ODCINEK 6

Rozdział siódmy

 

 

          Piątek zaczął się pechowo. Jak zwykle, wczesnym rankiem wyruszyliśmy w drogę. Zaledwie jednak motocykl minął mostek na Kłodnicy, zaczynając stromy podjazd, silnik kichnął i zgasł. Po sprowadzeniu WSK-i ze stromej ścieżki na równy teren, można było ją zawrócić i popchać z powrotem na podwórze. Na kilkukrotne próby ponownego uruchomienia motocykl niestety nie zareagował, wobec czego Huck przystąpił do szukania defektu. Wkrótce było wiadome, że zawróciły nas z drogi kłopoty ze zapłonem. Świeca, wymieniona na nową, nie dawała iskry, podobnie jak i podczas ponowionej próby tylko z samym kablem wysokiego napięcia.

– Pewnie padł kondensator, albo przerywacz – zawyrokował. – Nie sądzę, żeby wysiadła cewka czy kabel wysokiego napięcia, chociaż wszystko jest możliwe. – Zdjął obudowę magneta i klęcząc obok, zaglądnął do środka poprzez wycięte otwory.

– Nawalił przerywacz! Masz ci pech, nie mam zapasowego. Wprawdzie miałem, lecz użyczyłem koledze w pracy. Obiecał oddać w poniedziałek. Cóż, kiedy wziąłem urlop i już się nie widzieliśmy. Muszę więc pojechać na stację benzynową w Piotrowicach. Żeby tylko mieli! W przeciwnym wypadku czeka mnie podróż do Katowic.

Tym ostatnim stwierdzeniem wprawił mnie w zdziwienie. Przecież byliśmy w Katowicach! Po chwili jednak skonstatowałem, że mówiąc o Katowicach, ma na myśli śródmieście. W każdym razie wyglądało na to, że jeżeli w ogóle, to dzisiaj nie tak szybko wyruszymy.

Motocykl został na podwórzu, my zaś wróciliśmy do domu. Pod nieobecność kapitana postanowiłem zająć się przywiezioną z Krzyżowic latarnią.

– W sam raz wykorzystam wolny czas – pomyślałem.

Zanim mój kompan odjechał na  rowerze do Piotrowic, zapytałem o papier ścierny, którym mógłbym oczyścić zaśniedziałe blachy latarni. Po chwili, prócz dwu ściernych arkuszy, miałem również puszkę proszku do szorowania i kawał szmaty. Wyszedłem na taras, by na świeżym powietrzu zabrać się za czyszczenie.

– Jak dobrze, że już w Krzyżowicach Huck wyjął z latarni ocalałe szybki – pomyślałem. – Przynajmniej teraz mam ułatwioną robotę.

Siadłszy na schodkach tarasu, zacząłem czyszczenie, wpierw od zewnątrz, a gdy już z tym się uporałem, także i od środka. Nieobecność kapitana przedłużała się. Wreszcie wrócił po upływie prawie dwu godzin. Dostał przerywacz, lecz wpierw musiał odczekać, aż obsługa stacji upora się z odbiorem cysterny paliwa. Na ten czas stację zamknięto.

– Ale i tak warto było poczekać. Kupiłem zaraz dwa przerywacze i kondensator oraz dwa klinki do magneta. W razie czego, nie będę zmuszony za nimi gonić.

W międzyczasie minęła dziewiąta. Przed przystąpieniem do naprawy WSK-i, kapitan zdecydował się na wczesne drugie śniadanie. Wystarczyło tylko wydobyć je z torby.

Usiedliśmy na schodkach. Niuk, który zawsze w takich wypadkach uważał, że jego pan zajada wyjątkowe smakołyki i takiej okazji nie należy przepuszczać, usiadł obok. Podejrzewałem, że gdyby to samo dostał normalnie w swej misce, pewnie by nawet na to nie raczył spojrzeć. Ale w tym wypadku, każdy ofiarowany kąsek wart był z jego strony nadzwyczajnych zachodów. W rezultacie połowa porcji kapitana trafiła do psiego żołądka. Nawet gdy już wszystko zostało zjedzone, tkwił przy nas dopóty, dopóki Huck nie pokazał pustych dłoni i powiedział: Nie ma już Niuku! Wszystkośmy zjedli! Dopiero wtedy odszedł do kuchni, gdzie miał swe wiaderko z wodą do picia.

W czasie, gdy mój towarzysz wymieniał przerywacz, szmatką i proszkiem polerowałem latarnię. A skoro ją ostatecznie opłukałem wodą, lśniła jak nowa, a może nawet i bardziej. Pozostało jedynie wprawić jeszcze cztery szybki. Dwie, uprzednio z niej wyjęte już umyłem, zaś brakujące Huck obiecał dociąć.

Po założeniu przerywacza, kapitanowi zeszło jeszcze nieco czasu z ustawieniem zapłonu. Lecz skoro już się z wszystkim uporał, silnik zapalił od pierwszego kopnięcia i doskonale reagował na wszelkie zmiany otwarcia przepustnicy. Nie ma co, dobry był z niego mechanik! Zapytałem, gdzie się tego wszystkiego nauczył?

– Wystarczy troszkę poczytać, mieć chęć do roboty i nieco tak zwanej „smykałki”. Widocznie zdolności techniczne odziedziczyłem po ojcu i innych przodkach. Poza tym zawsze mnie interesowało, jak co się robi? Patrząc na pracę innych, wiele można się nauczyć. No, chyba że ktoś ma przysłowiowe dwie lewe ręce. Takiemu nawet codzienna kąpiel w święconej wodzie nie pomoże.

– Ale żeś latarnię odpucował! Pewnie nawet nowa tak nie lśniła – zauważył po chwili. – Wiesz, chyba zaraz przytnę brakujące szybki. Będziesz miał już kompletną. I tak dzisiaj do roboty pewnie nie pojedziemy. Z tym najlepiej wcześnie zaczynać. Najwyżej potraktujemy dzisiejszy dzień ulgowo.

Poszliśmy do piwnicznego warsztatu przyciąć szybki, a gdy były gotowe, otworzył latarnię, żeby je wstawić.

– Romku, przecież tulejka na świecę jest obluzowana! – pokazał palcem. – Widzisz jaki ma luz?

Rzeczywiście, była dosyć luźna. Wcześniej jakoś na to nie zwróciłem uwagi

– Trzeba by na nowo przynitować – orzekł, oglądając sposób jej przytwierdzenia. – Popatrz, dali nawet podwójne dno, żeby ładniej wyglądało. Mogli sobie na to pozwolić. Wtedy jeszcze nikt nie myślał o materiałowych oszczędnościach. Zagięte od zewnątrz na spodzie latarni blaszki uznali za nieestetyczne, zatem przytwierdzili tulejkę na osobnej płytce, takiej samej wielkości jak spód i dopiero ją umocowali nitami do latarni. Widzisz? Rozwiercę nity od spodu i wyjmę podstawkę z tulejką.

Jak rzekł, tak zrobił. Rzeczywiście, zagięte od spodu podstawki dwa blaszane języczki miały spore luzy. Delikatnie przyklepał je młotkiem.

– Gotowe! Może byś również to przeczyścił? – zaproponował, ukazując dotąd niewidoczną, zaczernioną powierzchnię dna latarni. – Myślę, że wystarczy proszkiem.

Miał rację. Jeżeli już dokładnie oczyściłem całą latarnię, niechaj i to także zostanie zrobione! Oddarłem kawałek szmaty i posypawszy proszkiem, zacząłem pocierać dno latarni, zaś Huck czynił to samo ze spodem podstawki. Po chwili czystym gałgankiem starłem powstałą na dnie brudną pastę, spod której miejscami przeświecał już mosiądz. Powtórzyłem całą operację. Efekt było widać. Po trzecim podejściu, na oczyszczonej powierzchni zobaczyłem tylko jakieś ciemne rysy. Już chciałem zabrać się za ich usuwanie, gdy raptem – tuż przy ściance – rozpoznałem niewyraźny symbol słońca. Zaintrygowany, dokładnie przyglądnąłem się dnu latarni. Zidentyfikowałem kilka schematycznych choinek, parę linii załamujących się pod niemal prostymi kątami oraz cyfrę trzysta. Nie miałem wątpliwości, że przed oczyma mam coś na kształt prymitywnego planu.

– Cóż tak ślepisz w latarnię? – głos Hucka przywrócił mnie rzeczywistości.

– Obawiam się, że znowu coś odkryłem. Niechaj mnie kaczki podziobią, jeżeli nie wygląda to na plan!

– Pokaż! – wyciągnął rękę.

– Chyba masz rację – orzekł po chwili. – Chodźmy z tym do słońca. Lepiej będzie widać, a przez lupę jeszcze lepiej.

Będąc już na tarasie, w pełnym słońcu, zacząłem przez lupę lustrować dno latarni, centymetr po centymetrze. Jak dobrze, że nie starłem całej patyny pokrywającej dno. Dzięki temu wyryty na nim czymś ostrym rysunek był bardziej czytelny. Wyglądało to tak, jak gdyby pociągnięty ciemnym atramentem plan został częściowo rozmyty. Jednakże przy dobrym oświetleniu mogłem dostrzec także rysy na mosiężnej blasze nie pociągnięte obecnie patyną. Poprosiłem o kartkę papieru i coś do pisania. Gdy przyniósł zeszyt i długopis, zacząłem kopiowanie.

Huck ponownie znikł w głębi mieszkania, lecz wnet wrócił ze złomkiem ołówka. Poczekał aż skończę robotę, by potem samemu przez lupę przyglądnąć się mojemu odkryciu. Wreszcie wyrwał kartkę z zeszytu i oddarł jeszcze dużą część tak, by uzyskać świstek odpowiadający wielkością powierzchni dna latarni. Włożył go do środka i nie zaostrzonym końcem ołówka zaczął pocierać, raz obok razu. Skoro skończył, na kartce widniał delikatnie zarysowany negatyw wyrytego rysunku. Porównaliśmy wyniki. Obydwaj, chociaż różnymi metodami, uzyskaliśmy to samo.

– Romku, jestem pełen podziwu! Masz sokole oko. Wątpliwe, bym w piwnicy dostrzegł to, co ty zobaczyłeś. Mamy więc plan czegoś ważnego, skoro go ukryto. Tylko czego? Przyjrzyjmy się temu dokładnie. U dołu jest słoneczko. Z prawej coś, jakby niedokończony prostokąt, z dwoma schematycznymi choinkami w pośrodku, chociaż i dalej w lewo także jest ich parę. Czyżby w ten sposób chciano oznaczyć las? Bardzo możliwe. Ponad krótszym bokiem niepełnego prostokąta, w poprzek – przez całą szerokość – biegnie linia. Choinki są tylko poniżej linii. Ponad nią są zaś trzy, coś jakby dwustronne miotełki lub też pęczki witek związanych środkiem. Co to być może? Nie kojarzysz aby?

– Hm, ja bym raczej uznał, że są podobne do snopków zboża.

– Genialnie! Oczywiście snopy! Zatem powyżej linii będą pola oznaczone symbolicznymi snopkami, a na dole las. W lesie, blisko granicy pól, widnieje coś jakby kopiec, chociaż niezbyt foremny, lecz zacieniowany. Możliwe, że autor w ten sposób chciał przekazać jego ciemny kolor? Czyżby duże mrowisko? W lesie przecież takie się spotyka. Pomiędzy kopcem a dłuższym bokiem niepełnego prostokąta widnieje cyfra 300, zaś linią oddzielającej las od pól – 48. Raczej nie mam wątpliwości, że oznaczają odległości. Tylko w jakich jednostkach? Przy kopcu jest krzyż. Czyżby chodziło o jakiś stojący w terenie? I to już cały rebus. Bądź  mądry i pisz wiersze.

Wziąłem obydwie kartki i wpatrując się w nie, intensywnie myślałem. W pewnym momencie coś mi zaczęło świtać, zrazu nieśmiało. To tak, jakbym widział przez mgłę. Potem wszakże mgła zaczęła rzednąć.

– Kapitanie, daj mapę stryja!

Skoro już znalazła się przede mną, wziąwszy lupę, popatrzyłem na fragment granicy na wschodnich rubieżach dębińskiego lasu.

– Mam! – roześmiałem się radośnie. – Wiesz, co to jest ten niby prostokąt? To przecież granica biegnąca od stawu i później wracająca lasem w stronę Strumienia. No wiesz, tą przecinką. Słoneczko na dole oznacza więc południe. Tak autorowi planu skojarzyła się ta strona świata. Zaś ten twój niby kopiec jest o trzysta czegoś tam na zachód od przecinki i czterdzieści osiem w głąb lasu. Oczywiście lasu na Dębinie. Czy przypadkiem ów kopiec nie jest poszukiwanym przez nas kamieniem? Krzyż rzeczywiście może oznaczać taki stojący w terenie, chociaż nigdzie tam go nie widzieliśmy. To jednak o niczym nie świadczy. Kiedyś mógł stać. Przecież mówiłeś, że w tym rejonie zatrzymał się front. Czy nie jest więc prawdopodobne, iż został zniszczony w czasie wojennych działań? A jeżeli bynajmniej nie o krzyż chodzi, lecz w ten sposób zaznaczono miejsce ukrycia talarów? Coś takiego by mi nawet bardziej pasowało.

– Brawo, Romku! Wywiodłeś to tak, że sam Holmes by się nie powstydził. Latarnia zatem  należała chyba do Mateusza Gamonia i najpewniej on wyrył plan. Wątpliwe, żeby zrobił go ktoś inny. Zbierajmy się zatem na Dębinę! Niechaj mnie dunder świśnie, jeżeli nie znajdziemy kamienia, a raczej głazu, pewnie narzutowego. A i za krzyżem także się rozglądniemy. Jeżeli kiedyś tam stał, musiał pozostać po nim ślad, chociażby tylko w ziemi. Gdyby nawet przyszło zdjąć całą darninę przy głazie, nie szkoda na to czasu. Jeżeli zaś w ten sposób oznaczono zakopane talary, znajdziemy je sztycherem. Byle tylko już wcześniej ich nie odkryto! Na przykład żołnierze kopiący umocnienia. O rany, to byłby ból!

Pomimo emocji przynaglającej do natychmiastowego wyjazdu, wpierw jeszcze przygotowaliśmy trochę prowiantu na drogę. Wszak nie było wiadome, ile czasu zajmą poszukiwania? Głupotą zaś byłyby działania o pustych żołądkach.

Dochodziło południe, a my wciąż jeszcze tkwiliśmy w Ligocie, lecz były już widoki na rychły wyjazd. Jeśli o mnie chodzi, zadowoliłbym się trzema skibkami chleba ze smalcem, ale kapitan obstawał przy porządniejszym posiłku.

– Kamień i talary nam nie uciekną! Jeżeli przetrwały tam tyle lat, tę jedną godzinę dłużej także jeszcze wytrzymają. Gdyby natomiast się okazało, że nas ubiegli żołnierze kopiący okopy, tym bardziej nie ma co dziczyć. Nie nerwowo! Tylko spokój może nas uratować – zakończył swym ulubionym powiedzeniem.

Tak więc okiełzałem rozbuchane emocje, w pozornym spokoju oczekując wyjazdu. Wreszcie, parę minut po dwunastej, dosiedliśmy WSK-i. Tym razem najkrótszą drogą, przez Żory i Warszowice, zdążaliśmy do celu, nie przejmując się niewygodami wynikającymi z przebudowy drogi. Trasa przez Pszczynę byłaby na pewno przyjemniejsza, lecz zdecydowanie dłuższa, a to zarówno mnie, jak i kapitanowi, dzisiaj nie odpowiadało.

Pomimo emocji, a może właśnie dlatego, Huck dużo ostrożniej prowadził motocykl, nie przekraczając szybkości sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wreszcie dotarliśmy do leśniczówki. Spojrzawszy na zegarek, ze zdziwieniem stwierdziłem, że dotarcie tutaj bynajmniej nie zajęło nam więcej czasu niż zazwyczaj, chociaż droga strasznie mi się dłużyła. Jak to pozory potrafią zmylić.

Pan Ludwik właśnie skończył obiad. Na nasz widok roześmiał się:

– Już was zmęczyły poszukiwania? Pewnie dobrze się spało?

– Święte słowa, panie Ludwiku! – Huck na to. – Ale dzisiaj wstaliśmy normalnie, tylko motor drogą nawalił. Dobrze, że jeszcze blisko domu i mogliśmy wrócić, by go naprawić.

– Co wysiadło?- zaciekawił się.

– Rozleciał się przerywacz, zaś pech chciał, że nie miałem zapasowego. Trzeba było dopiero za nim gonić. Na stacji benzynowej odbierali paliwo i musiałem czekać. Pewnie dzisiaj niewiele już zrobimy, ale szkoda dnia. Zawsze przecież coś tam pogrzebiemy.

Zabraliśmy roboczy ekwipunek z szopki i odjechali duktem na północne rubieże lasu. Jadąc potem wzdłuż granicy pól, pilnie wypatrywałem krzyża pomiędzy drzewami, lecz niestety bezskutecznie. Nigdzie ni śladu.

Tym razem zaparkowaliśmy nieco dalej od granicznego słupa, by w czasie poszukiwań mieć motocykl na oku. Nie miałem nawet zamiaru przebierać się w roboczy drelich, lecz Huck mnie przekonał.

I oto wreszcie stanęliśmy przy granicznym słupie. Z tego miejsca należało odmierzyć wzdłuż lasu trzysta – tylko czego? Metry raczej nie mogły wchodzić w rachubę, jako że w czasach Litery jeszcze ich nie wymyślono. Łokcie, stopy, pręty, czy co tam jeszcze?

– Wiesz co, nie bawmy się w drobiazgi, a wleźmy w skórę Gamonia. Przecież nie jechał talarów zakopywać, lecz przemycić przez granicę. Na pewno więc nie zabrał ze sobą jakiejś ich miarki. Jeżeli już mu przyszło odmierzyć, to czym? Oczywiście krokami. Tak jest najprościej. Może być także krok podwójny. Wprawdzie krok krokowi nie równy, ale tym na razie się nie przejmujmy. Policzmy wpierw normalnymi i poszukajmy. W razie niepowodzenia co najwyżej ponowimy podwójnymi i zobaczymy, co z tego wyniknie?

Ruszyliśmy w stronę Pawłowic zaczynając odliczanie, każdy po cichu, by jeden nie mylił drugiego.

– Trzysta! – stanąłem w miejscu. Huck zatrzymał się parę metrów dalej. Widocznie bardziej wyciągał nogi. Rozglądając się, wypatrywałem chociażby tylko śladu krzyża. Cóż, kiedy nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek tutaj gdzieś stał.

– Trudno! – westchnąłem. – Odmierzmy więc czterdzieści osiem kroków w głąb lasu. Może jeden z nas tutaj zostanie i przypilnuje, żeby liczący nie zboczył z kursu?

– Zgoda! Jeżeli chcesz, idź.

Stanąwszy twarzą do lasu, w miejscu wypośrodkowanym z naszych pomiarów, poszukałem jakiegoś punktu odniesienia, ku któremu powinienem podążyć, a następnie ruszyłem przed siebie, zaczynając liczenie. Tym razem bardziej wyciągałem nogi. Przekroczywszy starą linię okopów, szedłem dalej. Przy trzydziestu, drogę zagrodził mi maliniak.

– Jak dobrze, że posłuchałem kapitana radzącego wdziać roboczy drelich – pomyślałem, przedzierając się poprzez kłujące zarośla. – Szkoda, że nie założyłem również rękawic. No cóż, mądry Polak po szkodzie.

– Czterdzieści osiem! – krzyknąłem na koniec, zatrzymując się z uczuciem niepewności, czy przypadkiem aby nie zostaliśmy wpuszczeni w maliny? Nie trafiłem bowiem żadnego kamienia.

– I co, masz coś? – zapytał Huck podążający mym śladem.

– Niczego, kapitanie!

– Ale fajne maliny! Szkoda, że już po okresie owocowania. Zjadło by się.

Po chwili dołączył do mnie ze sztycherem w ręku.

– Masz swe rękawice. Załóż. Po kiego licha wystawiać się na „chwalebne blizny”? Przeszukajmy maliniak. Niewątpliwie troszkę go przy tym zdewastujemy, ale to nic. Podniesie się, albo w przyszłym roku odrośnie.  „Nie szkoda róż, gdy płoną lasy”, jak trafnie zauważył poeta, niestety nie pomnę już który. Lasu oczywiście nie będziemy podpalali – zastrzegł natychmiast.

Zaczęliśmy poszukiwania. Mój towarzysz sztycherem roztrącał malinowe chaszcze, dźgając nim w co większe gęstwiny. Początkowo rozgarniałem zarośla nogami, lecz wnet wróciłem na skraj lasu po szpadel. Teraz już dużo sprawniej przychodziło mi forsowanie malinowych gąszczy. Raptem usłyszałem brzęknięcie metalu o coś twardego i zaraz głos kapitana:

– Mam! Jest kamień!

Nie zważając na kolce, ruszyłem w jego stronę, tratując nieszczęsne maliny. A on stał przy niezbyt dużym głazie narzutowym, tak obrośniętym mchem, że go pośród zarośli trudno było dostrzec.

– I jak się masz kamyku? – zapytał, postukując w głaz sztycherem. – Ładnie tak się chować? Przyjechali goście, a on w malinach przycupnął!

– Oddaj talary gamoniu! – kontynuował po króciutkiej przerwie. – Tfu, rzec chciałem; Gamonia, a właściwie nawet nie jego, lecz „Bractwa”. A nie, to pożałujesz! Jakiem Gamoń, wprawdzie po kądzieli i do tego już w czwartym pokoleniu, lecz nie szkodzi.

– Chyba go wystarczająco zmiękczyłem? – rzekł do mnie po chwilce, znacząco mrużąc oko. – No, dobra! Dosyć wygłupów. Zabierajmy się za robotę. Z łaski swej załatw maliny łopatą, byśmy mieli wolną przestrzeń – odsunął się w bok, by mi nie przeszkadzać w dziele dewastowania naturalnego środowiska. W tym jednak wypadku cel był zbożny, więc mi nawet nie zadrżała ręka. Za rok i tak wszystko na powrót zarośnie i po naszych działaniach nie zostanie ni śladu.

Wreszcie zziajany oparłem się na łopacie, z dumą spoglądając na oczyszczoną przestrzeń obok głazu. Przed przystąpieniem do poszukiwań kapitan zaproponował, byśmy jeszcze przeprowadzili motocykl w pobliże.

– Pod naszą nieobecność jeszcze ktoś gotów nim się zaopiekować – stwierdził.

Zostawiwszy narzędzia w malinach, poszliśmy po WSK-ę i resztę pozostawionego na niej dobytku. Spakowałem naszą odzież do siatki, by po drodze przypadkiem czegoś nie zgubić. Huck uruchomił silnik i podjechaliśmy pod maliniak, forsując w bardziej splantowanym miejscu stare umocnienia polowe. Wepchnąwszy pojazd w maliny, uczyniliśmy go bardziej niewidocznym dla niepożądanych oczu. Teraz, już spokojnie, można było się zabrać za robotę. Na pierwszy ogień Huck postanowił wziąć kwadrat o boku trzech metrów, po północnej stronie głazu.

Tym razem, bez naciągania mierniczej taśmy, zabrałem się za sondowanie tuż przy kamieniu. Cóż, kiedy w mej serii nie trafiłem niczego. Zapuszczaliśmy sondę co dziesięć centymetrów, zmieniając się przy sztycherze po wykonaniu dziesięciu. W odstępie metra od głazu, Huck dosyć płytko natrafił opór, który wszakże zaraz ustąpił i sonda zagłębiła się niemal po uchwyt.

– Widocznie niezbyt gruby korzeń – orzekł. – Sztycher się po nim ześlizgnął. Ale nie jest tu twardo.

Następne sondy w nic nie trafiły. Czwarta znowu coś musnęła, podobnie piąta i szósta. Siódma wreszcie trafiła opór na głębokości około metra. Tak samo dwie następne.

– Czyżby? – pomyślałem podekscytowany.

– Coś tam jest, ale podźgajmy jeszcze dalej.

Przy następnych znowu  było coś płycej, co jednak nie stawiało zdecydowanego oporu. Huck uznał, że mamy do czynienia z korzeniami lub nadpróchniałym konarem tkwiącym w ziemi. Wreszcie znowu trafił w twarde, na tej samej co poprzednio głębokości. I tak było również przy dalszych sondach. Przenieśliśmy się na następną linię, uzyskując ten sam wynik. Podobnie na trzech dalszych. Potem jednak, już dalej od głazu, nic nie było. Wetknąłem w ziemię gałązki, oznaczając nimi rokującą nadzieję powierzchnię i złapawszy za szpadel, zamierzałem rozpocząć kopanie.

– Poczekaj! Nie bądź w gorącej wodzie kąpany! Nie spiesz się! – studził mój zapał kapitan. – Zastanówmy się wpierw, by przypadkiem czegoś głupio nie sknocić. Załóżmy, że trafiliśmy. Odkopujemy – i co dalej? Chociażby i nawet kuferki przetrwały, co jest wysoce wątpliwe, jak je zabierzemy? Przecież nie pod pachą. Zostawiać tutaj także ich nie uchodzi, a już na pewno nie pochwalimy się panu Ludwikowi. No, można zgłosić znalezisko na posterunku Milicji, ale wtedy najwyżej nad talarami sobie zaświstamy. Chciałbym przynajmniej dobrze je obejrzeć i przeliczyć oraz troszkę się nimi nacieszyć zanim je Państwo zagarnie, nie powiedziawszy nawet „dziękuję”. Jeżeli kopiemy, musi być zapewniony transport. Mam dwukołowy wózek na motocyklowych kołach, przystosowany do zaczepienia za WSK-ą. Czasami coś w ten sposób przewożę. Tylko wpierw w miejsce bagażnika trzeba do motoru przykręcić zaczep. Na talary wystarczy zabrać dwa worki, chociaż pewnie aż tyle ich nie będzie. Ale zawsze lepiej mieć coś w zapasie. Przewieziemy znalezisko do Ligoty i potem można się zastanawiać, co dalej? A ty jak uważasz?

Prawdę powiedziawszy, zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. Interesowało mnie samo odkrycie, bez zawracania sobie głowy dalszymi konsekwencjami. Teraz jednak musiałem spojrzeć i na to.

– Dobrze, zróbmy jak proponujesz. Zawieziemy do ciebie i dobrze pooglądamy, a potem zgłosi się, gdzie trzeba. Zgodnie z prawem, to co w ziemi, należy do Państwa. Tego nie przeskoczysz, chyba że się chce nadstawić tyłka do bicia. Ale ja na to nie mam ochoty!

– I ja również. Zatem uzgodnione. Dzisiaj nie kopiemy. Jutro się za to zabieramy. Sądzę, że wystarczy nam godziny, lecz załóżmy nieco więcej. Wychodzi, że najpóźniej około południa wrócimy do Ligoty, naturalnie jeżeli trafiliśmy w dziesiątkę i nic nam nie pomiesza szyków. Próżno jednak sobie przed czasem głowę zawracać! Pożyjemy – zobaczymy. W każdym razie dzisiaj już tu niczego nie mamy do roboty.  Chyba, że podczyścimy kawałek rowu od znalezionego wylotu? Niechaj pan Ludwik ma z nas chociaż tyle pożytku.

– Dobrze kapitanie, wyczyśćmy mu kawałek rowu, w ten sposób rewanżując się za przechowywanie narzędzi – wspaniałomyślnie wyraziłem zgodę, chociaż stokroć bardziej wolałbym się dobrać do zakopanych talarów. Podjechaliśmy więc w rejon onegdaj odnalezionego wylotu i przez następne dwie godziny pilnie pracowali przy renowacji zapuszczonego rowu. Jednakże późnym popołudniem narzędzia były już w szopce leśniczego.

– Chcemy jeszcze zdążyć do sklepu rolniczego – wytłumaczył kapitan.

I rzeczywiście, w drodze powrotnej zajechał przed Gminną Spółdzielnię w Pawłowicach. Przez rozwarte wrota wjechaliśmy na duży plac, kierując się na nowy pawilon stojący w głębi. Po kilku schodkach weszliśmy do sklepu oferującego, prócz artykułów do produkcji rolnej, również narzędzia i inne żelastwo, a także rzeczy niezbędne w domowych gospodarstwach.

– Dzień dobry, pani Halinko! – powitał Huck młodą ekspedientkę krzątającą się przy piramidzie drewnianych skrzynek. – Co słychać w eleganckim świecie? A cóż to za dobroci ma pani w tych pudłach?

– Talerze i inne „skorupy” z Chin. Bardzo ładne i niedrogie. Nie chciałby pan kompletu talerzy?

– Pewnie, że wezmę. Tylko dzisiaj nie mam do czego zabrać. Jestem motorem. Ale jutro zabiorę torbę i nie ma sprawy. Będą to aby jeszcze?

– Dużo dostaliśmy, a dzisiaj jeszcze nie sprzedaję. Wpierw muszę wypakować ze skrzynek.

– Co zrobicie ze skrzynkami? – zainteresował się natychmiast. – Jeżeli niepotrzebne, wziąłbym ze dwie – trzy. Przydały by się na różne drobiazgi. Byłyby przynajmniej w jednym miejscu, a nie jak teraz. Gdy mi  coś potrzebne, często i godzinę stracę zanim znajdę. Wie pani jak to jest.

– Dobrze, odłożę trzy. Jakie by pan chciał?

– Mogą być dwie, z tych płaskich i jedna większa, o taka prostokątna, wyższa i dłuższa. Będę bardzo wdzięczny. Wobec tego zabiorę jutro wózek.

Potem jeszcze w kącie dostrzegł sztychówkę z metalowym uchwytem w miejscu popularnej drewnianej poprzeczki na końcu styla. Bardzo mu się spodobały, bo i też były dużo estetyczniej wykończone, a styl nawet pociągnięty bezbarwnym lakierem.

– Cóż to, odrzut z eksportu? – zapytał, biorąc jedną do ręki. – Dobrze się trzyma. Żeby tak jeszcze sama chciała kopać – zażartował.

– A co by pan wtedy robił? – z uśmiechem odwzajemniła się ekspedientka. Ostatecznie kupiliśmy sztychówkę i pożegnali Halinkę, zapowiadając się nazajutrz.

– Trzeba w sklepie podtrzymywać znajomość i dobre stosunki. Dzięki temu czasami uda się dostać coś spod lady. Wiesz jak to jest.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę, przewiesiłem szpadel na sznurku przez plecy.

– Przynajmniej nie będzie przeszkadzał – pomyślałem.

Po spóźnionym obiedzie, który mama Hucka zostawiła nam w garnkach na piecu, zabraliśmy się za ich mycie. Potem kapitan wyciągnął na podwórze dwukółkę. Przed drogą należało ją sprawdzić i usunąć ewentualne usterki. Po dopompowaniu opon i wytarciu z kurzu, przytoczyłem wózek do WSK-i, by podłączyć kabel do gniazdka zamontowanego z tyłu motocykla. Próba wypadła pomyślnie. Zarówno światło stopu, jak i pozycyjne funkcjonowały bez zarzutu.

– W porządku, wszystko gra – odetchnął kapitan. – Jeszcze tylko przykręcę zaczep i załatwione. Jutro musimy pamiętać o sznurze do umocowania skrzynek. W przeciwnym wypadku je zgubimy. Nieobciążony wózek podskakuje na nierównościach drogi. No i o torbie na talerze. Zrobimy nimi Mamie miłą niespodziankę. Nie wiem dlaczego, ale w domu zawsze brakuje „skorup”. Taka złośliwość losu.

Tego wieczoru długo nie mogłem zasnąć, ale nie ma się czemu dziwić. Świadomość, że jutro wreszcie dobierzemy się do talarów skutecznie oddalała sen. Czy jednak rzeczywiście to one zostały zlokalizowane przy głazie, czy też złośliwy los jedynie nas mami wizją skarbu, podczas gdy w ziemi tkwi zupełnie coś innego? I tak przecież mogło się zdarzyć.

W końcu zasnąłem, tym razem aż do rana mając nieprzerwany sen.

Nazajutrz Huck nieco później zarządził pobudkę. Uznał bowiem, że nie ma sensu wcześnie wyjeżdżać, by już o siódmej być na Dębinie. Wpierw chciał w Pawłowicach odwiedzić „Rolnika”, by zaraz rano kupić talerze i zabrać obiecane skrzynki. Sklep zaś otwierano o ósmej.

– Mając to załatwione, już na spokojnie zabierzemy się za robotę, niczym innym nie zawracając sobie głowy – stwierdził.

Parę minut po ósmej WSK-a zajechała przed pawilon GS-u. Weszliśmy do sklepu.

– Dzień dobry pięknym paniom! – powitał kapitan dwie ekspedientki i klientkę czyniącą zakupy.

Na półkach za ladą pyszniły się wyjęte ze skrzynek, wyprodukowane w Chinach skorupy. Zdecydowaną większość stanowiły talerze, lecz nie brakowało również filiżanek z podstawkami. A wszystko ozdobione różami o pastelowych kolorach i złotym szlaczkiem przy brzegu.

– Ale się pani z tym uwinęła! – z uznaniem rzekł Huck do panny Haliny, skoro do nas podeszła. – Jakim sposobem udało się pani z tym zdążyć? Przecież tego cała moc!

– Trzeba było wczoraj dłużej zostać i dzisiaj wcześniej przyjść. Chociaż jeszcze część w skrzynkach została. Ale nie byłoby już gdzie ułożyć. Sprzedamy z półek, resztę się wyłoży.

– I co kupujemy? – zapytała po króciutkiej pauzie.

– Oczywiście talerze. Cały komplet – głębokie, płytkie i deserowe.

– Po sześć czy dwanaście?

– Jak uważasz, Romku, chyba po tuzinie? Zawsze to będzie więcej do tłuczenia.

– No nie, tak tylko, pani Halinko, żartuję. Któż by takie śliczności chciał tłuc? – dodał szybko. – Ale zawsze może się zdarzyć, że któryś spadnie. Wtedy, przy sześciu, bieda, zaś z tuzina zawsze mniejszy komplet zostanie. Wobec tego, pani Halinko, po dwanaście – zadecydował. – A to się mama ucieszy!

Postawiłem na ladzie otwartą torbę, zaś panna Halina ładowała talerze, przekładając każdy papierem. Na koniec po bokach opchaliśmy skorupy dodatkowo wiórkami, których w otwartych skrzynkach nie brakowało. Wydawało się więc, że całą partię, nieuszkodzoną, dowieziemy do domu. Potem jeszcze kapitan wybrał szpadel, taki jak wczoraj kupiliśmy. Gdy ciotki Hucka go zobaczyły, także nabrały ochoty na podobny, który – muszę przyznać – wydawał się bardziej poręczny. Huck zapłacił za sprawunki i pięknie podziękował. W końcu załadowaliśmy na wózek trzy skrzynki i przywiązali sznurem. Dosiedliśmy motocykla. Torbę z talerzami oparłem na kolanie i można było ruszać. Wprawdzie do leśniczówki było zaledwie około dwu kilometrów, jednak na miejscu już miałem dosyć. Nie, taki sposób transportu porcelany zdecydowanie mi nie odpowiadał.

– Cóżeście się tak obładowali? – zdziwił się leśniczy. – Skarby znaleźliście, czy co?

– Żeby pan wiedział! Opłaciło się wczoraj wpaść do GS-u. Dostali chińskie „skorupy”. Zupełnie przyzwoite i nie drogie. Wczoraj je pani Halinka wypakowywała i dzisiaj  od rana sprzedają. Kupiłem po tuzinie talerzy. A skrzynki jeszcze wczoraj napytałem. Przydadzą się w domu. Dlatego zabraliśmy wózek. Ale torbę ze sprawunkiem Romek trzyma. Na wózku mogły by się jednak potłuc. Chyba, żeby w siano lub słomę włożyć.

Pan Ludwik przywołał żonę, chcąc natychmiast przekazać wieści o porcelanie w sklepie. Ja zaś otworzyłem torbę, by pokazać sprawunek. Naszym gospodarzom także się spodobał, w rezultacie czego i oni wnet wyruszyli do GS-u.  Zanim jednak to nastąpiło, za radą pani leśniczyny, torbę z porcelaną zostawiliśmy u nich. Uznaliśmy bowiem, że najlepiej zabrać ją osobno i przewieźć na wózku wymoszczonym słomą. Tej zaś pan Ludwik obiecał nam użyczyć.

– Słomy mamy pod dostatkiem – śmiał się. – Jedną ociepkę wam więc sprezentuję. Szkoda byłoby talerze potłuc.

Leśniczy z żoną odjechali do GS-u, my zaś do głazu w lesie. Podobnie jak wczoraj, WSK-a została podprowadzona na skraj maliniaka i ukryta w zaroślach. Przebrany w drelich, wnet przystąpiłem do kopania. Ustaliliśmy pracę na zmianę, aby sobie wzajemnie nie przeszkadzać. Odkrywka miała nie więcej niż metr długości i szerokość około sześćdziesięciu centymetrów. W tej sytuacji łatwo o przypadkowe trącenie kompana łopatą. Przyjęcie takiego trybu pracy miało jeszcze ten plus, iż pozwalało na stałą czujność niezajętego kopaniem, który wtedy mógł obserwować najbliższą okolicę. A nie muszę chyba dodawać, że właśnie teraz obecność w pobliżu osoby postronnej była wysoce niepożądana.

Zdjąłem warstwę ziemi grubości dwudziestu centymetrów, czyli – jak powiadał Huck – wybrałem jeden sztych. Teraz on mnie zastąpił przy łopacie, zaś ja pilnie spoglądałem z ponad malin na najbliższe otoczenie. Lecz, jak na razie, wszędzie cisza i spokój. Jedynie gdzieś od wschodu dolatywało dalekie buczenie pracującej młocarni.

A mój towarzysz kopał z zapałem, aż czasami coś mu pod ostrzem szpadla chrupało. I tak dosyć szybko zbliżył się do końca swej warstwy. Raptem, wyciągając rękę, pochylił się nad pryzmą odrzuconej ziemi. Już myślałem, że znalazł talara, lecz on jedynie podniósł jakiś patyczek. Skierowałem ponownie oczy w stronę pól. Tam wszakże wszystko po staremu. W zasięgu wzroku nikt się nie kręcił. Skoro ponownie spojrzałem na kapitana, wciąż jeszcze oglądał podniesione drewienko. Potem znowu pochylił się nad pryzmą urobku i rozgarniając ją dłońmi, czegoś szukał. Ostatecznie wybrał jeszcze cztery podobne do pierwszego złomki i odłożył na boku. Następnie ujął łopatę i wbił w ziemię, tym jednak razem już nie tak energicznie ani nie odrzucił urobku na pryzmę, lecz odsunął na bok. Przyklęknąwszy, zaczął grzebać dłońmi w spulchnionym gruncie.

– Znalazłeś coś? – nie wytrzymałem.

– Chyba tak. Wygląda, że trafiliśmy nieboszczyka. Płytko pochowany. Niechcący pogruchotałem mu żebra. Bardzo mi przykro!

Z wrażenia zaniemówiłem, a gdy już doszedłem do siebie na tyle, żeby wydobyć z siebie  głos, zapytałem niezbyt inteligentnie:

– Nieboszczyk? Jaki nieboszczyk? Jakoś go nie widzę! – bo i faktycznie, w odkrywce jakoś nie mogłem dostrzec niczego, co chociażby tylko przypominało zwłoki. Wnet jednak zdążyłem ochłonąć do reszty i już bez zadawania głupawych pytań, zacząłem działać racjonalnie. Pochylony obok kapitana, patrzałem na kawałki żeber, które uprzednio wziąłem za patyczki. Z dna wykopu wyłaniał się również fragment jakiejś większej kości.

– I co robimy? – zapytałem. – Kto to być może?

– Sądzę, że jakiś biedak z ostatniej wojny. Że też właśnie tu go zakopali? Wielu takich zostało w okolicy. Ubiegłego roku byłem przy dwu ekshumacjach niemieckich żołnierzy. Tylko z nich kości zostały. Ale wyobraź sobie, że buty i pasy doskonale przetrwały w ziemi tyle lat.

– Trzeba go delikatnie odkryć, może wtedy uda się dojść, kto zacz? – dodał po chwili. – Szkoda, że nie mamy saperki lub jeszcze czegoś mniejszego. Cóż, spróbujemy tym, czym dysponujemy. Chyba się zgodzisz, że jeżeli zamierzamy głębiej kopać, tylko my musimy to zrobić. Brałeś udział w wykopaliskach, masz zatem pojęcie o takiej robocie. Ja również potrafię nieźle grzebać w ziemi, dlatego sądzę, iż się z tym jakiś uporamy.

Cóż miałem czynić? Przyznałem mu rację i bez zbędnego gadania, przystąpiliśmy do ostrożnego zdejmowania ziemi okrywającej ludzkie szczątki. Spulchniając grunt sztycherem, wybieraliśmy urobek łopatą bądź dłońmi. I tak zeszły niemal dwie godziny, nim można było stwierdzić, że zadanie zostało wykonane. Przy tym niezbędnym okazało się wydłużenie wykopu. Resztki wysokich butów, metalowa klamra pasa, zaśniedziałe guziki i pozostałości skórzanej chyba pikielhauby, a przede wszystkim solidnie już skorodowana szabla świadczyły o militarnym charakterze znaleziska, jednakże bynajmniej z okresu II Wojny Światowej! „Nasz” nieboszczyk wydawał się być dużo starszym. Nagle mą głowę przebiegł błysk oświecenia. – Tak, to zupełnie prawdopodobne – stwierdziłem po chwili zastanowienia.

– Wiesz kapitanie, kto to być może? Wydaje mi się, że mamy przed sobą szczątki żandarma Jego Pruskiej Królewskiej Mości – owego landdragona – jak w „Zbójniku” pisał twój stryj.

Pokazując spękaną potylicę czaszki, z niemal kompletnym uzębieniem, stwierdziłem:

– Najprawdopodobniej zginął od piekielnego ciosu w głowę. Może zaskoczył zakopującego talary i doszło do bójki? A może tylko niespodziewanie dostał łopatą w głowę i po sprawie? W każdym razie był młody, o czym świadczą zdrowe zęby. Czy to właśnie nie młodość stała się pośrednio przyczyną jego śmierci? Nierozważny i zbyt pewny siebie, chyba sam chciał sprawę załatwić. Ostatecznie z kmiotkiem miał do czynienia, a może nawet dwoma? Dufny w autorytet królewskiego żandarma i reprezentowaną władzę, nie wziął pod uwagę, że łopata w ręku zdesperowanego człeka może być śmiertelnie niebezpieczną bronią, w błyskawicznym użyciu równa szabli, a nawet chyba groźniejszą. Jeżeli faktycznie pod spodem znajdziemy talary, sprawa wydaje się być oczywista. Było tak, jak powiedziałem!

– Co z nim zrobimy? – zapytałem po krótkiej pauzie.

Kapitan zadumał się na chwilę, a potem zadecydował:

– Ładujemy go do tej większej skrzynki po chińszczyźnie. W sam raz się zmieści, nawet z szablą. W razie czego, damy ją po przekątnej, a gdyby to nie wystarczyło, odłamie się przeżarty rdzą sztych.

– Teraz już wiemy, co oznaczał krzyż na szkicu w latarni – dodał po chwili. – I nie czekając mego zdania, odszedł w stronę motocykla, by wnet wrócić ze skrzynką pod pachą. Ostrzem szpadla podważył licho przytwierdzone wieko, po czym znowu się oddalił. Po jakimś czasie wrócił z naręczem gałęzi choiny. Częścią wymościł dno skrzynki.

– Żeby mu miękko było! – wyjaśnił lakonicznie. – Poza tym nie będzie drogą klekotał.

Nie udzielając dalszych wyjaśnień, przystąpił do wkładania szczątków żandarma do skrzynki. Na koniec położył na wierzch sfatygowaną szablę, która rzeczywiście zmieściła się lekko po skosie, a na to resztę choiny.

– Idę po kombinerki – wyjaśnił, odchodząc znów do motocykla. Wrócił z torebką narzędziową, a wyjąwszy z niej płaskie kleszcze, częściowo wyrwał i wyprostował sterczące z wieka gwoździe. Skoro już się z tym uporał, położył wieko na skrzynce i wbił gwoździe obcęgami.

– Gotowe, Romku!  Pomóż mi proszę zanieść pudło na wózek.

– A cóż ty chcesz z nim zrobić?! – nie wytrzymałem. – Zawieźć do domu? Myślę, że najlepiej tutaj go zostawić. Leżał w tym miejscu przeszło sto sześćdziesiąt lat i niech już tak zostanie. Po co go ruszać?

– Oczywiście, że nie wezmę nieboraka do domu. Wyobrażasz sobie reakcję mamy i ciotek? A gdybym jeszcze dodał: Moje kochane, oto żandarm Jego Pruskiej Królewskiej Mości, zaciukany przez waszego pra-, pradziadka, pewnie by zawału dostały. Taka zbożna rodzina, a tu masz, taka wpadka. Pra-, pra- mordercą! Chociaż, nawiasem mówiąc, pono wszyscy od Kaina-zabójcy pochodzimy, więc znowu nie ma czym aż tak się ekscytować. Jednak wolę sobie nawet nie wyobrażać reakcji domowników. Tutaj też nie godzi się biedaka zostawić. Człowiekiem był, zatem dla jego szczątków miejsce na cmentarzu. Rzecz oczywista, że raczej  nie da rady zawieźć ich do któregoś z proboszczów bądź pastorów – przecież z równym powodzeniem mógł być protestantem, co dla pruskiego funkcjonariusza jest wysoce prawdopodobne – i poprosić o pogrzebanie. Ale w Pszczynie jest taki stary, zapuszczony cmentarz na Kępie, gdzie kiedyś stał kościół św. Krzyża dla folwarcznej służby księcia. Tam, bez większych problemów, można nieboraka pochować. Miejsce za miastem, chociaż przy rozwidleniu dróg, ale raczej ustronne, a przede wszystkim dosyć zapuszczone.

Wprawdzie wydawało mi się to czystym szaleństwem, jednak nie zaprotestowałem.

– Niechaj się dzieje, co chce – pomyślałem.

A gdy już pudło znalazło się na dwukółce, wróciliśmy do głazu, by wreszcie przystąpić do najważniejszego. Na dnie odkrywki Huck wyznaczył dokładnie miejsca, w których zapuszczona sonda trafiła na opór. Wystarczyło więc jeszcze tylko zdjąć około trzydziestu centymetrów nadkładu, żeby ostatecznie się przekonać czy nasze parudniowe wysiłki zostaną uwieńczone sukcesem? Ująwszy szpadel, zacząłem kopać, troszkę szerzej niżby to wynikało ze wskazań sondy, zaś ostatnie dziesięć centymetrów już bardzo ostrożnie, nie chcąc przypadkiem czegoś uszkodzić. Można powiedzieć, że łopatą bardziej skrobałem niż kopałem, zdejmując warstewki grubości dwu – trzech centymetrów. Założenie szerszego wykopu pozwalało dodatkowo na obserwację zmieniających się barw na dnie odkrywki. Dlatego natychmiast zauważyłem przylegające do siebie, jak gdyby dwa placki jaśniejszego koloru niż reszta gruntu. Po zdjęciu dwu następnych warstewek okazało się, że to pozostałości ziarna. Czyżby worki z żytem, w których zamierzano przerzucić srebro przez granicę?

I wreszcie ostrze szpadla zahaczyło o coś w ziemi. W następnej chwili mieliśmy na wierzchu resztki jakichś mosiężnych okuć. Jeszcze tylko kilka delikatnych muśnięć łopatą i oto na dnie wykopu ukazał się, wpierw jeden, a zaraz potem i drugi, ciemniejszy prostokąt, wielkości z trzydzieści na dwadzieścia centymetrów. Huck omiótł je gałązką choiny i tak wreszcie mieliśmy przed oczami zawartość obu kuferków.

– Jasny gwint, talary „Bractwa”! – szepnął kapitan. – Romku, udało się! Tyle lat w ziemi czekały. Aż wprost trudno mi uwierzyć.

A ja w milczeniu wpatrywałem się w krążki poczerniałego srebra, wciąż jakby spoczywające w kuferkach, po których jedynie okucia zostały. Zdjąłem rękawicę i wyciągając rękę, chciałem ująć jeden.

– Nie! Nie gołymi rękoma! Na wszelki wypadek lepiej przez rękawicę, chociaż to niewygodne. Nie zapominaj żandarma tyle lat warującego nad talarami! Nie mam pojęcia, jak długo jad trupi utrzymuje moc? Pewnie już po nim nawet wspomnień nie zostało, ale bezpieczniej dmuchać na zimne. Zważywszy, że był to pruski funkcjonariusz, w dodatku zabity przez tubylca polskiego pochodzenia, na pewno jadu wytworzył potężną dawkę. Dlatego nie nadstawiajmy się niepotrzebnie na ewentualne „ukąszenie”.

Założyłem rękawicę i dopiero wtedy ująłem talara. Kapitan zaś znowu dokądś odszedł. Okazało się niebawem, że po pudło po chińskich talerzach.

– No Romku, ładujmy talary do środka! – rzekł, odkładając na bok wieko skrzynki. Zajęliśmy się więc wydobyciem zbójeckiego srebra. A skoro już odkrywka została dokładnie wyczyszczona, wytaszczyliśmy pudło na górę i założywszy wieko, przybili je aż dziesięcioma gwoździami. Wątpliwe, żeby w czasie transportu mogło się otworzyć.

Teraz jedynie pozostało zasypanie dołu, z porządnym udeptaniem gruntu, by po wykopie nie pozostały zbyt widoczne ślady. Wreszcie zagarnęliśmy na to miejsce wcześniej wykarczowane maliny, przysypując korzenie, ażeby miały szansę ponownego odrośnięcia. Na koniec, ująwszy pudło ważące parę ładnych kilogramów, zataszczyliśmy je na wózek i umieścili na dnie. Na nim wylądowało drugie pudło po talerzach i żandarm na wierzchu, zaś obok kupiona dla ciotek sztychówka – wszystko tak, jak było poprzednio. Po dokładnym umocowaniu ładunku sznurem, można było zacząć się zbierać w powrotną drogę – tym żwawiej, że dochodzące już od jakiegoś czasu odgłosy dalekiej burzy stawały się coraz wyraźniejsze. Nie było wątpliwości, że ciągnie w naszą stronę. Z niejakimi trudnościami udało się wyprowadzić motocykl z wózkiem na skraj lasu. Dopiero tu zobaczyliśmy mroczne niebo na bliskim już widnokręgu. Kapitan uznał, że jadąc do Pszczyny winniśmy umknąć burzy.

– Powinna przejść bokiem – stwierdził, obserwując chwilę przemieszczanie się chmur. Nie było wszakże co zwlekać z odjazdem. Przy leśniczówce nawet nie wyłączył silnika. Biegiem zanieśliśmy roboczy ekwipunek do szopki.

– Porcelanę zabierzemy w poniedziałek – w biegu rzucił Huck pani leśniczynie.- Teraz uciekamy, żeby nas burza nie dopadła. Do zobaczenia! – i dosiadłszy WSK-i, spiesznie odjechaliśmy w stronę Strumienia, z burzą już niemal na karku. Nie oszczędzając motocykla, gnaliśmy przed siebie, ile tylko można było z niego wydusić, za wszelką cenę chcąc uciec z zagrożonego nawałnicą rejonu.

W Wiśle Wielkiej zboczyliśmy na Brzeźce, wciąż oddech burzy czując na plecach. Tu niestety należało znacznie zwolnić i to bynajmniej nie dlatego, że szybka jazda przez wieś była niebezpieczna. Po prostu dziurawa droga nie pozwalała na przekroczenie trzydziestki – no, chyba żeby ktoś miał samobójcze skłonności. Wlekliśmy się więc, a ja i tak co chwilę spoglądałem za siebie chcąc sprawdzić, czy aby ładunek wciąż jest na wózku? Już nawet zdążyłem sobie wyobrazić zgubienie w pośrodku wsi szczątków nieszczęsnego landdragona. Na szczęście mocno zaciągnięte sznury utrzymywały pudła we względnym porządku, chociaż wózek co i rusz usiłował konkurować z kangurem. Odetchnąłem z ulgą, gdy w Brzeźcach wreszcie znów wyjechaliśmy na dobrą szosę.

Konieczność wolniejszej jazdy ponownie zbliżyła burzę do nas, jak na złość i wbrew przewidywaniom kapitana, podążającej wciąż naszym śladem.

– Czyżby to żandarm chciał się w ten sposób mścić za naruszenie spokoju oraz zagarnięcie srebra, przy którym tyle lat dzierżył straż? – pomyślałem. – Brr! – Mimo woli dreszcz przebiegł mi plecy.  Lecz nie ma się czemu dziwić. Jak okiem sięgnąć – granatowe niebo, co chwilę rozświetlane błyskawicami, którym niemal natychmiast wtórował huk gromu, a także gwałtowne podmuchy wiatru, na szczęście w plecy, tworzyły atmosferę grozy sprzyjającej powstawaniu w głowie irracjonalnych myśli. Gnaliśmy więc tuż przed czołem nawałnicy, jakby nas piekło ścigało, uwożąc szczątki tragicznie zgasłego żandarma, by je złożyć w poświęconej ziemi.

Obok Ośrodka Maszynowego w Porębie poczuliśmy na twarzach pierwsze krople deszczu. Huck przystanął na chwilkę, byśmy wdziali ortalionowe płaszcze. W minutę później ruszyliśmy znowu do przodu, ale już teraz pośród gęsto padającego deszczu. Na szczęście do celu pozostało już niewiele. Wreszcie na szczycie niewielkiego wzniesienia kapitan zwolnił i rzuciwszy okiem za siebie, zjechał w lewo, by krótką, polną drogą pośród drzew dotrzeć do starego cmentarza okolonego deskowym płotem, z drewnianą bramą wjazdową, nakrytą gontowym daszkiem. Rzecz oczywista, że czasy jej świetności dawno przeminęły i teraz wszystko trzymało się kupy raczej tylko na słowo honoru. Kapitan zajechał pod bramę, ustawiając motocykl w poprzek wjazdu, by nadbramny daszek  przynajmniej nas częściowo osłaniał. Jakiś czas mocował się ze sznurami oplatającymi ładunek, a gdy je wreszcie zdołał poluzować, wydobył długie pudło i wszedł na cmentarz furtą wiszącą tylko na jednym zawiasie. W strugach deszczu wnet wrócił po szpadel i znowu znikł za bramą. Tymczasem burza rozhulała się na dobre. Przy każdym błysku kuliłem się na siodełku motocykla pełen obawy, by przypadkiem kolejny piorun nie załatwił nas odmownie po tak pomyślnym doprowadzeniu sprawy do końca. A ponadto te wysokie drzewa wokoło. Aż się prosiło, żeby w któreś łupnąć! Dygotałem więc, z utęsknieniem wypatrując powrotu kapitana, lecz on – jak na złość – jakoś z tym zwlekał.

– Czyżby chciał się dokopać do węgla?! – mruczałem  poirytowany.

Wreszcie, poprzez szpary we wrotach, dostrzegłem jego sylwetkę za kurtyną dżdżu. Ze szpadlem w ręku wracał ku bramie. Odetchnąłem. A on przesmyknął się uchyloną furtą i złożywszy łopatę na wózku, zaczął dociągać sznury mocujące ładunek. Skoro już się z tym uporał, posunąłem się na siodełku, robiąc mu miejsce przy kierownicy. Myślałem, że natychmiast odjedziemy, lecz on się jakoś do tego nie kwapił.

– Albo nam tutaj źle, Romku? Przynajmniej mamy kawałek daszku nad głowami. Wprawdzie marny i przecieka, a deszcz także z boku zacina, ale zawsze to lepsze niż nic.

Trwaliśmy zatem u cmentarnej bramy, tęsknie wyglądając końca nawałnicy.

– Pochowałem żandarma przy krzyżu – rzekł po jakimś czasie. – Tam z pewnością jeszcze długo nikt go nie ruszy, chociażby i nawet cmentarz zlikwidowano. Krzyż na pewno pozostanie i jest szansa, że zawsze ktoś pod nim w Zaduszki zapali świeczkę. Pogrzeb miał skromny, bez wojskowego ceremoniału, ale za to przy jakich salwach honorowych! Z pewnością takich nie miał żaden z cesarzy. Niechaj więc odpoczywa w pokoju!

I znowu siedzieliśmy w milczeniu, każdy zajęty własnymi myślami. W ten sposób minęło następne pół godziny. Wreszcie ulewa zelżała, zaś efekty świetlne i akustyczne przesunęły się bardziej na wschód.

– No, to w drogę! – zadecydował mój towarzysz. – Odsuń z łaski swej nogę, bym cię nie uraził przy uruchamianiu silnika. – Po czym energicznie kopnął w dźwignię rozrusznika. Za trzecim razem silnik zapalił i można było porzucić to niezbyt przyjemne sąsiedztwo – przeszłość, teraźniejszość i przyszłość wiążące w jedno. Nie wiem dlaczego, lecz zapuszczone cmentarze zawsze wprawiają mnie w przygnębienie.

Motocykl ruszył. Szparą niedomkniętej furty zerknąłem w głąb cmentarza. Poprzez woal wciąż jeszcze gęstego deszczu dostrzegłem, jakby z mgły wyłaniający się wysoki krzyż, obok którego stał facet w pikielhaubie na głowie i  sięgającej łydek opończy oraz wysokich butach. Uniósł dłoń w geście salutu. Serce skoczyło mi do gardła, zaś kolana odruchowo ścisnęły motocykl. W następnej sekundzie furta całkowicie przesłoniła  wgląd w głąb cmentarza.

Omijając kałuże, motor wolno zdążał ku bliskiej szosie. Nie spojrzałem już za siebie, wciąż czując ucisk w gardle oraz mieszkańców zupełnie sporego mrowiska wędrujących przez plecy. WSK-a osiągnęła pustą szosę. Kuląc się przed drobnym, lecz wciąż gęstym deszczem, rozpoczęliśmy powrót do Ligoty.

Skip to content