Trzeba będzie go wymienić, ale dopiero w Pszczynie kupię nowy wkład. Na ósmą muszę być w Nadleśnictwie.

– To nie będę zawracał panu głowy. Szukamy, panie Ludwiku trzech zbieraczy ze starej drenarki na PGR-owskim, już pod Studzionką. Może się zdarzyć, że będziemy także musieli kopać odkrywki na leśnym gruncie, ale oczywiście je zasypiemy. Bez obaw! Nie zostawimy bałaganu.

– A kopcie, kopcie – roześmiał się. – Może mi nawet przy okazji kawałek jakiegoś rowu oczyścicie? Wcale bym się nie obraził. Nie mogę się o to w Nadleśnictwie doprosić. Zawsze brygada ma coś ważniejszego niż Dębina na głowie.

– Jeżeli wyloty będą w lesie, na pewno coś się da załatwić. No, to na razie! Jedziemy grzebać póki jeszcze nie za gorąco. Do widzenia!

Leśnym duktem wydostaliśmy się na północną stronę lasu, a następnie, niemiłosiernie rozjeżdżoną  dworską miedzą, dotarli nieomal na miejsce. Jeszcze tylko krótki skok wykoszonym polem i już koniec podróży. Oparłszy WSK-ę o rosły świerk, przebraliśmy się w robocze drelichy. Wokoło panował spokój, a w zasięgu wzroku nikogo! W tym rejonie zboże z państwowych pól już sprzątnięto, była więc nadzieja, że raczej nikt tu nie zajrzy.

Dla ułatwienia roboty zdjęliśmy wpierw pas darniny przy słupie.

– Oszczędzimy sobie dziesięć centymetrów na każdej sondzie, a ponadto miejsca sondowań będą doskonale widoczne. Wydaje mi się, że wystarczy szukać do głębokości jednego metra. No, na wszelki wypadek dodajmy jeszcze troszkę. Wątpię żeby wtedy, w pośpiechu, głębiej kopano. Najpewniej nawet płycej, ale przez lata mogło jeszcze gruntu narosnąć. W ziemię nie ruszaną sztycher trudniej wchodzi. Tam gdzie kiedyś kopano, dużo łatwiej. I to jest dla nas dobra wskazówka – zakończył, wpychając „szpilę” w grunt.

– Ciężko idzie – sapnął. – W tym miejscu na pewno jeszcze nikt nie grzebał.

I tak, na przemian, ponad godzinę sondowaliśmy, zagłębiając sztycher w regularnych odstępach. W wypadku trafienia czegoś twardego pod ziemią zagęszczaliśmy sondy, aby tym sposobem z grubsza ustalić rozmiary znaleziska. Najczęściej był to albo korzeń, albo kamień, niestety mniejszych rozmiarów.

Po krótkiej przerwie dla wypoczynku, zdjęliśmy następny pas darniny, poszerzając pole poszukiwań w głąb byłych pruskich posiadłości. Zanim wszakże została zainaugurowana druga seria sondowań, na miejscu poprzedniej rozłożyliśmy zdjętą wcześniej darninę.

– Tak będzie lepiej – stwierdził Huck. – Po co ma ktoś zaraz wiedzieć, że tak szeroko szukamy? Strzeżonego Pan Bóg strzeże!

W ten sposób harowaliśmy do południa, od czasu do czasu czyniąc coraz dłuższe przerwy. Zdążył również zniknąć w naszych żołądkach cały przywieziony z domu zapas jadła, nie wspominając niemal pięciu litrów wody ze sokiem.

Już wcześniej kapitan zrezygnował z dalszego zdejmowania darniny.

– Obejdzie się bez tego – rzekł, ocierając pot z czoła. – Wystarczy samego dźgania sztycherem, by wyzionąć ducha! Po co jeszcze dodatkowo dobijać się łopatą?

Po trzeciej uznaliśmy, że na dzisiaj wystarczy. Oznaczywszy dyskretnie w paru miejscach granice przebadanej powierzchni, przebraliśmy się, by zaraz ruszyć w powrotną drogę. Huck zdecydował, żeby narzędzia i robocze drelichy zostawiać u pana Ludwika.

– Nie będziemy przecież codziennie wozili tego kramu tam i z powrotem.

Wprawdzie leśniczy jeszcze nie wrócił, lecz jego żona wskazała jedną z szopek, w której mógł pozostać nasz rynsztunek. Odetchnęliśmy z ulgą. Zawsze dużo wygodniej jechać nie obładowanym motocyklem.

W Pawłowicach nie omieszkaliśmy odwiedzić gospody, by zafundować sobie podwójną porcję wątróbek. W pełni na to zasłużyliśmy. A gdy już talerze ukazały dna, zaproponowałem:

– Może byśmy tak odwiedzili Mariana? Po takiej robocie dobrze nam kąpiel zrobi.

– Święte słowa! To samo chciałem zaproponować. Jedźmy więc na Kinówkę.

 

Siódma rano we środę zastała nas przy leśniczówce pana Ludwika.

– Ranne z was ptaszki! – powitał z uśmiechem. – To lubię. „Kto  rano wstaje, temu Pan Bóg daje”- powiada mądre przysłowie. Nie ma, jak wcześnie się zabrać za robotę! Więcej się zrobi, albo też wcześniej skończy. A jak tam? Znaleźliście już coś? – dodał po chwilce.

– Na razie mamy jednego. Myślę, że dzisiaj znajdziemy wylot. Zawsze najtrudniej o pierwsze trafienie. Potem już idzie, jak po nitce do kłębka.

Zabraliśmy narzędzia i odjechali na wczorajszy „plac boju”. Zaraz na wstępie Huck popatrzał po pustych polach, chwilę się zastanawiał, a potem ze „szpilą” w ręku odszedł z pięćdziesiąt metrów. Zdziwiony patrzałem, cóż to znów zamierza? On zaś najspokojniej zaczął sondować na roli.

– Jest! – krzyknął po piętnastu minutach pracy, a potem jeszcze parę razy dźgnął sztycherem w ziemię.

– Przynieś, Romku, łopaty.

Kiedy podszedłem, wziął swoją i zaczął kopać.

– Co tam jest? – zapytałem zdezorientowany. – Chyba nie nasze talary?

– Oczywiście, że nie. Dla picu wypada zrobić odkrywkę na ciągu drenarskim. Mam nadzieję, że trafiłem w zbieracz? Tak mi przynajmniej wygląda z układu terenu. W razie, gdyby pan Ludwik zechciał nas odwiedzić, czymś mu trzeba zamydlić oczy.

Wywaliliśmy więc metrowej głębokości dół, aż do drenarskich rurek.

– Uff! – odetchnął z ulgą. – Piękna dziesiątka – co oznaczało, że rurki mają średnicę dziesięciu centymetrów. Jak na zamówienie biegły w stronę lasu, lecz nieco na wschód od granicznego słupa. Teraz kapitan, jak po sznurku, podążył  za biegiem zbieracza, co kilka metrów odszukując sztycherem. W końcu znikł pomiędzy drzewami.

– Chodź, Romku! – usłyszałem po jakimś czasie.

Zabrałem łopaty i podążyłem jego śladem. Stał przy zarośniętym wądole, od którego w stronę Strumienia biegł ślad rowu.

– Tu będzie wylot – zagłębił sztycher w ziemi, a wziąwszy ode mnie łopatę, zaczął kopać.  Rzeczywiście miał rację. Wkrótce ostrze sztychówki o coś zgrzytnęło i po chwili zobaczyłem zamulony koniec rurki. Lecz gdy w niej pogrzebał sztycherem, wnet trysnęła woda.

– No i popatrz, w czynie społecznym zdziałaliśmy coś dla Ojczyzny. Udrożniony rurociąg, to wyższe plony w państwowym gospodarstwie. Czy jednak partia zechce docenić nasz trud i zaangażowanie? – zakończył ze śmiechem.

Popatrzałem na zegarek. Dochodziła ósma. Straciliśmy prawie godzinę, ale w razie czego, nasze alibi było niepodważalne. Czy jednak w ogóle mogło być nam potrzebne? W każdym razie, teraz już można było się zabierać za właściwe poszukiwania. Dzisiaj, dla usprawnienia roboty, kapitan zabrał z domu dwudziestometrowej długości taśmę mierniczą i dwa druciane „śledzie” od namiotu. Zrezygnowaliśmy bowiem na dobre z mozolnego zdejmowania darniny, zaś w trawie trudno bez tego utrzymać linię i odstępy kolejnych sond. I właśnie miernicza taśma miała to zapewnić.

Wziąwszy sztycher, z zapałem przystąpiłem do sondowania wzdłuż naciągniętej taśmy. Co dziesięć centymetrów drążyłem ziemię do głębokości ponad metra. Po dziesięciu sondach Huck zastąpił mnie przy „szpili”. I tak zmieniając się cyklicznie, metr po metrze badaliśmy grunt, w razie konieczności włączając do akcji również sztychówki. Ale, jak dotychczas, nie udało się trafić na ślad zbójeckich talarów.

Przed czwartą Huck uznał, że na dzisiaj już nam wystarczy.

– Nie ma sensu się zaharowywać! Jutro  przecież także musimy być w formie. Poza tym, gdybyśmy tak dłużej pracowali, pan Ludwik jeszcze gotów przed kimś nas pochwalić, jakie to z nas pracusie. Chyba się zgodzisz ze mną, że byłoby głupio przez coś takiego podpadać?

Przyznałem mu rację, tym ochotniej, że mój grzbiet i ręce gwałtownie już domagały się zaprzestania dalszych wysiłków. Dlatego z ulgą siadłem na WSK-ę, by jak najprędzej odjechać z tego miejsca.

 

Nazajutrz, parę minut po siódmej, wraz z kapitanem naciągałem mierniczą taśmę wyznaczającą dzisiejszą pierwszą linię sondowań. Do południa Huck planował zakończenie poszukiwań na tym stanowisku. Naturalnie można było nadal tkwić w tym miejscu, poszerzając obszar objęty poszukiwaniami, lecz czy miało to sens? Przecież i tak nie byliśmy w stanie szukać dalej niż w promieniu do pięćdziesięciu metrów! Był czwartek, a na przebadanie czekały jeszcze dwa stanowiska, chociaż już nie tak rokujące. Męczyliśmy się więc przy sztycherze do dwunastej. Skoro jednak z oddali doleciał głos dzwonu na „Anioł Pański”, oznajmiający południe, klapnęliśmy w cieniu. Najwyższy czas na pół godziny wytchnienia! Odsapnąwszy nieco, Huck wydobył prowiant z torby, byśmy skrzepili nadwątlone siły. W rezultacie przerwa znacznie przekroczyła planowane pół godziny, ale i tak nie mogło to mieć dużego wpływu na zamierzony zakres robót. Bez problemów dociągniemy do wyznaczonej granicy, nie opuszczając ani jednej z zaplanowanych sond. A że troszkę później, nie szkodzi!

Ostatecznie mój kompan podniósł się z ziemi. Widząc, że i ja zamierzam wstać, ostudził mój zapał:

– Jeszcze dychnij, Romku, aż wydźgam swą serię. – I ze „szpilą” w ręku odszedł do taśmy wyznaczającej kolejną „linię boju”.

Przy drugim zagłębieniu musiał w coś trafić. Spoglądałem nań spod oka, nie ruszając się z miejsca. A on „szpilą” dziabał wokoło, chcąc ustalić rozmiary znaleziska. Wreszcie ujął sztychówkę i zaczął kopać.

– Znalazłeś coś większego? – zapytałem zaciekawiony. Może ci pomóc?

– Nie, odpoczywaj! Jest coś twardego na głębokości pół metra. Ze trzydzieści centymetrów szerokie. Zaraz się dokopię.

Po chwili łopata zgrzytnęła o coś twardego, a zaraz potem ponownie. Huck przyklęknął nad dołkiem i dzierżąc trzonek łopaty tuż przy żeleźcu, na boki odgrzebywał spulchnioną ziemię. Potem poprawił dłońmi, a na koniec cicho gwizdnął.

Zerwałem się zaintrygowany, w paru susach pokonując dzielącą nas odległość. Na dnie dołka dostrzegłem, częściowo wystający z ziemi, zardzewiały wierzch wyoblonego środkiem koła, wielkości mniej więcej takiej, jak przy dziecięcym rowerku.

– Co to, resztki czołgu? – zapytałem przekonany, że odkopał koło jakiegoś pancernego pojazdu.

– Nie, chociaż z czołgiem ma wiele wspólnego. Wygląda mi na minę talerzową. Aż mi się zrobiło gorąco, gdy ją rozpoznałem. Dobrze, że jestem lżejszy od czołgu. W przeciwnym wypadku Leona sztycher diabli by wzięli, a mnie byś zeskrobywał z okolicznych drzew. Szczęściem nie trafiłem szpikulcem w zapalnik! Wprawdzie obliczony na czołg, ale po tylu latach w ziemi, jeden czort wie, ile mu teraz do pięknego „bum” potrzeba? Lepiej pieroństwa nie ruszać!

– Coś ją głęboko zakopali – dodał po chwili. – Dlatego pewnie nikt jej nie wykrył, a i żaden traktor na niej nie wyleciał. Chyba jeszcze w czasie walk bardziej ją przysypał bliski wybuch pocisku i diabelstwo przetrwało do dzisiaj. Serdeczne dzięki za takiego „talara”!

Na chwilę przysiedliśmy, chcąc się naradzić, co dalej począć ze znaleziskiem?

– Najprościej zgłosić panu Ludwikowi – zaproponował Huck. – Wszak to na jego terenie. On zaś przekaże sprawę komu trzeba. Wpierw jednak skończymy robotę i to nie tylko tutaj. Gdy już zgłosi, przyjadą z Gliwic saperzy i nie wiadomo czy przy tej okazji nie zechcą jeszcze przeszukać również przyległego lasu? Lepiej więc wtedy już tu się nie plątać. Może na razie przykryjemy dołek grubszymi gałęziami, żeby nikt na minę nie wlazł? Na koniec zaś pokażemy panu Ludwikowi i niechaj działa.

– Dobrze, kapitanie. Zróbmy tak. Na wszelki jednak wypadek okryjmy jeszcze zielskiem to diabelstwo, a dopiero na górę dajmy grube gałęzie.

– Zgoda!

Poszliśmy szukać odpowiednich, których na szczęście w lesie nie brakowało. Ostatecznie nawet przywlekliśmy cztery metrowe okrąglaki pozostałe po wycince. Nakryliśmy nimi dołek, a na górę rzucili przywleczone gałęzie. Wydawało się wątpliwym, żeby prawie ktoś chciał po tym spacerować, zaś przejazd tamtędy czegokolwiek uniemożliwiały rosnące w pobliżu drzewa. Można więc było spokojnie powrócić do przerwanych poszukiwań, bez obawy o wystawienie kogokolwiek na niebezpieczeństwo.

Chwilę po trzeciej wpychałem „szpilę” już przy końcu taśmy wyznaczającej ostatnią linię sondowań, jako że mnie przypadł zaszczyt zakończenia poszukiwań w tym miejscu. Nawet nie zagłębiłem szpikulca do połowy, gdy wyczułem opór oznaczający trafienie.

– Chyba nie kolejna mina? – pomyślałem natychmiast. Ale i tak spociłem się z emocji. Wpychając ostrożnie sondę w ziemię obok trafionego miejsca, usiłowałem ustalić rozmiary tkwiącego w głębi przedmiotu. Wydał się także owalny, jednak mniejszy niż poprzednie znalezisko. Huck podszedł z łopatą.

– Odetchnij, ja odkopię!

Tym razem założył szerszy wykop, by ostrzem łopaty nie trafić w niespodziankę. Gdy już był poniżej spoczywającego w ziemi przedmiotu, zaczął ostrożnie zgarniać ziemię na boki. Wnet ukazał się zardzewiały fragment czegoś. Jeszcze parę delikatnych muśnięć i oto przed oczami mieliśmy wierzch hełmu. Odetchnąłem z ulgą, a mój towarzysz także. Ostrzem łopaty podważył go od spodu i wydobył na wierzch.

– Ruski – rzekł, biorąc „garnek” do ręki. – Dostał biedak wprost w skroń – wskazał otwór przestrzeliny z boku. – Tego nie miał szansy przeżyć. Daj mu Panie wieczny odpoczynek!

Wziąłem hełm do ręki, oglądając ze wszystkich stron.

– Jeżeli chcesz, możemy go zabrać – zaproponował kapitan. – Podczyścimy w domu i będziesz miał militarną pamiątkę. Będąc jednak świadomym, że był na głowie żołnierza w chwili jego śmierci, jakoś nie mogłem się na to zdecydować.

– Niechaj nadal spoczywa tam, gdzie śmierć skosiła właściciela. Mając go w domu, czułbym się nieswojo.

Odłożyłem hełm do dołka i zasypałem. Lepiej, żeby rdza tutaj go przeżarła.

Potem jeszcze tylko pięć razy zapuściłem sondę, tym razem już w nic nie trafiając. I taki był koniec poszukiwań na tym stanowisku. Od jutra zaś chcieliśmy zacząć poszukiwania obok słupa przy stawie.

 


 

[1]        WFM-ka -motocykl niemal identyczny z WSK, lecz produkowany w Warszawskiej Fabryce Motocykli.

Skip to content