ODCINEK 2

Rozdział drugi.

            Uporczywe łaskotanie w nosie przerwało mój sen. Nie otwierając oczu, potarłem go dłonią. Pomogło. Przewróciwszy się na drugi bok, zamierzałem znów pogrążyć się we śnie – cóż, kiedy łaskotanie powróciło.

– Czyżby alergia na siano? – pomyślałem zaniepokojony. – Dotychczas jednak ani skoszona trawa, ani świeże siano mi nie szkodziły.

Głośne kichnięcie leżącego obok kapitana skłoniło mnie do otwarcia oczu. Natychmiast odkryłem przyczynę łaskotania, bynajmniej nie alergiczną. To dwie smarkule źdźbłami trawy tak niezbyt subtelnie poczynały sobie z naszymi narządami powonienia!

– A, to wy, giździate dziołszyce, nas budzicie! – usłyszałem głos kapitana. – Anka i Jadźka, jeżeli dobrze zapamiętałem. I co słychać w eleganckim świecie? Jest to jeszcze dzisiaj, czy też już jutro?

Dziewczyny zachichotały, widać ubawione ostatnim pytaniem.

– Jeszcze dzisiaj – rzekła wreszcie starsza. – Mamulka na obiad proszą, chociaż bardziej już wieczerzy patrzać. Wraz słonko zajdzie i tatko z Grzesiem z pola wrócą. Mama wcześniej przyszli, ale my z Jadźką już kaszy uwarzyły.

Nie wypadało więc dłużej wylegiwać się, tym bardziej, że w międzyczasie zgłodniałem. Jeszcze tylko przy studziennym żurawiu zmyliśmy z rąk i twarzy kurz dnia, by poprzedzani przez dziewczyny, wkroczyć do kuchni. Wkrótce także ojciec Mateusz z Grzesiem wrócili z pola. Na stole stanął gar kaszy i spory dzban kwaśnego mleka. Po odmówieniu krótkiej modlitwy, stołownicy – począwszy od gospodarza – podsuwali pani domu swe miski, wnet napełniane gorącą kaszą. Anka tymczasem nalewała „kiszki” do kubków.

Ująwszy przeznaczoną dla mnie drewnianą łyżkę, „zaatakowałem” lekko pachnącą dymem porcję kaszy, okraszonej topioną słoniną. Zajęte jedzeniem towarzystwo nie odzywało się do siebie. Milczałem więc i ja, niezbyt zorientowany jak się zachować? Możliwe, że w tych czasach nie uchodziło w trakcie posiłku rozmawiać?

– Nie ma się jednak czym przejmować – pomyślałem. – Z czasem poznam tutejsze obyczaje, zaś na gadanie później przyjdzie pora. Wątpliwe, żeby ciekawość Gamoniów udało nam się szybko zaspokoić! A i my także jesteśmy ciekawi wielu spraw. Nagadamy się zatem za wszystkie czasy.

I z tym niezbyt się pomyliłem. W tym wszakże wypadku, to głównie my, a przede wszystkim Huck, opowiadaliśmy. A gdy wreszcie zaschło nam w gardłach, kapitan z raportówki wyjął kilkanaście fotografii przezornie zabranych z domu, żeby odległym przodkom pokazać ich potomków oraz okruchy świata, w którym żyli. Można uznać, że był to „strzał w dziesiątkę”. Patrząc z jakim nabożeństwem podziwiają zdjęcia, nieomal się roześmiałem. Nie chcąc jednak popełniać głupiej gafy, opanowałem się.

Tymczasem za oknem zapadł zmierzch, a my wciąż siedzieliśmy przy stole. Wreszcie gospodyni dała znak, iż najwyższa pora, przynajmniej dziewczynom, iść spać. Ojciec Mateusz przypomniał dzieciom o złożonym przyrzeczeniu utrzymania naszych spraw w tajemnicy. Zgodnie zaś z postanowieniem rodziców, mieliśmy uchodzić za krewniaków z Warszawy, która obecnie także znajdowała się pod pruskim panowaniem. Przy takim postawieniu sprawy odpadały ewentualne kłopoty związane z niby to naszym cesarskim poddaństwem. Przy tym wędrując rzekomo z Krakowa, musielibyśmy przecież gdzieś przekroczyć granicę, co być może bywało jakoś odnotowywane? Wprawdzie paszportów i wiz jeszcze nie wynaleziono, lecz zawsze lepiej było dmuchać na zimne. „Strzeżonego Pan Bóg strzeże”!

Aby damskiej części rodziny nie przeszkadzać w wieczornych ablucjach[1], wyszliśmy na podwórze. Siadłszy na ławie pod okapem wystającej strzechy, spoglądałem na wygwieżdżone niebo, ze zdziwieniem konstatując, że na ciemnym firmamencie widzę dużo więcej srebrzystych punkcików niż zazwyczaj.

– Złudzenie czy rzeczywistość? – pomyślałem. Wnet jednak doszedłem do wniosku, że to zadymiona i zapylona atmosfera XX wieku nie pozwala gołym okiem dostrzec wszystkich ciał niebieskich, szczególnie zaś tych o słabszym blasku.

– Ojcze Mateuszu, chciałbym o coś zapytać, o czym nie chciałem mówić przy dziewuchach – rzekł przyciszonym głosem mój kompan. – Lepiej, żeby o tym nie słyszały.

– Pytaj – gospodarz na to.

– Chodzi o Adama Literę i „Bractwo Wolnych Ludzi”. Chcielibyśmy się o nich jak najwięcej dowiedzieć, gdyż także z ich powodu tutaj jesteśmy.

– Skąd zaś wiecie o zbójnikach?! – zdziwił się protoplasta kapitana.

– Z książki Jana Jakuba Kowalczyka – Grzesiowego potomka – no, tego który będzie senatorem Rzeczpospolitej. Widzisz Grzesiu, jakich zacnych doczekasz się potomków. Jan Jakub zaś miał wspomnienia Litery. – Tu, pokrótce Huck opowiedział o znalezieniu książki, a potem ukrytego manuskryptu. Jednak fakt wyemigrowania wodza zbójników do Ameryki pominął milczeniem. W pierwszej chwili zdziwiłem się, lecz wnet przyznałem mu rację. Gadanie teraz o tym mogło zmienić przyszły bieg wydarzeń, w który raczej nie powinniśmy ingerować, a już najbardziej czegoś w nim zmieniać. Jeżeli już, to jedynie w ostateczności i z bardzo ważkich powodów. Zaś ujawnienie teraz wyjazdu Litery do Stanów Zjednoczonych, natychmiast podważało sens istnienia „Bractwa”, jego walki i poniesione w niej ofiary. Po co komuś angażować się w przegraną sprawę? Bo przecież na pewno nie odniesione sukcesy skłoniły twórcę „Bractwa” do emigracji.

– W lipcu rok będzie – rzekł ojciec Mateusz – jak chłopów z pszczyńskiego krysu[2] do Żor spędzili, by stamtąd pognać do Koźla, iżby dwanaście dni przy festungu[3] dla pruskiego króla szarwark[4] odrabiali. Z sześćdziesięciu sześciu wsi zegnali przeszło dwa tysiące siedmiuset chłopów i jeszcze trzysta osiemdziesiąt dwukonnych wozów z woźnicami, które siodłocy[5] dać musieli. A do tego jeszcze dworscy pisarze z każdej wsi, iżby swoich pilnowali. Byli to bez wyjątku Niemcy, bo tylko takich dziedzice trzymali, lepiej lub gorzej mówiący po naszemu. Panowie naszej mowy dawno już ze Śląska znikli. Jeżeli jeszcze za cesarskich czasów gdzieś się taki obstał, po zabraniu Szląska Marii Teresie przez pruskiego Fryca, tylko Niemcy dworami władają.

Ruszyli my tedy z żorskiego rynku, wieś za wsią, za dowodzącym oficerem landdragonów na koniu. Na początku każdej wiejskiej grupy jechały furmanki, a za nimi reszta chłopów na piechotę. Na końcu wóz z dworskim pisarzem, by na swoich miał oko. Po bokach, w odstępach, konni landdragoni, a każdy uzbrojony w karabin i szablę oraz bykowiec dla „rozmowy” z chłopami. Bardzo pilnowali, żeby przypadkiem któryś nie uciekł. Skoro już wszyscy z Żor wyciągnęli na rybnicką drogę, krzyżowianie i osiniacy otwierający kolumnę przeszli już bez mała pół mili[6]. Gorąc robił się coraz większy, zaś tuman kurzu, jaki wzbijał pochód, ogarniał wszystkich, a już najbardziej biedaków podążających przy końcu kolumny. Do nas tym razem przynajmniej los się uśmiechnął, jako że szliśmy na czele.

W Równiu stary Juras Dajka tak opadł z sił, że już iść dalej nie mógł. Kazał mu więc nasz Vogt wleźć na wóz, a żeby go do tego przynaglić, zdzielił biedaka batogiem przez plecy i głowę tak, że mu twarz rozciął. Zalał się Juras krwią. Przyskoczyli doń młodzi krewniacy: Franek Żabka i Szymek Nolepa, a złapawszy Jurasa pod ręce, w mig na wóz wsadzili. Nie spodobało to się panu pisarzowi. Klnąc nieprzystojnie, jął chłopaków okładać batem.

Tego już było im za wiele! Nie pomni kar grożących za podniesienie ręki na pańskiego urzędnika, rzucili się nań. Franek wyrwawszy mu bat z ręki, zaczął nim go okładać, zaś Szymek ucapił za gardziel i dusząc, potrząsał gadem jak wiechciem. Śmiertelnie przerażony pisarz zdołał wyrwać się im na chwilę i zaczął wzywać pomocy:

– „Hilfe! Retung! Moerder!”[7] Ale chłopcy wnet draba dopadli i zatkawszy mu pysk, znów zaczęli prać. Cóż, kiedy z tumanu wychynęło dwu żandarmów i dalej szpicrutami garbować Szymkową i Franka skórę! Nadbiegli też z pomocą pisarze z dworów w Osinach i Bziu, wspomagając batogami żandarmów. Chłopcy wnet krwią spłynęli. Powalonych na ziemię skrępowano i jak snopy rzucono na wóz, gdzie był już Dajka. Nadjechał od czoła i dowodzący oficer, a wysłuchawszy relacji podwładnych zadecydował, że zuchwałych chłopaków puści się w Koźlu dziesięć razy przez „żołnierskie rózgi”.

– „Wy rozumieć, polska szwina, co wy w Kosel dostać?” – piał rozwścieczony Vogt. – „Dwasta szolnież wam pleca batem masowacz! He,he,he! Dwasta wojak was bicz!” – rżał, już na zapas się radując.

Zajście to jednak nie zakłóciło marszu kolumny, która zagłębiwszy się w las za Równiem, wytrwale zdążała ku Gotartowicom.

W niewiele czasu później od czoła doleciała niemiecka komenda dowódcy, powtarzana przez żandarmów i przetłumaczona przez pisarzy:

– „Na prawo skręć! Karoca regirunku na przodku!”

Jako i też my ją niebawem ujrzeli, ciągnącą za sobą tuman kurzu. Wielgachna landara, zaprzężona aż w trzy pary koni. Bo musicie wiedzieć, że jeszcze za Cesaroka[8] był taki przepis, że każdy siodłok musi dostarczyć koni dla podróżującego urzędnika bądź oficera i to tyle razy, ile mu każą. Niezależnie od pory roku czy dnia, winien był stawić się z końmi w oznaczonym miejscu i nieraz nawet dobę czekać, aż taki sam jak on nieborak przywiezie podróżującego pana. Im bardziej zacny podróżny, tym więcej wymagał koni. Brykę wysokiego beamtra[9] lub oficera musiały ciągnąć trzy pary koni. Sekretarze, urzędnicy komory celnej oraz celnicy winni byli się zadowolić już tylko dwoma parami. Landratowi[10], zwykłemu urzędnikowi lub niższemu oficerowi przysługiwała tylko para. A gdy już konie zaprzężono do bryki i woźnica krzyknął „wio!”, nie miał prawa się zatrzymać, aż dopiero na wyznaczonym miejscu, zaś bryka musiała tak gnać, żeby w dwie godziny przebyć co najmniej półtorej mili. O to już dbał pański lokaj z batem. Chociaż pono ostatnimi czasy król zakazał bicia woźniców, ale nikt tego nie przestrzega. Podobnie z zapłatą. Niby za podwodę gospodarz winien ją dostać, lecz jeszcze żaden chłop nawet jej nie zobaczył! Wystarczy mu uciechy, że przy tym koni nie zamorzył.[11]

Minęła więc nas ta landara z regirunku. Dwoma parami koni powoziło dwu pachołków siedzących na szkapach, trzecią – przy dyszlu – starszy gospodarz z kozła. Nie żałował koniom bata, ale i też sam brał w skórę od w liberię odzianego lokaja, który stojąc za nim, ponaglał go batem i krzykiem. Na tylnym siedzeniu rozpierał się jakiś starszy jegomość, widać bardzo ważny, bo tylko niedbałym skinieniem ręki odpowiedział na salut oficera, na saluty żandarmów i ukłony pisarzy nie zwracając uwagi. Powóz wnet zniknął w obłoku pyłu i wozy kolumny wróciły na środek drogi, a za nimi i maszerujący chłopi.

Niebawem skrajem drogi galopem przeleciał żandarm i coś zameldował oficerowi, który natychmiast wrzasnął:

– „Das ganze halt!”[12] – i nie czekając na nic, pogalopował w stronę Żor, zostawiwszy żandarma na czele kolumny.

– „Halt! Halt!” – krzyczeli jeden przez drugiego pisarze. Utrudzeni ludziska posiadali na ziemi. Jedni na skraju drogi, drudzy tam gdzie stanęli. Za oficerem ruszyła większość żandarmów, ale przy nas trzech zostało. Jeden na czele kolumny i jeszcze dwu po bokach, ale bardziej cofnięci do tyłu.

I tak minęło kilka pacierzy. Oficer nie wracał. Widać na drodze musiało się coś wydarzyć – pomyślałem. Ale co, dopiero później, w Żorach, rzekł nam Wincent Golus z Miedźny, który ze swymi ziomkami znalazł się w centrum wydarzeń.

Pod pędzącą karocą zarwał się mostek i bryka wpadła do potoku, nakrywając się kołami. Konie z odłamanym dyszlem wylądowały w rowie. Cało wyszli powożący pachołkowie, którzy zdążyli w porę pozeskakiwać z koni. Chłop-woźnica znalazł się w potoku, ale bez większej szkody. Żandarmi natychmiast zapędzili chłopów do podniesienia bryki z wody. Jako i dosyć szybko znów znalazła się na drodze, lecz jadący nią panoczek nie przeżył, przywalony we wodzie przewróconą landarą. Podobnie i jego lokaj, który doznał poważnych obrażeń. Wprawdzie na krótko odzyskał świadomość i zdołał rzec, kim był podróżujący pan, lecz to już były jego ostatnie chwile. Dowiedział się więc dowodzący oficer, że obok karocy, w pyle drogi spoczywa Jaśnie Pan Graf Colonna, którego wybuch chłopskich rozruchów skłonił do opuszczenia domu i szukania bezpiecznego schronienia na zamku w Pszczynie. Dowódca zasępił się i kazał podkomendnym zbadać przyczynę załamania mostku. Wtedy się okazało, że jego belki zostały podpiłowane.

 Raptem z lasu doleciało pohukiwanie puchacza. Niektórzy z odpoczywających przeżegnali się trwożnie, jako że wszystkim wiadomo, że jest to znak śmierć zapowiadający, a już najbardziej w dzień słyszany. Zaraz też troszkę dalej zahukała druga sowa i zza drogi odpowiedziała trzecia. Zacząłem odmawiać „Wieczny odpoczynek”, alem go nie skończył. Z lasu huknął bliski strzał, a zaraz potem dwa następne. Stojący na środku drogi żandarm zachwiał się w siodle i spadł na ziemię. Równocześnie z tyłu gruchnęła salwa i zaraz druga. Chłopi pochowali się w rowach, podobnie i niektórzy woźnice popadali na dna wozów. Spojrzałem w stronę żandarmów dopiero co siedzących w siodłach. Leżeli na drodze, zaś ich spłoszone wierzchowce ruszyły galopem w stronę Żor, skąd wciąż dochodziła gęsta palba. Jednak dosyć szybko ucichła. Rzuciłem okiem na wóz Vogta, lecz on z pierwszym strzałem padł na dno wozu i dotąd tam leżał, nie mając zamiaru wyścibiać nosa ponad deski. Przyskoczywszy do wozu, na który rzucono powiązanych chłopaków, kozikiem w mig przeciąłem krępujące ich sznury. Właśnie skończyłem, gdy z lasu na drogę wypadli ludzie zbrojni w karabiny. Niektórzy mieli także pistolety, a każdy nóż przy pasie. Z okrzykiem: „Śmierć Prusokom!” przypadli do powalonych landdragonów i jeżeli który jeszcze dawał znaki życia, bezlitośnie dobijali – a to pistoletem, a to nożem.

Ogarnęła nas zgroza. Nasz Vogt, widząc co się święci, czmychnął w las, ale i tak na wiele mu to się nie zdało. Franek z Szymkiem pognali za nim i wnet z powrotem przywiedli. A tu już ku nam przygalopował drogą krępy, barczysty mąż, z czarną brodą i takimiż wąsiskami. Bez wątpienia wódz napastników. Jego ludzie wnet połapali konie żandarmów i je dosiedli. Byłem pewny, że to zbójnicy, o których ostatnio tyle po wsiach szeptano. Tymczasem wódz obstawił czoło kolumny strażą, a następnie zaczął wydawać rozkazy:

– Co powiem, powtarzać! – krzyknął. Rozstawieni na drodze zbójnicy powtórzyli rozkaz w głąb kolumny.

– Wszyscy chłopi na swe miejsca! – brzmiał następny rozkaz. Chłopi bezzwłocznie zajęli miejsca pomiędzy wozami.

– Przytrzymać pisarzy! – zakomenderował znowu. Najbliżsi zbójnicy wzięli Vogta między siebie, podobnie też pisarzy z Osin i Bzia.

– Przepytać chłopów o pisarzy, a potem przyprowadzić do mnie! – polecił komendant, a głosy zbójników poniosły jego polecenie dalej.

Wódz, wydawszy warującym na czele kolumny rozkaz zatrzymywania wszystkich podróżnych nadciągających drogą, odjechał w stronę Żor. Tymczasem zbójnicy już pytali chłopów, jak się ich pisarze z nimi obchodzili? Skoro zakończono przepytywania, popędzili zatrzymanych w ślad za hersztem. Jak później nam rzekł Golus, przywiedziono ich przed dowódcę, który siadł na wydobytej z potoku bryce. Tu przyjął relację z tego, co chłopi zeznali.

Jedynie dwu, a to z Pawłowic i Niemieckiej Wisły, uznano za ludzkich. Puszczono ich wolno, z tym, że do czasu musieli pozostać na miejscu. Następnych czterdziestu dwu nie żałowało ludziom bata, jednakże czasami potrafili też okazać im serce. Tym, własnymi batami, wymierzono po sto razów. Wrzaskom batożonych wtórowało leśne echo, bo i też zbójnicy nie szczędzili przy tym sił. Potem to samo spotkało dwudziestu, którzy nigdy nikomu nie okazywali litości, katując chłopów nawet bez powodu. Po wybatożeniu, założono im stryczki na karki. Pono skamlali litości, klnąc się na wszystko, że odtąd będą dla chłopów miłosierni. Nic im to nie pomogło. Wyrok wodza był nieodwołalny. Wnet zabujali na pobliskich drzewach.

Do osądzenie pozostało jeszcze dwu: nasz Vogt i Meyer z Mizerowa. Ci nie tylko, że znęcali się nad ludźmi bez powodu, ale również dopuszczali się względem nich najprzeróżniejszych niegodziwości, o których najlepiej wiedziały co ładniejsze chłopskie żony i ich córki, nieraz nawet nieletnie. Z rozkazu Litery dostali wpierw po sto pięćdziesiąt batów, a następnie w okrutny sposób zgładzeni.

Po rozprawie z dworskimi pisarzami, wódz zbójników zarządził przeglądnięcie waliz i kufra grafa. Część z nich jeszcze leżała we wodzie. Znaleziono jakieś urzędowe papiery, a także srebrne talary i złote dukaty. Pieniądze przeliczono. Ile tego było, nie wiem. Ale ci, którzy na to patrzeli mówili, że dużo. Z papieru, który znaleziono przy pieniądzach wynikało, że są one rządowe. Uwoził je graf z zagrożonych chłopskimi rozruchami Strzelec, chyba w nadziei przechowania na zamku w Pszczynie.

Gdy już skończono liczenie, wódz kazał każdemu chłopu dać po pięć talarów, a resztę pieniędzy na powrót złożyć w kufrze i odnieść do lasu. Podobnie zabrano papiery grafa. A skoro i z tym się już uporano, herszt wygłosił krótką mowę, zdanie po zdaniu przekazywaną przez rozstawionych wzdłuż drogi zbójników. Rzekł, że nazywa się Adam Litera i jest wodzem „Bractwa Wolnych Ludzi”, powszechnie znanych jako zbójnicy. Boją się ich tylko źli ludzie. Dowiedziawszy się o zarządzonym przez króla szarwarku w Koźlu, postanowił temu zapobiec. Zbójnicy podpiłowali belki mostku, żeby w czasie przejazdu furmanek się załamał. A wtedy, w powstałym zamieszaniu, zamierzali uderzyć na konwojentów. W pułapkę wszakże wpadł graf Colonna, a zaraz potem wybito żandarmów. Tych, jako wrogów chłopów, nie należy żałować. Podobna kara spotkała dręczących wiejski lud pisarzy. Potem zapowiedział, że odtąd zbójnicy biorą chłopów w opiekę i wezwał do oporu wobec panów. Za namową zbójników już bez mała czterdzieści wsi powiatu strzeleckiego i toszeckiego odmówiło panom posłuszeństwa, darmowej roboty i posług. Przerażeni panowie pouciekali ze swych dworów i zamków. Spotka ich to samo, co leżącego tu grafa. Wezwał także, by i w pszczyńskim powiecie chłopi zaprzestali pracy na pańskim. Niechaj pracują tylko dla siebie, zaś dla panów jedynie wtedy, gdy za pracę zapłacą.

Obiecał, że zbójnicy będą czuwali, aby panowie chłopów nie gnębili i biada im, gdyby spróbowali. W takim przypadku dwory zostaną spalone, a panowie z rodzinami wybici. Biada również zdrajcom i donosicielom, z których zbójnicy obiecali zdzierać na żywca skórę i ogniem palić.

– Kto by zaś chciał się do nas przyłączyć – kończył – z otwartymi rękoma w „Bractwie” przyjmiemy. Ale miejsce tam tylko dla śmiałych i odważnych. A teraz zawróćcie wozy i do domów się bierzcie! Ostańcie z Bogiem!

Uradowanie chłopi zaczęli wiwatować na cześć zbójników, a zawróciwszy na drodze, ruszyli z powrotem.

Litera zaś stał na bryce i z uśmiechem spoglądał na przechodzących przed nim chłopów. Z każdej prawie grupy wychodzili młodzi, zgłaszając się do „Bractwa”. Od nas Franek Żabka i Szymek Nolepa i jeszcze dwu zasilili zbójców szeregi. Gdy chłopi z Krzyżowic i Osin, tym razem podążający na końcu, przeciągnęli obok stojącego na bryce Litery, zgromadziła się obok niego grubo ponad setka ochotników.

Jeszcze przed zachodem słońca stanęliśmy w Żorach. Zapełniły się szynki uradowanymi chłopami. Posiedziałem i ja z godzinkę, ale szkoda mi było talarów, które jakby z samego nieba spadły. Wszak mój Wawrzek od dawna już marzył o dalszej nauce na księdza, a bez zapłacenia panu sześciu talarów lytry[13] nie było o tym nawet co myśleć. A tu nagle – masz! Dostało mi się aż pięć twardych! Tylko jeszcze dodać jeden i może się spełnią Wawrzusia sny? Dlatego w Żorach długo nie popasałem, ino tyle, żeby starego znajomka Golusa nie urazić. Gdy już sobie z innymi podochocił i skończył rozprawiać[14], czego był świadkiem na drodze, posiedziawszy jeszcze chwilkę, wyszedłem niby to za potrzebą i teraz, już na nikogo nie bacząc, brałem się zaraz na Osiny, by w domu stanąć koło północy. Za Bożą pomocą, po żniwach udało mi się uzbierać trochę grosza i mogłem naszemu Schlitterbachowi zapłacić za wyjście Wawrzusia ze wsi.

A chłopy w Żorach pono do północka świętowali, a potem pociągnęli ku swym rodzinnym stronom. I takie było moje pierwsze spotkanie z Adamem Literą i jego zbójnikami – zakończył ojciec Mateusz.

– A cóż to za dziwactwo przy waszym wózku stoi? Nie jest to aby jakie diabelstwo, bo chyba piekłem odeń zalatuje? – zapytał po króciutkiej pauzie.

– Nie musicie się ojcze obawiać – roześmiał się Huck. – To nasz mechaniczny koń, który nas tu przywiózł. Bo widzicie, w naszych czasach konie wprawdzie jeszcze są i po wsiach nadal się ich wykorzystuje do pracy, ale do podróżowania już nie. Od tego są maszyny, którymi szybciej i dużo wygodniej się podróżuje. Maszyna, gdy nie pracuje, nie wymaga paliwa, a koń przez cały czas żreć musi. To zaś jest motocykl i nie piekłem odeń zalatuje, lecz benzyną, którą ze skalnego oleju się pędzi, tylko w waszych czasach jeszcze jej nie znają. Trzeba z nią ostrożnie postępować, gdyż bardzo łatwo się pali. Dlatego trzyma się ją w dobrze zamkniętym naczyniu lub blaszance i z dala od ognia. Lepiej więc człekowi nie obznajomionemu jej się nie imać. Jutro z Romkiem dobre dla niego schronienie zrobimy, by w stodole na widoku nie stał, a przy okazji pokażemy, jak się nim jeździ. Najlepiej nocą, żeby nas ktoś przypadkiem nie zobaczył. O to, że ciemno będzie nie trzeba się trapić. Ma lampę, która drogę doskonale oświetli.

Tu z chaty doleciał głos gospodyni, wzywającej do snu.

– Późno już, a jutro do roboty wstać trza! – zakończyła nieodpartym argumentem.

Wobec tego, życząc wszystkim dobrej nocy, braliśmy się z Huckiem na siano, jakiś jeszcze czas debatując, w jaki najlepiej sposób zabezpieczyć WSK-ę? Ostatecznie stanęło na tym, żeby wykopać dla niej ziemiankę. Dach pokryjemy darniną, zaś ściany oszaluje się drewnem lub nawet faszyną. Na trzy miesiące coś takiego winno wystarczyć. Wobec tego jutro rano z ojcem Mateuszem ustalimy odpowiednie miejsce i zabieramy się za kopanie.

Pogadawszy jeszcze trochę, około północy wreszcie zasnęliśmy, w ten sposób kończąc pierwszy dzień swego pobytu we włościach Jaśnie Wielmożnego Księcia Fryderyka Ferdynanda Anhalt-Cöthena.

Nazajutrz, po wczesnej pobudce, jeszcze przed wyruszeniem gospodarzy w pole „do kartofli”, została uzgodniona lokalizacja ziemianki opodal stodoły, za sporą kępą leszczyny, która doskonale zasłaniała to miejsce od podwórza. Rosnące zaś przy płocie bzy dostatecznie ograniczały wgląd na posesję od zewnątrz. Można więc było się zabierać za wykop bez obawy, że nas ktoś postronny przy tym zobaczy. Początkowo sądziłem, że będziemy kopali saperkami, ale gospodarz użyczył nam dwu łopat z doskonale wyklepanymi ostrzami. Oj, przydały się! W takiej glinie, z którą nam się przyszło zmierzyć, wykopanie dołu przeszło trzymetrowej długości i szerokości nie całych dwu, naszymi saperkami pewnie by nas wykończyło. Kopaliśmy zatem w pocie czoła, błogosławiąc Gamoniów za doskonale utrzymane narzędzia. Kapitan uznał, że wystarczy wgryźć się w grunt jedynie na głębokość około metra, resztę niezbędnej głębokości uzyskując poprzez odłożenie obok wykopanej ziemi.

– Tym sposobem zaoszczędzimy na robocie i mniej się zmordujemy – podsumował plusy swej propozycji. Zgodziłem się z ochotą, odczuwając już w krzyżach skutki kopania.

Ażeby nie umacniać ścian wykopu, daliśmy im łagodniejsze nachylenie, tym sposobem oszczędzając drewno potrzebne na zadaszenie. Ale póki co, kopaliśmy wytrwale do obiadu, a po godzinnej przerwie znowu, chociaż tempo pracy wyraźnie osłabło. Wreszcie nadszedł czas, że wykop można było uznać za gotowy. Z ulgą odstawiłem łopatę. Po przytaszczeniu kilku niezbyt grubych drągów, wcześniej wskazanych przez ojca Mateusza, przystąpiliśmy do klecenia więźby dachu, z braku gwoździ wiązanej grubym powrozem. Tego na szczęście nie brakowało. Następnie nakryliśmy dach starymi deskami, a na nie grubą warstwę słomy, następnie glinę i na wierzch darninę, którą też dla niepoznaki obłożyliśmy wyrzuconą z wykopu ziemię. Gdy już wszystko zostało zrobione, Huck postanowił jeszcze troszkę wydłużyć zjazd, by miał łagodniejszy spad.

– Odpoczywaj – rzekł. – Ja się tym zajmę. Bardziej nawykłem do takich robót. Ujął łopatę i zabrał się za kopanie.

– O, tu już było grzebane – stwierdził przy którymś tam kolejnym wbiciu ostrza w grunt.

– Żeby tak miękko było poprzednio! Mniej byśmy się zmordowali.

Przy następnym zagłębieniu łopaty, coś pod ostrzem zgrzytnęło.

– W tym wypadku mamy przynajmniej pewność, że to nie mina – roześmiał się, przypominając naszą ubiegłoroczną przygodę. – Może trafiłem kamień lub jakieś stare gnaty?

Z dobrego jednak przyzwyczajenia przyklęknął i ująwszy trzonek łopaty blisko żeleźca, jął ostrożnie grzebać w ziemi. Znowu zazgrzytało i na powierzchnię wychynął oderwany fragment „gliniaka”. Częściowo ubity dziobek sugerował, że mamy do czynienia z resztkami dzbanka.

– Trafił w stary śmietnik – pomyślałem. Podobnie musiał pomyśleć i Huck. Głębiej wbił łopatę, w następnej chwili wydobywając na powierzchnię resztę znaleziska. Istotnie, był to dzbanek, nawet z całym uszkiem.

– Widzisz jaki ze mnie archeolog – zaśmiał się. – I to w jakim czasie! Śmiało mogę powiedzieć, że właśnie wpisałem się do ścisłej czołówki prekursorów tej zacnej dziedziny nauki! Sam powiedz, kto w tych czasach u nas bawił się wykopaliskami? Mamy więc drogocenny dzban na mleko, niestety cokolwiek sfatygowany, najpewniej moją nieprofesjonalną łopatą. Przykro mi, że nie kopałem ostrożniej. Lecz nie rozpaczajmy. Za bardzo leciwy to on znów aż tak nie jest. W przeciwnym wypadku nie tkwiłby tak płytko.

– Może jako historyk sztuki ocenisz znalezisko? – zaproponował po chwilce z szelmowskim uśmiechem. – A nuż jednak jest starożytny? Kultura łużycka, czy też innych pucharów lejkowych?

Aby nie psuć zabawy, wyciągnąłem rękę po leżącą na ziemi kamionkę, marszcząc czoło w niby to badawczej zadumie.

– Nawet ciężki – stwierdziłem, unosząc pełną ziemi skorupę. – No, bo chyba aż tak przez to kopanie nie osłabłem?

Odwróciłem dzbanek dnem do góry, klepiąc weń dłonią, żeby ziemia wypadła. Za trzecim klepnięciem puściło. Sypnęła glina, a za nią z brzękiem monety! Z emocji wstrzymałem oddech, gapiąc się zaskoczony na zawartość dzbana rozsypaną u mych stóp. Dopiero po chwili ochłonąłem na tyle, żeby zadziałać rozsądnie. Wydobywszy z kieszeni chusteczkę, położyłem na ziemi i na nią pozbierałem powalane gliną monety. Było ich dwadzieścia dziewięć. A gdy na koniec zarysowałem jedną ostrzem scyzoryka, w promieniach chylącego się już do zachodu słońca błysnęło złoto! Z wrażenia rozdziawiłem gębę. Pewnie musiałem wtedy wyglądać niezbyt inteligentnie, lecz na szczęście mój towarzysz nie zwrócił na to uwagi, będąc tak samo jak ja zaskoczony.

– Ja cię kręcę! – wykrztusił. – Ale mamy nosa. Gdzie tknąć łopatą, tam forsa!

Oczyściłem jedną z monet, chcąc stwierdzić, z czym mamy do czynienia? A skoro już się z tym uporałem, mogłem powiedzieć:

 – Cesarski dukat z końca XVI bądź początku XVII wieku – Bo i też widniało na nim imię cesarza Rudolfa. W tym wypadku nie miałem wątpliwości, że chodzi o Rudolfa II.

– Co z tym zrobimy? – zapytał Huck. – Mam nadzieję, że nie wspomnisz o oddaniu państwu jako prawnemu właścicielowi? W tym wypadku pewnie raczej królowi? Chociażby i nawet istniało odpowiednie ku temu prawo, jesteśmy w Prusach i to mi wystarcza, żeby je zignorować. Obydwaj aż za dobrze znamy zbójecką rolę Prus w historii Polski. Podobnie mam w nosie właściciela tej ziemi – Jaśnie Wielmożnego Księcia, a także pana Schlitterbacha, jego dzierżawcę. Wydaje mi się, że już najprędzej dukaty należą się Gamoniom. Na ich posesji zostały znalezione. Może nawet schował je jakiś ich przodek? A chociażby nawet i nie, cóż z tego? Co najwyżej możemy popytać ojca Mateusza, jak długo ich ród tutaj siedzi? Wpierw jednak oczyśćmy resztę monet. Przynajmniej będziemy wiedzieli, z jakich czasów pochodzą? A ty, jak uważasz?

Tym razem byłem z nim zgodny. I mnie oddanie znaleziska jakimś teraźniejszym władzom lub dziedzicowi wydawało się niedorzeczne. Przystąpiliśmy do czyszczenia monet. A gdy już zostało to przeprowadzone, mogliśmy stwierdzić, że wszystkie pochodzą z okresu pomiędzy rokiem 1564 a 1619, jako że widniały na nich imiona cesarzy Maksymiliana, Rudolfa i na jednej Matthiasa, u nas zwanego Maciejem.

– Trudno zgadnąć, kto i w jakich okolicznościach skarb zgromadził? – rzekł Huck. – Lecz co do tego, kiedy został zakopany, wydaje mi się więcej niż pewnym, że w burzliwych latach wojny trzydziestoletniej. Jak chyba pamiętasz, zapoczątkowało ją w roku 1618 wyrzucenie przez okno w Pradze przedstawicieli cesarza Macieja – owa sławetna defenestracja. Któż by się wtedy spodziewał, iż spowoduje taki kataklizm, trwający aż trzydzieści lat! Istne morze cierpień dla paru milionów ludzi, bezprzykładnych gwałtów i krzywd, nie wspominając ogromnych strat materialnych. Dla mieszkańców pszczyńskiego wolnego państwa stanowego wszystko zaczęło się w dwa lata później, od niszczącego najazdu wspomagających cesarza lisowczyków i wojsk śląskich, które powtórzyły się jeszcze parę razy. Ale dopiero w roku 1627, najazd i okupacja przeprowadzone przez wojska duńskie i saskie, można porównać do prawdziwego kataklizmu, zaś miary nieszczęść dopełnili Szwedzi, ponawiający swe „wizyty” pomiędzy rokiem 1632 a 1647. A do tego trzeba jeszcze także dodać długie i podobnie niszczące pobyty wojsk cesarskich, które kraju również nie oszczędzały. Jakie to były czasy, najlepiej świadczy fakt zagłady 30% ludności dóbr pszczyńskich. Niektóre miejscowości zupełnie się wyludniły. Zaś straty materialne oszacowano na 1,3 miliona talarów. Dla porównania, Zygfrydowi II Promnitzowi, władającemu wtedy pszczyńskim państwem stanowym, dobra pszczyńskie przynosiły roczny dochód w wysokości od 30 do 50 tysięcy talarów. W tej sytuacji nie dziwne, że odbudowa wojennych zniszczeń zajęła następne trzydzieści lat. Sądzę zatem, że „nasze” dukaty na pewno ukryto w czasie któregoś z najazdów, zaś ich właściciel nie przeżył, skoro dzban pozostał w ziemi. Wątpliwe, żeby zapomniał o skarbie.

Wywody kapitana wydały mi się prawdopodobne. Pamiętałem jeszcze wykłady o wojnie trzydziestoletniej z lekcji historii, lecz dotąd bynajmniej nie kojarzyłem jej z ojczystymi dziejami. Przecież nie na ziemiach Rzeczpospolitej się toczyła. I tak do dzisiaj pozostaje w świadomości wielu Polaków, którym w spojrzeniu na historię Polski przyswojono Jagielloński punkt widzenia: Oczy zwrócone na wschód, oddech rozległych przestrzeni, stepy, kresowe stanice, rycerstwo na Dzikich Polach i Ukrainie walczące z Tatarami, Turkami czy wreszcie Kozakami, wojny z Moskwą….. A przecież śląskie krainy, za Kazimierza Wielkiego definitywnie od Polski oderwane, wciąż zamieszkiwała ludność tym samym, co w Polsce językiem mówiąca i po polsku myśląca. Odwróciła się od nich na wieki Rzeczpospolita plecami i zapomniała. Wszak to czescy, później cesarscy, a wreszcie pruscy poddani! Zajęta wojowaniem na wschodzie, nie dbała o to, że tuż za miedzą, na jej dawnej ojcowiźnie, Niemcy się panoszą, rugując rodzimą ludność. Książęta z dawnego piastowskiego rodu, z niemieckimi księżniczkami pożenieni, a także panowie, pierwsi ojczystą mowę porzucili, stając się na ojcowiźnie forpocztą obcej kultury. A lud uparcie trwał przy mowie matek i rodzimych obyczajach, na przekór temu, że przyjęcie obcej mowy i cudzych obyczajów mogło ulżyć jego doli.

– A więc jednak ta straszna wojna dotknęła również i polskie ziemie, przez polską ludność zamieszkałą – podsumowałem.

Przeprowadzenie WSK-i i wózka do ziemianki Huck postanowił dokonać po zmroku.

– Przynajmniej nikt postronny tego nie zobaczy.

Wcześniej wszakże należało wózek rozładować. Jedynie worek kryjący skrzynkę ze srebrem zdecydowaliśmy zostawić na dwukółce, jako że w zamaskowanej ziemiance wydawał nam się być najbezpieczniejszy. Na razie nikomu o nim nie wspominaliśmy, chcąc wpierw w tej sprawie Gamoniów wypytać, a dopiero potem zadecydować o dalszych działaniach. Przypadająca nazajutrz niedziela wydawała się dobrą ku temu okazją. Na pewno znajdzie się czas na dłuższą rozmowę. W tym wypadku Huck proponował pogadać tylko z ojcem Mateuszem i ewentualnie Grzesiem, i to raczej na osobności. Wątpliwe bowiem, żeby ród niewieści był dopuszczony do spraw z „Bractwem” związanych.

– Najpewniej czas na rozmowę znajdziemy dopiero popołudniem – pomyślałem. – Do południa, nic z tego! Będzie trzeba pójść do kościoła na Mszę św. Jeszcze przed wyjazdem z Łodzi pogodziłem się z tym, zdając sobie sprawę, że w razie powodzenia przedsięwzięcia wypadnie mi dostosować się do zastanej rzeczywistości i powszechnie wtedy stosowanych praktyk religijnych.

Po oczyszczeniu monet i ich przeglądnięciu, wziąłem wyszczerbiony dzbanek ku studni i wymyłem z gliny. Teraz dukaty mogły znów do niego wrócić, gdyż właśnie w ten sposób Huck planował je dać Gamoniom. On zaś w tym czasie kończył robotę przy zjeździe, otaczając go wałkiem ziemi, w ten sposób chcąc zabezpieczyć wykop przed spływającą po powierzchni wodą. W przyszłym zaś tygodniu postanowił jeszcze wykonać odwodnienie drenem faszynowym. Posesja leżała na skraju doliny Pszczynki i od południa kończyła się dosyć stromym zboczem. Wystarczyło więc wykopać około piętnastu metrów rowka, położyć na dnie dren, przykryć odwróconą korzeniami ku górze darniną i zasypać. Gdyby, pomimo wszystko, woda wdarła się do ziemianki, winien ją odprowadzić do doliny.

Na zakończenie roboty zafundowaliśmy sobie solidne mycie. Wypadało wszak na jutrzejszy poranek być czystym.

Po skończonej wieczerzy wyszedłem po dzbanek z dukatami. Bez słowa postawiłem go na stole. Gospodarze spoglądali na mnie zdziwieni. No, bo po kiego licha komu poobijany dzbanek? Huck roześmiał się, a potem powiedział:

– Mały prezent od nas. I niechaj was nie myli wygląd dzbanka. Niestety troszkę go uszczerbiłem, lecz popatrzcie ojcze jaki piękny. Jego ucho aż się prosi, żeby je ująć w rękę!

Lecz gospodarz niestety do tego jakoś się nie kwapił. Zwrócił się więc do Grzesia:

– Ojciec go nie chcą, a szkoda! Zatem Grzesiu, może ty dzbanek przygarniesz? No, nie ociągaj się! – przynaglił, gdy i syn nie wykazał zainteresowania darem.

Cóż, kiedy Grześ nie dał się przekonać, widać wietrząc w tym jakiś kawał, który by go mógł ośmieszyć.

– Ach, ta chłopska nieufność. Co za ludzie! – z udaną rezygnacją stwierdził kapitan. – Kurna chata, wszystko człek musi sam zrobić!

Ujął dzbanek za ucho i mruknąwszy coś nad nim, szybkim ruchem odwrócił dnem do góry. Zabrzęczało złoto na stole! Ojciec Mateusz zabełkotał coś niezrozumiale, gospodyni wytrzeszczyła oczy, rozdziawiając buzię. Podobnie Grzegorz i dziewczyny. A my parsknęliśmy śmiechem. Nie ma co, udało nam się uzyskać pełne zaskoczenie.

Żeby przypadkiem Gamoniowie nie uznali zmaterializowania się złota na kuchennym stole za efekt działania sił nieczystych, opowiedziałem skąd pochodzi.

– Za stodołą, w ziemi było zaryte?! – nie mógł uwierzyć ojciec Mateusz. – Skąd by się tam zaś wzięło? Przecie sama ziemia nim nie obrodziła – stwierdził przytomnie.

Tu kapitan włączył się do sprawy, objaśniając rzecz wedle swych przypuszczeń. Gdy skończył, Gamoń senior parę razy kiwnął głową w zadumie:

– Pewnie, Staśku, masz rację – pierwszy raz zwrócił się do kapitana po imieniu. – Pamiętam jeszcze, jak nasi starzyk prawili[15] o tej wojnie. Oni zaś o niej słyszeli od jejich starzyka. Moc ludzi owa wojna wymorzyła. Niektóre pono wioski nawet puste się ostały. A i też nasza ziemia ździebko szwedzkich kości przygarnęła. Jeden nawet u nas na cmentarzu leży, jeno już grobu nie znać. Ale go jeszcze dzieckiem pamiętam. Taki zapadły, przy płocie – z lewa – jak się ze starego kościoła do fary szło. Złe to były czasy. Zachowaj nas Panie, by się znowu kiedyś wrócić miały! Z drugiej wszakże strony, nasz praszczur Jakub, skuli[16] wojny tej wolność i łan ziemi uzyskał. Pociągnął pod panem Zygfrydem Promnitzem na Szweda, co w Pietrowicach lat kilka obozem stał, wiele szkód grafowi Zygfrydowi wyrządzając i ciężko pijaństwem a wszelakim wszeteczeństwem grzesząc. Ugadał się tedy Graf z Panem Biskupem z Krakowa, co i u nas paroma wioskami włada. Połączywszy siły, na Szweda w Pietrowicach i Lędzinach pociągnęli lasami, a zaskoczywszy, ze wszystkim pobili. Praszczur Jakub męstwo w boju okazał, ale i ranę ciężką odniósł, za co nieskorzyj[17] graf Zygfryd wolność mu dał i w Krzyżowicach ziemię. Cóż, kiej ostatni z Promnitzów – graf Hans Erdman – chcąc sobie powetować straty, które mu wojna z Prusokiem przyniesła, komu się dało ziemię zabierał. Nam więcej niźli połowę, ale wolność, zagroda i reszta zagonów przy nas ostała. Skuli tego graf Zygfryd pewnikiem ze zgryzoty w grobie się przewraca, iże jego potomek tak szpetnie postąpił, odbierając co on dał. Zasię Hanserdmanowa dusza pewnikiem w piekle się musi poniewierać, bo to przecie „kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera!” Ale to już jej, a nie nasze zmartwienie.

Tu Huck im uświadomił, że za parę lat znowu wojna będzie, lecz już nie tak długa. Skończy się w roku 1814, a tutaj nieco wcześniej.

– Ruskie wojska zobaczycie, co na Napoleona pójdą. Dlatego dukaty najlepiej zawczasu dobrze schować, by potem na wykup ziemi były.

I tak wieczorną rozmowę zdominowały sprawy spod znaku Marsa – wojny przeszłe i te, które dopiero nadejść miały. Musieliśmy dobrze wytężać pamięć, żeby z jej zakamarków przywołać już na w pół zapomniane wiadomości. Dobrze, że kiedyś pasjonowały mnie czasy Napoleońskie, dzięki czemu mogłem błysnąć posiadaną wiedzą. I muszę ci Andrzeju wyznać, że sprawiło mi to dużą satysfakcję.


[1]             ablucje – mycie;

[2]             krys – powiat;

[3]             festung – twierdza;

[4]             szarwark – obowiązkowe darmowe roboty;

[5]             siodłok – gospodarz na pełnym łanie roli;

[6]             mila pruska – 7532m;

[7]             Hilfe! Retung! Moerder! – Pomocy! Ratunku! Morderca!;

[8]             Cesarok – cesarz;

[9]             beamter – urzędnik;

[10]          landrat – starosta;

[11]          zamorzyć – zamęczyć;

[12]          Das ganze halt! – wszyscy stać!

[13]          lytra (lytrum) – opłata dla dziedzica za opuszczenie wsi przez poddanego;

[14]          rozprawiać – opowiadać;

[15]          prawić – mówić;

[16]          skuli – z powodu;

[17]          nieskorzej – potem, później;

Skip to content