ODCINEK 1

Rozdział pierwszy.

            W dwa dni później, o czternastej, wybrałem się do Szefa z obiadem. Uprzedziłem Elżbietę, że raczej już nie wrócę do biura. Zabrałem również teczkę dokumentów, na które pan Roman winien był przynajmniej rzucić okiem. To jednak nie powinno mu zająć zbyt wiele czasu. Miałem więc nadzieję na dalszy ciąg opowieści. Po obiedzie siedliśmy w fotelach przy jamniku. Zgodnie z przewidywaniami, w dwadzieścia minut uporał się z przyniesionymi w teczce problemami. Jeszcze chwilę rozmawialiśmy o bieżących sprawach, ja wszakże już myślałem o dalszym ciągu przygody, którą przeżył przed laty. Widocznie musiał to wyczuć, gdyż roześmiał się i rzekł:

– Po twej minie, Andrzeju, widzę, że rad byś usłyszeć, co nam się z Huckiem przydarzyło następnego lata. Zrób zatem po kawie i możemy zaczynać.

Skoro już nakryte spodeczkami filiżanki stanęły na stole obok cukiernicy i porcjowanej śmietanki, zagłębiłem się w wygodnym fotelu. Cóż, kiedy Szef zwlekał z rozpoczęciem opowieści. Wpierw do kawy dosypał łyżeczkę cukru i dolawszy śmietanki, zamieszał. Skosztował drobnym łyczkiem.

– W sam raz! Niech troszkę przestygnie, a my kontynuujmy opowiadanie.

                                               =================

            – Minęła jesień i zima. Zimową sesję zaliczyłem w terminie, uzyskując drugą lokatę na roku. Dni wolne po sesji wykorzystałem na wizyty u znajomego stomatologa, aby w lecie mieć pewność, że nie spotkają mnie problemy ze strony uzębienia. Prawdę powiedziawszy, o zębach zupełnie zapomniałem i dopiero list kapitana przypomniał mi o tej bardzo ważnej sprawie. Na szczęście miałem je w nie najgorszym stanie i wystarczyło trzech wizyt, by wszystko zostało załatwione, ja zaś uzyskałem pewność, że z ich powodu nie czekają mnie w najbliższym czasie przykre niespodzianki.

Początek wiosny zbiegł się z pisaniem pracy magisterskiej. Po uwzględnieniu sugestii promotora, zakończyłem ją w pierwszych dniach maja. Oddałem w Dziekanacie wypełniony indeks wraz z resztą dokumentów niezbędnych dla wyznaczenia terminu obrony. Dla naszej pierwszej piątki ustalono go na pierwszy wtorek czerwca.

W kolejce byłem drugi. Poszło dobrze. Bez problemów odpowiedziałem na pytania członków komisji, a także przekonywująco omówiłem swą pracę. Komisja nie miała zastrzeżeń ani dodatkowych pytań. Oceniono mnie na piątkę.

– Uff! – odetchnąłem z ulgą na korytarzu. – A więc mam to już za sobą. – Czteroletni wysiłek został ukoronowany tytułem magistra historii sztuki. Początkowo jakoś trudno było mi się przyzwyczaić, że oto właśnie zakończyłem ważny etap życia. Załatwiwszy swe sprawy w Warszawie, a w tym rozpoczęcie od października stażu pracy w prowincjonalnym muzeum, pojechałem do domu, tym razem osobiście odbierając gratulacje rodziny. Widziałem, że wszyscy byli ze mnie dumni, ale nie było się czemu dziwić. Byłem przecież pierwszym magistrem w rodzinie.

Wieczorem zatelefonowałem do Hucka. Usłyszawszy znajomy głos w słuchawce, oznajmiłem:

– Właśnie, kapitanie, zakończyłem edukację i już jestem magistrem. Poszło mi bardzo dobrze.

– Moje gratulacje! Bardzo jestem z tego rad. Mnie również udało się skończyć technikum i jestem technikiem wodnych melioracji. Mogę zatem spokojnie nadal pracować na swym stanowisku. Wyobraź sobie, że nawet matematykę zdałem na czwórkę! To chyba najlepszy kawał w mym życiu. Czy skuszę się na dalsze studia, doprawdy nie wiem. Na razie nauki mam po dziurki w nosie, a już najbardziej kreślenia. Jeżeli miałbym studiować, to historię. Niestety nie ma co liczyć, że uzyskam skierowanie na ten kierunek z zakładu pracy. Szef co najwyżej wyrazi zgodę na meliorację lub ostatecznie rolnictwo. Z pracy zaś na rzecz studiów zrezygnować nie mogę. Z czegoś trzeba żyć. Renty Mamy na to nie starczy.

Pogadawszy jeszcze trochę, umówiliśmy mój przyjazd na dwudziestego.

– Tyle chyba wystarczy? – zapytałem. – Początek lata tym razem wypada nocą z dwudziestego pierwszego na dwudziesty drugi. Księżyc zaś będzie w końcówce pierwszej kwadry. Jeszcze tylko ciut i już letnia pełnia.

– Dobrze, Romku, przyjedź dwudziestego. Ty przynajmniej już dysponujesz wolnym czasem do października. Ja niestety jeszcze stoję przed „bojem” o dwumiesięczny urlop bezpłatny. Wprawdzie wspominałem już o nim szefowi, ale dobrze umotywowany wniosek muszę dopiero napisać. Trzeba wymyślić coś bardzo przekonywującego. Swój miesięczny urlop wypoczynkowy mam zaklepany od dwudziestego. W każdym razie trzymaj za mnie kciuki, by mi się powiodło. A później jeszcze musi się spełnić zapewnienie rymowanki. W każdym razie, co tylko było możliwe do przygotowania, zostało zrobione. Niczego więcej zdziałać nie da rady. Zatem do rychłego zobaczenia. Będę czekał na dworcu, tak jak ostatnio. Bywaj!

            Zgodnie z umową, przybyłem do Katowic w oznaczonym terminie. Kiedy tylko pociąg minął czoło peronu, stanąłem w otwartym oknie, już z dala starając się dostrzec kapitana. Zanim jeszcze pociąg stanął, zlokalizowałem go znów opartego o barierkę zabezpieczającą zejście z peronu. Skoro popatrzał w mym kierunku, zamachałem ręką. Dostrzegł! Uniósł prawą dłoń w geście powitania, porzucając swą dotychczasową pozycję. I tym razem nie spieszyłem się z opuszczeniem wagonu, ustępując pierwszeństwa niecierpliwym i zabieganym.

– Niechaj się tłoczą – pomyślałem. – Po kiego licha mam się spieszyć?

Wreszcie, z wypchanym plecakiem na grzbiecie, jako ostatni opuściłem wagon.

– Witaj! Jeszcze raz gratuluję chwalebnego zakończenia studiów i uzyskania stopnia magistra. To duża rzecz. – Zaś po krótkiej przerwie zagadnął:

– I jak, masz tremę przed wyprawą?

– Oczywiście. Chociaż, z drugiej strony, jakoś wciąż nie bardzo mogę uwierzyć w możliwość dokonania skoku w czasie. Ale już niebawem to się okaże. Jeżeli się powiedzie, dopiero wtedy będziemy mieli tremę. Wprawdzie obydwaj niby się do tego przygotowujemy, lecz chyba przyznasz, że podświadomie nie dopuszczamy możliwości powodzenia próby. No cóż, na dwoje babka wróżyła. Pożyjemy – zobaczymy.

– A jak tam z twym urlopem? – zapytałem po chwilce.

– Wyobraź sobie, że załatwiłem. Ale jedynie dzięki stażyście, który się do nas zgłosił i został przyjęty na rok. Na czas mej nieobecności przejmie moje obowiązki. Mam więc wolne do jesieni. Jeżeli z tymi wrotami czasu nie wyjdzie, wykorzystam wolny czas na remonty w domu. W starym domu zawsze jest co robić. Sądzę, że nawet roku by mi na to zabrakło.

W międzyczasie podstawiono pociąg do Żywca, którym w dziesięć minut dotarliśmy do Ligoty.

I tym razem znów obrałem to samo lokum, co poprzednio. Do późnego wieczora zeszło z przeglądem ekwipunku. Przy okazji dokonaliśmy jeszcze selekcji, odrzucając to i owo, przede wszystkim z odzieży. Wątpliwym bowiem się wydawało, żeby w razie powodzenia akcji było wskazane paradowanie w odzieniu szytym według prawie dwa wieki późniejszej mody. Niezbyt byłoby to rozsądne. Jeżeli już, to przede wszystkim należało wtopić się w otoczenie i nie wyróżniać czymkolwiek.

Jeszcze przed nocą Huck przytaszczył pudło z talarami. Po otwarciu wieka zaproponował powtórne przeliczenie i spakowanie całości w rulony po dziesięć sztuk.

– Tak będzie wygodniej je przewieźć, a już na pewno ciszej. Przynajmniej nie będą drogą grzechotały.

Przyznałem mu rację i następną niemal godzinę zabawialiśmy się talarami. A skoro już wszystkie zostały zawinięte, Huck zaproponował, żeby – na wszelki wypadek – każdy wziął po trzydzieści, na ewentualne potrzeby.

– Jeżeli z nich nie skorzystamy, zwrócimy.

– Nie mam nic przeciw temu – zgodziłem się.

Po odłożeniu sześciu rulonów, reszta wróciła do wyłożonej gazetami skrzynki. Potem dopchaliśmy jeszcze gazet, wypełniając wszystkie wolne przestrzenie tak, że chcąc przybić wieko, musiałem na nim stanąć. Teraz jednak można było mieć pewność, że w trakcie podróży nic w pudle nie będzie nam goniło. Na koniec włożyliśmy skrzynkę do worka, by się zbytnio nie rzucała w oczy.

Dnia następnego, bez pośpiechu, załadowaliśmy dwukółkę i zabezpieczyli z góry brezentową płachtą, specjalnie w tym celu przygotowaną. Jedynie niezbędne drobiazgi pozostały przy nas. Moje w chlebaku, Hucka w raportówce. Wózek zaś z powodzeniem pomieścił resztę bagaży, prócz jednej z saperek, którą kapitan starym zwyczajem przytroczył do WSK-i.

– W razie potrzeby będzie pod ręką – stwierdził.

A gdy już wszystko zostało zapięte na przysłowiowy ostatni guzik, zarządził odpoczynek:

– Musimy być wypoczęci. Do świtu daleko i nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy.

Wypoczywaliśmy zatem do kolacji, a następnie jeszcze do dziesiątej wieczorem, kiedy to wreszcie wypadało zacząć się sposobić do wyjazdu. Jeszcze przed wyruszeniem Huck zaproponował, żeby cokolwiek przekąsić i przy tej okazji również przygotować prowiant na następny dzień. Zrobiliśmy więc słuszny zapas kanapek i spakowali do drugiego chlebaka.

– Lepiej nosić niż się prosić – stwierdził, wręczając mi go na koniec.

Jeszcze tylko pożegnanie z domownikami i już byliśmy na podwórzu, by za chwilę wyruszyć na spotkanie nieznanego. W trakcie pożegnania ze zdziwieniem skonstatowałem, że mama kapitana najwyraźniej jest o wszystkim poinformowana. Zanim opuściliśmy podwórze, o to zapytałem.

– Nie mogłem, Romku, zostawić jej w nieświadomości. Nie ma strachu, nikomu nie piśnie słowa – uprzedził moje obiekcje. – Tego jestem pewny. Potrafi dochować tajemnicy. Nawet Gestapo nic z niej nie wyciągnęło!

Na takie zapewnienie wypadało mi pozbyć się wszelkich obiekcji.

Silnik zapalił od pierwszego podejścia. Przez chwilę pykał na wolnych obrotach. Wreszcie Huck zasiadł za kierownicą i podjechał do furtki. Przytrzymałem ją szeroko otwartą, żeby nie przeszkadzała przy wyjeżdżaniu. Na ścieżce dosiadłem się za kierowcą. Huck włączył pierwszy bieg i podkręciwszy manetkę przepustnicy, ruszył w stronę Kłodnicy. Na wygwieżdżonym niebie dochodzący pełni księżyc rozpoczął już swą conocną straż. Noc zapowiadała się ciepła, zaś prognoza pogody na najbliższe dni nie przewidywała opadów. Czy jednak ma to jakiekolwiek znaczenie? – pomyślałem, czując dziwny ucisk w gardle.

Motocykl pokonywał kilometr za kilometrem, rejestrując na liczniku przebytą odległość. Kapitan zajęty prowadzeniem, prawie się nie odzywał. Ja również jakoś nie byłem skłonny do rozmowy. Na drodze przeważnie nikogo. Wreszcie, pięć minut przed północą byliśmy na miejscu. Wokoło ciemno i cicho. Huck wyłączył zapłon. Stanęliśmy mniej więcej w tym samym miejscu, co za poprzedniej bytności. W alei królował głęboki cień. Gąszcz grabowych gałęzi skutecznie zatrzymywał blask księżyca. Jedynie koniec drogi przy wądole wydawał się ciut jaśniejszy.

– Jak, Romku, uważasz? – odezwał się mój towarzysz półgłosem – Chyba jeszcze poczekamy ze dwadzieścia minut? Wprawdzie północ już za minutę, ale nie wiemy czy przypadkiem nie trzeba się trzymać czasu lokalnego? Mam nadzieję, że po dwudziestuminutowej zwłoce ten problem będziemy mieli z głowy. Nie wiem wprawdzie, jak duża jest różnica pomiędzy czasem oficjalnym i miejscowym, ale chyba nie aż tak duża? Spóźnienia zaś nie musimy się obawiać. Gdzie tam do pierwszych kurów!

– Na wszelki wypadek lepiej poczekać – zgodziłem się.

Czekaliśmy zatem, siedząc w milczeniu, aż wskazówki na fosforyzującej tarczy zegarka wskazały dwadzieścia minut po północy.

– No, to ruszajmy – rzekł Huck, włączając bieg jałowy. Motocykl bezszelestnie ruszył w dół. Mimowolnie zacisnąłem zęby. Lecz oto już przednie koło WSK-i podskoczyło na resztkach fundamentu krzyża, a zaraz potem i tylne. Raptem Huck gwałtownie zahamował, w ostatnim momencie zatrzymując motocykl na krawędzi wądołu.

– A niech to! Jeszcze ciut i mielibyśmy skok, tylko nie w czasie, a na dno tej dziury. Do kitu z tym wierszydłem!

Z trudem udało się wycofać motocykl znad krawędzi zapadliska. Po odstawieniu go na skraju dróżki, jeszcze raz podjęliśmy próbę sforsowania czasu, tym jednak razem pieszo. Przy świetle latarki zeszliśmy na dno, by następnie, forsując poprzeczny garb, dotrzeć na przeciwległy skraj debry. Tu, wspiąwszy się na strome zbocze, stanęliśmy na górze. Z oddali zamrugała ku nam elektryczna przydrożna lampa. Żadną więc miarą nie mogło być mowy o innym czasie. Wróciliśmy ścieżką biegnącą skrajem kotliny.

– I jak się czujesz niedoszły chrononauto[1]? – zapytał mój kompan. – Ale daliśmy się nabrać. Nie ma nawet co gadać. Czuję się niczym dureń do kwadratu!

I mnie również było głupio. Że też tak łatwo uwierzyliśmy – pomyślałem z niesmakiem. Niby to wątpiłem, ale jednak cały czas miałem cichą nadzieję, że się nam powiedzie. A tu masz, pełna klapa! Jak dobrze, że w domu o niczym nie wspomniałem. Ale by Tato miał pole do popisu. Pewnie bym nawet musiał na jakiś czas zniknąć z domu, by ustrzec się jego docinków.

Pomogłem Huckowi zawrócić motocykl. Niezbędne okazało się odczepienie dwukółki. A gdy już na powrót wszystko było gotowe do drogi, kopnął w dźwignię startera. Silnik zapalił bez problemów. Siadłszy na motocyklowej kanapie, ruszyliśmy z powrotem, każdy w milczeniu przeżywając porażkę.

I tak minął następny kwadrans. Pęd powietrza przyjemnie chłodził twarze, skutecznie odpędzając senność.

Nagle Huck gwałtownie zahamował! Zaskoczony, naparłem na jego plecy.

– Co się stało? – zapytałem.

– Ale z nas bystrzaki! Przecież próbę podjęliśmy przed północą. Wprawdzie zegarki ją wskazywały, lecz według czasu letniego. Ten zaś jest wszak przesunięty o godzinę. W rzeczywistości więc było dopiero po jedenastej. Wracamy, Romku! Jeżeli i tym razem nic z tego nie wyjdzie – trudno.

Przepuściwszy nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówkę zawróciliśmy, biorąc znowu kurs na grabową aleję. Z emocji zaschło mi w gardle.

– Powiedzie się czy nie? – myślałem podekscytowany.

Tym razem dotarcie na miejsce wydało mi się o wiele szybsze. Ani się spostrzegłem, a tu już motor opuszczał szosę, zjeżdżając w polny trakt rozpoczynający aleję. Wnet znaleźliśmy się w grabowym tunelu. Huck przełączył reflektor na światło szosowe. W jego blasku, przy końcu alei, nad ziemią, zamajaczyła smuga mlecznego oparu. Zatrzymaliśmy pojazd tuż przed nim. Kapitan zsiadł z WSK-i.

– Sprawdzę, ile nam zostało do krawędzi dołu? Głupio byłoby się weń wpakować – rzucił przez ramię, ruszając przed siebie, a ja patrzałem jak mi stopniowo niknie z oczu. Wpierw nogi i tak coraz wyżej, aż ostatecznie mleczny tuman zakrył także i głowę. Siedząc na motocyklu, gapiłem się w lekko falującą białą kurtynę. Podświadomie wstrzymałem oddech, lecz nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Po chwili mój towarzysz najzwyczajniej pojawił się znowu, tym razem ukazując się w odwrotnej kolejności. Wpierw z mgły wyłoniła się głowa, a potem stopniowo reszta postaci. Jeszcze parę kroków i stanął przy mnie.

– Wygląda na to, że działa – rzekł cichym głosem i siadłszy za kierownicą, wrzucił pierwszy bieg. Motocykl wolno ruszył w kłębiącą się mgłę. Zacisnąłem dłoń na uchwycie, a stopy mocniej wsparłem o podnóżki, oczekując ostrego zjazdu na dno wądołu. Lecz chociaż nasza jazda trwała już dobrą chwilę, jakoś to nie następowało. Ruszając, Huck przełączył reflektor na światło krótkie, ale i tak posuwaliśmy się nieomal po omacku, jedynie dzięki rosnącym z boków drzewom utrzymując właściwy kierunek. Lecz mgła rychło zaczęła opadać. Wpierw zobaczyłem nocne niebo ponad sobą oraz pyzaty księżyc, wysoko ponad horyzontem. Niebawem resztki mgły snuły się już tylko przy ziemi, zaś motocykl, cicho pykając z rury wydechowej, wolno sunął wąską drogą pośród pól, z rzadka obsadzoną brzozami. Jak okiem sięgnąć, nigdzie ni śladu światełka.

– A więc rymowanka nie kłamała – pomyślałem, czując dreszcz emocji. Nie miałem bowiem cienia wątpliwości, że udało nam się przeniknąć wrota czasu. Zagadkę jedynie stanowiło, w jakim wieku wylądowaliśmy? Czy rzeczywiście trafimy w czasy około dwieście lat wcześniejsze?

– Jakim sposobem w ogóle jest to możliwe?! – kłębiło się w mej rozemocjonowanej głowie.

Huck pochłonięty prowadzeniem motocykla na wyboistej drodze, od momentu wjechania w mgłę nie rzekł ni słowa. Zapewne, tak jak ja, w milczeniu przeżywał nieprawdopodobne wydarzenie, którego staliśmy się uczestnikami. I tak bez słowa dotarliśmy do dróg rozstaju. Kapitan zatrzymał motocykl.

– Jeśliby jechać nadal prosto, dojedziemy do zabudowań pośród kępy wysokich drzew. Wygląda mi to na folwark – powiedział.

Natomiast droga odbijająca w lewo opadała w dolinę, by przekroczywszy potok płynący jej dnem, wspiąć się na przeciwległy stok, obok kościoła, z wieżą zwieńczoną baniastym hełmem, teraz dobrze oświetloną mdłym blaskiem miesiąca.

– O, kościół w … – tu Huck wymienił nazwę miejscowości. – Jeszcze drewniany. Niestety do naszych czasów nie dotrwa. Jego miejsce zajmie barokowy – murowany. Jesteśmy zatem na dobrej drodze. Do pierwszej zorzy winniśmy być w Krzyżowicach i to nawet tempem spacerowym. Zresztą, po tej drodze i tak szybciej jechać nie sposób. Gdyby nie wózek, można by spróbować jazdy ścieżką biegnącą obok. Ale nie marudźmy. Powiodła się nam przecież rzecz niemożliwa! Jedźmy więc, nie tracąc próżno czasu!

Ruszyliśmy w dół zbocza, w stronę mostka przez potok i kościoła, korzystając jedynie ze światła postojowego. Huck uznał, że tyle mu wystarczy. Prócz tego mieliśmy przecież jeszcze do dyspozycji i blask księżyca, który zupełnie dobrze rozjaśniał mroki nocy.

Po minięciu mostka rozpoczął się dosyć stromy podjazd. Huck zredukował na jedynkę, na której motocykl, nie czyniąc zbytniego hałasu, bez trudu pokonał wzniesienie.

– Jak dobrze, że wymienił tłumik – pomyślałem. – Efekt rewelacyjny. Pracę silnika ledwo co słychać.

Za kościołem droga łączyła się z inną, biegnącą w poprzek. Kapitan skręcił w prawo, w stronę zabudowań wsi ciągnącej się wzdłuż drogi. Raptem w dali zamigotało blade światełko. Skoro się doń zbliżyliśmy, na chwilkę włączył reflektor. Na środku drogi zobaczyłem faceta w szerokoskrzydłym kapeluszu, z latarnią w ręku. Drugą uniósł ku oczom, zasłaniając je przed oślepiającym blaskiem. W następnym zresztą momencie puścił latarnię, rzucając się do panicznej ucieczki, przy czym zgubił także i kapelusz.

– Aleśmy biedaka przerazili! – skwitował Huck, omijając leżącą na drodze latarnię, z palącą się świeczką. – Najpewniej nocny stróż wypatrujący ewentualnego pożaru. Kiedyś nie tylko po wsiach tacy bywali. Ciekawe, co też będzie opowiadał o naszym spotkaniu?

Jeżeli latarnię udało się jakoś ominąć, kapelusz miał zdecydowanie mniej szczęścia i został przejechany kołem wózka.

Tak szybko jak tylko było to możliwe, motor przemknął przez uśpioną wioskę, odprowadzany sennym poszczekiwaniem kilku psów. Minąwszy rozległe łany zbóż, osiągnęliśmy wreszcie las na krańcach sioła. Tu, bez skrępowania, Huck znowu włączył reflektor. Jasny snop światła wydobył z mroku wąski trakt biegnący pośród wysmukłych choin. Raptem na drodze pojawił się szarak i stanąwszy słupka na środku, znieruchomiał. Mój kompan przyhamował, zmieniając światło na krótkie, żeby oślepiony zwierzak miał czas zejść z drogi. Na wszelki wypadek przycisnął także na klakson. Zająca w momencie jakby zmiotło.

– Ale dostał przyspieszenia! Chyba wyciągnął setkę.

Po jakimś czasie las się skończył i droga znów dała nura pomiędzy łany dosyć już wyrośniętych zbóż. Potem minęliśmy rozległe kartoflisko, by ostatecznie znaleźć się pośród skoszonych łąk, gdzieniegdzie jeszcze tylko poznaczonych kopkami zagrabionego na noc siana.

I tak, niezbyt się spiesząc, dotarliśmy do Krzyżowic od strony Borynii. W tym bowiem wypadku, chcąc dotrzeć do zagrody Gamoniów, trzeba było minąć tylko kilka chałup wiejskiej biedoty usytuowanych przy trakcie w dolinie Pszczynki. Zaraz też na górce ujrzałem znajomy kościół, chociaż jeszcze bez wieży, w blasku księżyca świecący bielą świeżych tynków.

– A więc już po roku 1799 – pomyślałem. Taką bowiem datę zakończenia budowy zapamiętałem z przewodnika. – Dobra nasza! Możliwe, że mimo wszystko trafimy w czasy Litery. Czy jednak zagroda Gamoniów będzie w tym samym miejscu? – zaniepokoiłem się. – Pal licho! Cóż się trapić przed czasem? Zaraz się wyjaśni. Byle tylko nie natknąć się na nocnego stróża.

Miałem wszakże nadzieję, że będzie raczej gdzieś bliżej centrum, w sąsiedztwie karczmy. Chociaż, z równym powodzeniem, mógł również w czasie pełnienia służby zachodzić i na peryferie. Wszystko zależało od podejścia do powierzonych mu obowiązków. Dlatego pilnie spozierałem wokoło, czy aby gdzieś nie dostrzegę blasku jego latarni? Lecz, jak dotychczas, prócz sennego poszczekiwania dwu psów, nic więcej nie zakłócało nocnej ciszy. No cóż, nad ranem śpi się najlepiej.

Pokonawszy wzniesienie, już byliśmy na zapłociu i po chwili kapitan stanął przy wrotach do zagrody okolonej chruścianym płotem. Wygląd obejścia świadczył dobitnie, że udało nam się cofnąć w czasie. Zrębowej konstrukcji chata, nakryta wyniosłą czapą strzechy, podobna stodoła w głębi i mniejsza kleć z boku, nie wspominając plecionego z witek płotu okalającego dużo większe niż w naszych czasach obejście. Stanęliśmy przy zbitych z desek wrotach. Huck uchylił nieco przylegającą do nich furtkę i zaglądnąwszy do środka, cicho zagwizdał. Po chwilce na podwórzu pojawił się troszkę mniejszy od wilczura pies. Z szczekaniem podbiegł do kapitana.

– Cicho, Burek! Nie szczekaj! Wszystkich pobudzisz!

O dziwo, pies zamilkł. Spojrzał na Hucka, a następnie ostrożnie powąchał nogawkę jego spodni. Tam zapewne wyczuł Niuka, ale również najpewniej benzynę i spaliny motocykla, gdyż raptem kichnął i przednią łapą zaczął pocierać nos, jak gdyby w ten sposób chciał z niego pozbyć się nieprzyjemnej woni. Potem jednak wetknął nochal pomiędzy uda spokojnie wciąż stojącego kapitana i tym razem musiał wyczuć swego, gdyż szczeknął radośnie i mieląc ogonem, z wielką uciechą zaczął obskakiwać mego druha. Ten psu odwzajemniał czułości, mówiąc doń i głaszcząc po łbie, to znów grzbiecie lub skrobiąc pomiędzy oczami czy za uszami.

– Daj jedną z kanapek, najlepiej z wędliną. Musimy czymś Burka na powitanie poczęstować. Do serca zaś najbliższa droga przez żołądek.

Bez ociągania wydobyłem z chlebaka foliowy woreczek i wyjąwszy dwie złożone skibki, podałem kapitanowi. Przełamał je na połowę i część oddał.

– Trzymaj, Romku! Przecież i ty czymś musisz sobie zaskarbić jego łaski.

Karmiliśmy więc kundla, na przemian podając niezbyt duże kąski, by tej przyjemności na dłużej mu wystarczyło. Gdy już wszystko zjadł, także i ja dostąpiłem zaszczytu dokładnego obwąchania, które widać wypadło dla mnie pozytywnie, gdyż domniemany Burek przyjaźnie machnął ogonem i nawet liznął moją dłoń; nie wiem wszakże czy na znak przyjaźni, czy też żeby jeszcze troszkę dłużej delektować się smakiem dopiero co trzymanej w niej kanapki? W każdym razie, o szczekaniu nie było już mowy, jeżeli w tak obrazowy sposób mogę się wyrazić. Pies wybiegł na drogę, obniuchał WSK-ę i wózek, a na koniec podlał nawet jego koło i bardzo zadowolony wrócił do nas.

– Wygląda na to, że już jest nasz. Może i przypadkiem trafiłem jego imię? W porę przypomniałem sobie Burka ze „Zbójnika” i tak go nazwałem. Czyżbym trafił w dziesiątkę? Jednak najważniejsze, że nas zaakceptował i uznał za swoich. Przynajmniej już coś mamy za sobą. Ale czy trafiliśmy pod właściwy adres? Zaryzykuję obudzenie gospodarza. Miejmy nadzieję, że przy tej okazji nie oberwę po łbie? Zresztą, co ja plotę! To nie nasze czasy i święte prawo gościnności jeszcze pewnie nie zdążyło się aż w takim stopniu zdewaluować.

W towarzystwie psa podszedł do chaty i chwilę stojąc przed drzwiami, pewnie zastanawiał się, w które z okienek zastukać? Ostatecznie wybrał to z prawej i delikatnie zastukał w jedną z szybek. Po chwili ponowił pukanie, tym razem energiczniej.

Księżyc na dłuższą chwilę zasłoniła chmura i wokoło pociemniało. Porzuciwszy pozycję przy wrotach, podszedłem bliżej właśnie wtedy, gdy uchyliła się połówka okna i zamajaczyła w nim biała sylwetka.

– Trefiłech do Gamoniów? – zapytał Huck.

– Ja – odpowiedział zaspany głos.

– Do Mateusza Gamonia? – uściślił kapitan.

– Wawrzek, smarkato marcho, nie błoznuj z łojca! – odpowiedzieł ten sam głos, tym jednak razem już nie tak senny. – Choć po ćmoku źle widać, ale przeca mi sie zdo, iże to naszego Wawrzka gęba! Choć żeś se fusa pod nosem zapuścił i bardziejś wyrośnięty!

– Adyć Tatulku nie gorszom sie! Jo aby tak, z wielgiej uciechy, iżech je w doma. – Huck natychmiast potrafił się znaleźć w sytuacji.

– Ma błyskawiczny refleks – pomyślałem z uznaniem. – Jeżeli chwilowo został wzięty za syna, bardzo dobrze. Przynajmniej na razie odpada tłumaczenie, kto, co i jak? Chociaż i tak to nas nie minie, ale już w izbie i na spokojnie, a nie przez okno.

– Oczywiście, Andrzeju, w dalszej relacji nie będę nawet próbował przytaczać dialogów w śląskiej gwarze, w której były prowadzone. Wprawdzie dzięki lekturze „Zbójnika Opiekuna” troszkę się z nią obznajomiłem i dzięki temu miałem pojęcie o czym mowa, ale do biegłego władania było jeszcze mi daleko. Zaś teraz, po tylu latach, szkoda gadać! Podarujmy sobie zatem gwarę. Co najwyżej mogę od czasu do czasu w dialogach coś nią wtrącić, dzięki czemu opowieść nabierze nieco kolorytu.

Obydwa skrzydła okienka rozwarły się na oścież.

– Już was puścili na wakacje? Widać w tym Krakowie inne obyczaje. U nas dopiero od lipca dzieciska w szkole wolne mają. Lecz na księdza się uczyć, to przecież coś innego niźli nasza wiejska szkoła. Ale żeś się przez ten rok zmienił! Urosłeś chyba ze dwa cale i ten wąs pod nosem. Wprost trudno cię poznać. Jednak Burka tak łatwo nie zmylisz!

– Zaś po niemiecku gadać też was uczą? – dodał po chwilce.

– Na razie łaciny i polskiego – odparł mój kompan, mając chyba świadomość, że wkracza na cienki lód i o wpadkę nie trudno. Tymczasem gospodarz wychylił się z okna i wtedy również mnie dostrzegł.

– O, to nie jesteś sam? Nie aby z Hanslików Jonkiem wróciłeś? Po ćmoku trudno poznać.

– Nie, Tatulku, to mój przyjaciel, Romek, z Polski. Bardzo był ciekaw, jak tu u nas na Śląsku jest, tośmy obaj do Krzyżowic przyjechali.

– Dobrze, Wawrzek! Ale co tak przez okno będziemy gadali? Wraz drzwi otwieram. Matka też już wstaje. Ogień się w kuchni wnet rozpali i kapkę mleka zagrzeje. Pewnieście po drodze strudzeni?

– Bóg zapłać, ojcze. Tylko wpierw wózek spod wrót zabierzemy. Można go do stodoły dać?

– A cóż to za wózek? – zdziwił się przodek Hucka.

– Taki nieduży, nie zajmie wiele miejsca – I nie czekając dalszych pytań, ruszył w stronę wrót, skinąwszy na mnie, bym i ja włączył się do roboty.

– Przecież nie uruchomię WSK-i! Jeszcze bym gotów antenata o zawał przyprawić. Popchajmy więc nasz wehikuł do stodoły, a szybko, zanim praszczur Mateusz się ogarnie i wyjdzie na podwórze. Tłumaczenie, że nie jestem Wawrzusiem pobierającym nauki w krakowskim seminarium, wolę załatwić już w kuchni. Wyobrażasz sobie, ile nas czeka gadania? Nawet się nie łudźmy, że nam tak łatwo odpuszczą i zadowolą byle czym.

Przez otwartą połówkę wrót wepchnęliśmy motocykl z dwukółką na podwórze i po zamknięciu bramy, natychmiast popchali do stodoły. Tu na moment Huck włączył światło reflektora, żeby widzieć, gdzie zaparkować. Potem jeszcze tylko sprawdził czy dopływ paliwa do gaźnika jest odcięty i można było opuścić stodołę, zamykając starannie za sobą wierzeje.

– Niech się dzieje wola nieba – westchnął Huck. – Trzeba biedakom powiedzieć prawdę. Pójdźmy, Romku. Wolę już mieć to za sobą. W każdym razie wygląda na to, że srebro wciąż jest w skrzynce, więc jednak trafiliśmy w odpowiedni czas.

– Idziesz Burek z nami? – zwrócił się do psa. Ten zaś radośnie machnąwszy ogonem, ruszył ku chacie, gdzie w otwartych drzwiach pojawili się gospodarze.

– Prócz Wawrzusia muszą mieć przynajmniej jeszcze Grzesia, gdyż to on jest moim kolejnym przodkiem – rzekł Huck przyciszonym głosem. – Ciekawym ile teraz ma lat?

Niczego już więcej nie zdążył powiedzieć, w następnej bowiem chwili znalazł się w objęciach uradowanych rodziców Wawrzusia.

– Aleś się zmienił! Zaledwie mogę poznać! – dziwiła się matka. – A jaką masz ładną sakwę! – dodał ojciec, wskazując skórzaną raportówkę. Po chwili i ja zostałem także serdecznie uściskany i zaproszony do chaty.

– Pozwólcie Tatku Burkowi pójść z nami – poprosił Huck widząc, że ojciec Mateusz zamierza psa zostawić na podwórzu. – Niech i on ma z nas kapkę uciechy.

Dzięki temu psa wpuszczono do środka. Skoro tylko siedliśmy na ławie przy kuchennym stole, ułożył się przy nogach kapitana. W międzyczasie zajmujący sporą część pomieszczenia piec na dobre się rozpalił. Na blasze stanął gliniak z mlekiem. Blask płonącej łojówki tylko w nikłym stopniu rozjaśniał panujący w kuchni mrok.

– Mamo, Tato, usiądźcie proszę. Muszę wyznać rzecz ważną, która zrazu wyda się wam nieprawdopodobna.

– Który mamy rok? – zapytał po krótkiej pauzie.

– Ano przecież tysiąc osiemsetny i taki sam pewnie w Krakowie – odpowiedział ojciec Mateusz. – Nie słyszałem, żeby cesarz miał inny kalendarz.

– Trafiliśmy w dziesiątkę! – ucieszył się Huck, klepnąwszy mnie w ramię. – Mamy czasy Litery!

Rodzice Wawrzusia spoglądali na nas zdziwieni, zaskoczeni zachowaniem rzekomego syna.

– Moi Kochani, nie jestem Wawrzyńcem Gamoniem! Nazywam się Stanisław – tu wymienił swoje nazwisko – i jestem w prostej linii waszym pra-, pra-, pra-, prawnukiem.

– Wawrzuś! Bój się Boga! Co ty pleciesz? Od tej nauki w głowie ci się pomieszało! – wykrzyknęła matka załamując ręce. Ojca Mateusza zaś zamurowało. Przeżegnał się tylko, nie mogąc widocznie wykrztusić ni słowa.

– Nie, Matuś, nie plotę! Jesteś moją pra-, pra-, pra-, prababką. Zaraz to wytłumaczę. Urodziłem się, a właściwie to dopiero się urodzę, w roku 1942. Razem z Romkiem udało nam się cofnąć w czasie o przeszło sto sześćdziesiąt lat. Jak to było możliwe, o tym później. Zaś na potwierdzenie mej prawdomówności: oto mój dowód osobisty – rzekł, wydobywając z kieszeni portfel z dokumentami.

– W naszych czasach każdy dorosły ma swój osobisty dokument, żeby było wiadome, kto jest kim. – Wyjął dowód i otwarłszy, położył na stole przed gospodarzami. Ci zaś siedzieli nieruchomo i tylko wzrok wpili w otwartą książeczkę oświetloną migotliwym blaskiem łojówki.

– Chyba potraficie czytać? – zapytał Huck po dłuższej chwili milczenia. Ojciec Mateusz potwierdzająco skinął głową.

– Zatem kochany przodku, bez obawy weź mój dowód do ręki i odczytaj, co w nim napisane. Jest tam również moja fotografia – no, ten obrazek, na którym widać moją gębę. W waszych czasach czegoś takiego jeszcze nie znano. Musi jeszcze minąć sporo lat, żeby to wynaleźli. A jak się wam na tej fotografii podobam? Podobny jestem, prawda?

Rodzice Wawrzka potwierdzająco skinęli głowami, w milczeniu wpatrując się w zdjęcie. Wreszcie ojciec Mateusz ostrożnie ujął dowód w dłoń i wysylabizował: „Polska Rzeczpospolita Ludowa”.

– Co to jest? – zapytał nieśmiało.

– Mój drogi Dziadku! Wybacz, że pominę te cztery „pra-”. Jeszcze by mi się język gotów przy tym zaplątać. A może jednak lepiej nadal będę was nazywał ojcem i matką? Przecież obecnie właśnie wy jesteście moją najbliższą rodziną. Od rodzonej matki dzieli mnie przeszło sto sześćdziesiąt lat, od ojca – wieczność. Lecz wracajmy do twego zapytania. W naszych czasach niemal cały Śląsk należy do Polski, która odrodzi się po stu dwudziestu trzech latach niewoli. Królów na świecie już prawie nie będzie, dlatego nie Królestwo Polskie, a Rzeczpospolita. Tak się Polska w naszych czasach nazywa, jak przeczytałeś. Królestwa Pruskiego i Prus także w naszych czasach nie ma. Są Niemcy, ale sięgają tylko do Odry, i to na północy, zaś dalej granica polsko – niemiecka biegnie Nysą Łużycką. Cesarz i Cesarstwo Austriackie również przeminęli. Skończą się w roku 1918, po wielkiej wojnie, podobnie jak i Cesarstwo Niemieckie, bo musicie wiedzieć, że i z Prus wyrośnie cesarstwo, ale dopiero w roku 1871.

– „Katowice, miejsce urodzenia” – przeczytał znów przodek Hucka.

– W waszych czasach, czyli obecnie, Katowice są małą wioską koło Bogucic, na samej granicy pszczyńskich dziedzin. Od południa graniczy z Ligotą i Brynowem. Ja urodziłem się w Ligocie – teraz pszczyńskiej, w moich czasach włączonej do Katowic, które są dużym miastem. No cóż, przez te sto sześćdziesiąt lat troszkę się tutaj pozmienia. Ale Krzyżowice i Warszowice pozostaną wioskami i będzie z nich jedna gmina, podobnie jak z Szeroki i Borynii. Jednak nie to jest ważne. Jeden z Waszych dalekich potomków – Jan Jakub – w Odrodzonej Polsce zostanie senatorem! Jego brat Tomasz – jest moim dziadkiem. Zarówno on, jak i Jan Jakub, zamieszkają w Katowicach, które od roku 1865 będą miastem. Dziadek Tomasz doczeka się syna i pięciu córek. Jedna z nich jest moją matką.

Dłuższą chwilę w kuchni panowała cisza. Nagle Huck zerwał się z ławy i przyskoczywszy do pieca, w ostatniej chwili odstawił garnek z mlekiem.

– Przez to moje zawracanie wam głowy byłoby uciekło! Przepraszam! Wyobrażam sobie wasze zaskoczenie. Pewnie nawet trudno uwierzyć w to co mówię, ale tak będzie, jak powiedziałem. Romek zaś jest moim przyjacielem, a do tego człowiekiem uczonym. Ukończył w Warszawie Uniwersytet. Bardzo go ciekawią zagadkowe sprawy z dawnych lat, które rozwiązuje. Właśnie dzięki temu tutaj jesteśmy. Ale o tym później opowiemy, gdy już troszkę z nami i tą cała nieprawdopodobną historią się oswoicie. Czasu mamy dosyć, gdyż wrócić do siebie możemy dopiero jesienią. O jedno wszakże proszę: Nikt obcy, żadną miarą, nie może się o nas prawdy dowiedzieć! Byłoby to zbyt niebezpieczne.

Aby uniknąć ewentualnych wątpliwości i ja wyjąłem z kieszeni dowód osobisty, kładąc go na stole. Tym razem praszczur Hucka bez ociągania wziął dokument do ręki, podczas gdy jego żona wreszcie odważyła się ująć dowód swego odległego potomka.

– A to ci historia! – wykrztusił Mateusz Gamoń, wciąż z niedowierzaniem kręcąc głową. – Zaraz mi się ten wasz wózek wydał dziwny. Jak to jest możliwe, że was jeszcze na świecie nie ma, a tu jesteście?! Nie ma w tym aby czartowskiej mocy?

Huck podszedł do kropielniczki ze święconą wodą wiszącej przy drzwiach, a umoczywszy w niej palce, przeżegnał się zamaszyście.

– Tatku! Gdyby cokolwiek było w tym szatańskiego, przecież bym się święconej wody nie imał!

I tym chyba trafił w sedno. Gamoniowie popatrzeli na siebie i nieomal równocześnie potwierdzająco skinęli głowami.

– Uff! – odetchnąłem.

Tymczasem kapitan wrócił do stołu, a objąwszy serdecznie gospodarzy, przytulił się do nich.

– Jakże się cieszę kochani, że z wami jestem! I dla mnie to wielkie przeżycie. Wybierając się tutaj, wcale nie byliśmy pewni, że do was trafimy. Dzięki Bogu jakoś się udało.

– A wolność osobistą już za parę lat wszyscy dostaną – dodał po chwili. – Ze zniesieniem pańszczyzny dłużej zejdzie i chłopi jeszcze kilkanaście lat pomęczą się z panami, ale to już będzie koniec zależności od dworu. Ale jeszcze wcześniej wojna z Napoleonem będzie. Kto jednak wytrwa do końca, zbawion będzie – jak powiada Pismo.

Może jednak byśmy coś zjedli? Mleko zagrzane. Wyjmij, Romku, nasze zapasy. Wszak godzi się czymś poczęstować gospodarzy. Ciekawym jak wam będzie nasze jedzenie smakowało? – zwrócił się do Gamoniów.

Nie zważając na nieśmiałe protesty, wyłożyłem na stół zawartość chlebaka. Huck poprosił o coś na podkładkę dla kanapek. Wprawdzie niezbyt pojmowali po co nam to, jednak ostatecznie znalazł się większy talerz i deska do krajania chleba i czego tam jeszcze. Rozpakowałem kanapki, zaś gospodyni podała kubki z mlekiem. W trakcie wczesnego śniadania Huck zapytał o dzieci. Okazało się, że Wawrzek i Grześ mają jeszcze dwie młodsze siostry: trzynastoletnią Annę i liczącą sobie dziesięć wiosen Jadwigę. Grzegorz zaś ukończył już szesnaście lat, a Wawrzusiowi dochodziło dwadzieścia.

– Aha, chciałem jeszcze zapytać – po przełknięciu ostatniego kęsa odezwał się mój kompan – skąd przy waszym nazwisku wziął się „Juraszek”? Czy jest to przezwisko? W każdym razie w czasach prababki Jadwigi już było. Mówiono, że pochodzi z Gamoniów – Juraszków. Wiem, że po wsiach często ludziom nadaje się przydomki bądź przezwiska. Na przykład wuja Winklera nazywano Brodą, a ciotkę Annę – Brodziną. Z czasem już mało kto pamiętał jej prawdziwe nazwisko!

– To po ojcu. Jerzy mu na miano było, ale wołano nań Juras. Ojciec miał trzech braci. Żeby nas odróżnić od pozostałych Gamoniów w następnym pokoleniu, zaczęto na nas mówić młode Juraszki i tak zostało. Ród Gamoniów zaś wielce się rozrodził, ale dzięki przezwisku wiadomo o jakich chodzi.

– Dobrze, że zachowała się o tym pamięć w rodzinie – Huck na to. – Mam na wsi znajomych, którzy nazywali się Piszczek. Mieli tak pisane w metrykach. Dopiero po latach, gdy zaczęli robić z gospodarstwem porządek, żeby je przepisać w katastrze na aktualnego gospodarza, z ksiąg katastralnych wyszło, że ich dziadek nosił zupełnie inne nazwisko, zaś Piszczek był przezwiskiem danym mu przez wieś. Z czasem rodzina zapomniała o właściwym nazwisku, kontentując się powszechnie używanym przezwiskiem. Dopiero na podstawie katastru wrócili do właściwego i oczywiście przy tej okazji musieli wymienić wszystkie dokumenty.

Ojciec Mateusz ze zdziwienia aż pokiwał głową:

– Zapomnieli kim są?

– Nieprawdopodobne, lecz prawdziwe – zapewnił Huck. – Podobno tylko patrzeli gospodarki, niczym innym się nie interesując.

W międzyczasie za oknem nastał nowy dzień. Wprawdzie godzina była jeszcze wczesna i słońce dopiero miało wychynąć zza horyzontu, lecz mieszkańcy Krzyżowic już rozpoczęli wędrówkę w stronę pól, by równo ze wschodem słońca, pod nadzorem karbowego, rozpocząć pracę na pańskich zagonach, podczas gdy ich własne musiały poczekać aż zaspokoją wymagania dworu. Mateusz Gamoń był zaś w tym szczęśliwym położeniu, że jako jeden z ośmiu krzyżowskich wolnych zagrodników, nie musiał już codziennie pracować na polach pana. Jego powinnością dla dworu pozostało jedynie dostarczenie do żniw sześćdziesięciu kop słomianych powróseł oraz młocka zboża w okresie jesienno – zimowym. W odróżnieniu od reszty pańszczyźnianych chłopów, resztę czasu mógł poświęcić własnej roli.

Po nieprzespanej i pełnej emocji nocy, przyszedł czas reakcji. Coraz częściej nasze gęby zaczęło rozdzierać ziewanie, zaś oczy same się przymykały. Wobec tego kapitan zapytał o miejsce na sianie, byśmy mogli się przespać.

– Na wonnym sianie najlepsze spanie – zrymował nawet. – Nie chcemy przeszkadzać bądź sprawiać kłopotów. Ale gdy będziemy spali, ustalcie proszę, jak nas wsi przedstawić? Czy do czasu mam udawać Wawrzusia, czy też występować jako krewniak zza Wisły, chociażby i nawet z samego Krakowa? Może nawet tak będzie lepiej? Przecież Wawrzuś też w Krakowie pobiera nauki. Czy jednak jako cesarscy poddani nie będziemy mieli jakichś kłopotów ze strony dworu? Chyba jednak odwiedziny krewniaków nie są zabronione? Pomyślcie więc o tym, bardzo proszę! Wszak ktoś obcy rychło nas może zobaczyć. Grzesiowi i dziewczynom powiemy prawdę, ale muszą trzymać języki za zębami. Nikt więcej nie powinien się dowiedzieć prawdy o nas – zakończył.

Wprawdzie gospodarzom nie w smak było wyprawianie nas na siano, jednakże ostatecznie, po przełamaniu ich oporów, stromymi schodkami ruszyliśmy nad oborę. Tam, ułożywszy się wygodnie na sianie, w niewiele czasu później już spaliśmy, w ten sposób kończąc nieprawdopodobne wydarzenia nocy letniego przesilenia.


[1]             chrononauta – podróżnik w czasie;

Skip to content