ODCINEK 4

Rozdział czwarty.

            Po nocnej burzy i długotrwałej ulewie wstał nowy dzień, zrazu zamglony, lecz około dziesiątej po mgle nie pozostało ni śladu. Za kwadrans siódma byliśmy przed drzwiami zakrystii, wyprzedzając plebana o trzy minuty. Tym razem służbę pełniłem nie tak spięty, bo i też pomimo tego, że wczorajszej niedzieli mieliśmy dosyć wypełniony czas, Huck zdążył mnie jeszcze podszkolić w ministranturze, co jako już osłuchanemu z łaciną, poszło dosyć dobrze. Ale i tak przy ołtarzu nadal musiałem uważać, by w porę reagować na znaki mego towarzysza.

I tym razem po nabożeństwie ksiądz Ignacy nie miał czasu na rozmowę, chociaż czułem, że ma na nią wielką ochotę. Zawsze to przecież przybywaliśmy „ze świata” i już to samo, w tak zapadłej dziurze, było nie lada gratką. Stanowiliśmy wszak cenne źródło informacji. Tym jednak razem pleban, zaraz po śniadaniu, spieszył do dworu odwiedzić pana Schlitterbacha.

– Bo widzisz, Andrzeju, Friedrich von Schlitterbach wciąż żył, podobnie jak i jego syn Hans, chociaż autor „Zbójnika Opiekuna” uśmiercił ich w roku 1799. Mieliśmy zaś rok tysiąc osiemsetny, a oni mieli się wciąż wcale dobrze i zapewne jeszcze im w głowach nawet nie zaświtało, żeby chociaż tylko pomyśleć o wieczności. Tak więc ksiądz proboszcz wybierał się do dziedzica i to bynajmniej nie z religijną posługą, gdyż dzierżawca dworu był protestantem, chociaż jako miejscowy pan był również kolatorem[1] krzyżowickiego kościoła. W tym jednak wypadku chodziło o sprawy nie z parafią związane. Ubiegłej bowiem nocy nagła wizyta dziedzica wyrwała plebana ze snu. Von Schlitterbach prosił o pomoc dla swego kuzyna Gottlieba, który w drodze z Borynii doznał obrażeń na skutek upadku z konia. Ksiądz Ignacy kazał natychmiast zaprzęgać i w niewiele czasu później, pędził za dziedzicem na miejsce wypadku, a potem swym powozem odwiózł pechowca do dworu. Teraz zaś spieszył z kurtuazyjną wizytą, chcąc się dowiedzieć o stanie poszkodowanego, jak zapewne również o przebiegu niefortunnej przygody. Wszak nie codziennie w Krzyżowicach spada z konia major żandarmerii z dalekiego Opola.

Mieliśmy zatem dalszy ciąg nocnej przygody Hucka. Nie muszę dodawać, że i ja byłem bardzo ciekawy jej dalszych następstw. A już najbardziej chciałbym wiedzieć czy wizyta dosyć wysokiej rangi oficera żandarmów w tych stronach miała charakter jedynie prywatny, czy też kryła w sobie także jakieś cele służbowe? Tego jednak nawet i proboszcz nie miał szansy się dowiedzieć.

– W każdym razie żandarm, przynajmniej do czasu, został unieszkodliwiony, niezależnie od powodów, które go tutaj sprowadziły – pomyślałem ze satysfakcją. – Żeby tak mieć swe „ucho” we dworze – westchnąłem. – Przynajmniej byśmy wiedzieli, kto się będzie z nim kontaktował? A to już by mogło nam dać wiele do myślenia. Warto by więc i wokół tego się zakręcić. Może poprzez Gamoniów znajdziemy kogoś chętnego do współpracy? Lecz w pierwszym rzędzie dobrze byłoby wiedzieć jakich obrażeń doznał major? Tu bardzo liczyłem na księdza Ignacego. Chyba wystarczy jutro umiejętnie go o to zagadnąć?

Po wyjściu z kościoła powiedziałem Huckowi do czego doszedłem.

– Masz rację – skwitował. – Za odwiedzinami kuzyna Gottlieba może się nic nie kryć, lecz z równym powodzeniem może też być inaczej. W każdym razie pozyskanie we dworze jakiejś przyjaznej duszyczki byłoby nie od rzeczy. Zakrzątnijmy się więc wokół tego. Im więcej będziemy wiedzieli, tym lepiej.

Po śniadaniu kapitan zajrzał do ziemianki. Zgodnie z moimi przewidywaniami, stało w niej około trzydziestu centymetrów wody. Nie było zatem co się ociągać z wykonaniem odwodnienia. Ująwszy znowu łopaty, zabraliśmy się za wykop wąskiego rowka o niemal pionowych ścianach. Wczesnym popołudniem wykop był gotowy. Z kilku starych desek Huck sklecił korytka o trójkątnym przekroju, które na czas naszego tu pobytu miały spełniać rolę rur odprowadzających wodę z ziemianki. I w tym wypadku przed zasypaniem okryliśmy je odwróconą darniną. Do obiadu robota została wykonana, zaś dren długości około czternastu metrów doskonale spełnił swe zadanie. Teraz, już bez obaw, można było wprowadzić motocykl z wózkiem do nowego lokum i zamaskować wjazd tak, aby nie rzucał się w oczy. Zaproponowałem na całości ułożyć stos gałęzi i drewna opałowego.

– Przecież wszystko jedno, gdzie leży – argumentowałem. – Gospodarzom chyba nie sprawi to aż tak wielkiej różnicy?

– Dobrze, Romku – zgodził się kapitan. – Zrobimy tak jak proponujesz. Ale, na wszelki wypadek, zapytajmy wpierw ojca Mateusza. Sądzę, że nie będzie miał nic przeciw temu, jednak zapytać wypada, by przypadkiem nie pomyślał, że mu się szarogęsimy w gospodarstwie. Wiesz, jak chłop na takie sprawy jest czuły.

Oczywiście miał rację. Wybraliśmy się zatem w pole „do kartofli”, gdzie kolejny dzień pracowały Juraszki, a załatwiwszy sprawę po naszej myśli, wróciliśmy dokończyć robotę, jedynie wjazd zostawiając odkryty. Po umieszczeniu w ziemiance motocykla, obłożenie go drewnem nie powinno zająć więcej niż dziesięć minut. Mając już środek lokomocji dobrze zabezpieczony, będzie można się wreszcie zająć innymi sprawami. Przecież nie po to ryzykowaliśmy wyprawę, żeby przez cały czas siedzieć u Gamoniów! Wiedziałem, że kapitan chce odwiedzić też swą rodzinną Ligotę. Ja również byłem ciekawy, jak też w tych czasach będzie wyglądała? To zaś było przedsięwzięciem na parę dni. Samo dotarcie na miejsce zajmie pewnie ponad dzień, jako że środkiem lokomocji będą własne nogi, a dawne drogi nie biegły przecież najkrótszymi trasami, przede wszystkim prowadząc przez jak największą ilość miejscowości położonych w danym rejonie. Skorzystanie z WSK-i z oczywistych względów nie mogło wchodzić w rachubę, podobnie wynajęcie konnego wozu wydawało się niezbyt dobrym rozwiązaniem. Zawsze to w grę wchodziły dodatkowe koszty i krępująca obecność woźnicy. W tej sytuacji zawierzenie własnym nogom uznaliśmy za najlepsze rozwiązanie.

Po wieczerzy długo siedzieliśmy przy kuchennym stole, prowadząc ożywioną rozmowę. Oczywiście Juraszki chcieli od nas jak najwięcej usłyszeć, czemu się nie dziwiłem. Jednakże i my także staraliśmy się od nich dowiedzieć czegoś interesującego o bieżących sprawach, ich życiu oraz panujących zwyczajach. Mając taką wiedzę, łatwiej było się ustrzec głupich błędów, które mogły nas zdekonspirować. Przy okazji została wstępnie załatwiona sprawa pozyskania w dworze informatora. Tu Grześ obiecał pogadać z Walencikiem Szopą, który służył von Schlitterbachowi jako osobisty służący. Do jego obowiązków należała również opieka nad pańskim wierzchowcem, w związku z czym, między innymi czerpał dla niego także wodę z Pszczynki. Właśnie wtedy Grześ zamierzał z nim pogadać i przekonać do przekazywania wieści. Od dawna dobrze się znali, zaś Walencik nie pałał zbytnią miłością do dziedzica, którego bat nazbyt często garbował mu skórę.

W trakcie wieczornej rozmowy ojciec Mateusz opowiadał także o organizowanych przez dwór polowaniach. I w tym wypadku niezbędnych do nagonki ludzi dostarczała wieś. Naganiacze nie tylko, że nic za to nie otrzymywali, ale jeszcze musieli bardzo uważać, żeby przypadkiem strzelcowi z pod lufy nie spłoszyć zwierzyny. Za coś takiego można było ponieść srogą karę. Należało również pilnować się, by nie zostać postrzelonym. Niejeden już chłop za przyczyną polowań spoczął w grobie. Dotyczy to zresztą nie tylko naganiaczy. Myśliwi w pogoni za zdobyczą nie żałują prochu i ołowiu, o czym przekonał się ten i ów przypadkowy przechodzień.

– Teraźniejszej zimy, na ten przykład, mało co byliby nam Grzesia ustrzelili! Dzięki Bogu kula ino rękaw kapoty rozdarła. Wszakże gdyby bardziej w bok poszła, już by nie żył. I nawet nie wiadomo, kto strzelał? Skoro jegomość gon[2] sprawuje, lepiej z chałupy nie wyścibiać nosa. Głupi ten, co sam się złej przygodzie wystawia! – zakończył.

– Jak to, Grzesiu, było? – zainteresował się kapitan.

– Ano w lesiem był po gałęzie do palenia. Skorom już tragacz kopiasto nałożył, ku domowi się brałem. Inom z lasa wyjechał, gruchnął strzał i rękawem kapoty mi targnęło. Kto i skąd strzelał, nie wiem. Po polach za zającami uganiali się jegomościów goście i co rusz, któryś z flinty palił. Szczęściem nikt już w pobliżu więcej nie strzelał, tom szczęśliwie do dom wrócił.

– Mógłbym zobaczyć kapotę? – poprosił Huck.

– Dziura już zacerowana – gospodyni na to – ale przynieś ją z góry, kiej taki ciekaw – poleciła synowi.

Grześ wyszedł z kuchni i po chwili przyniósł dosyć zużytą kurtkę, by pokazać zacerowane rozdarcie na lewym przedramieniu. Kapitan poprosił, aby wdział kurtkę, a gdy Grześ spełnił prośbę, dłuższą chwilę przyglądał się śladowi postrzału. Ja również rzuciłem nań okiem. Poziome rozdarcie miało do ośmiu centymetrów długości, znajdując się na takiej wysokości, iż rzeczywiście gdyby strzał poszedł troszkę bardziej w prawo, trafiłby chłopaka w serce!

– Nie ma co, Grzesiu – powiedziałem – miałeś wielkie szczęście!

– Aniołowi stróżowi winieneś złożyć gorące dzięki za cudowne ocalenie – dodał Huck. – A Najświętszej Panience świecę na ołtarz ofiarować. Jeśli nie masz za co, daję talara. – Tu wydobył z kieszeni jeden z rulonów i po odpakowaniu, podał monetę, zaś następne trzy ojcu Mateuszowi.

– Trzymajcie ojcze! To na nasze utrzymanie. – A gdy gospodarz żachnął się, nie chcąc przyjąć srebra, dodał:

– Przecież utrzymanie kosztuje, a wam się nie przelewa. Mam, to daję. Gdybym nie miał, inna sprawa. Nie krygujcie się tedy ojcze. Srebro się przyda, a nam lżej na sercu będzie, że w jakiś przynajmniej sposób pomocni być możemy. I już więcej o tym nie gadajmy! – Uciął dalszą dyskusję, na którą najwyraźniej jeszcze się zanosiło.

Ojciec Mateusz chwilę siedział niezdecydowany, lecz wreszcie wziął leżące przed nim talary i podał żonie:

– Schowaj matka we skrzyni. Masz rację, Staśku, talary zawsze są przydatne, zaś od przybytku pono łeb nie boli.

Gdy już zmierzch zapadł i Krzyżowice spowiły ciemności, opróżniwszy do reszty dwukółkę, przeprowadziliśmy ją z WSK-ą do ziemianki, zostawiając przykrycie wjazdu drewnem do następnego dnia. Zataszczywszy skrzynkę z talarami na stryszek, ukryliśmy ją w sianie. Na koniec ochlapawszy się pobieżnie przy studni, legliśmy spać, na wszelki wypadek prosząc wcześniej o obudzenie nazajutrz. Nie chcieliśmy zaspać, a już najbardziej zawieść oczekiwań księdza Ignacego. Liczyliśmy przy tym na najnowsze wieści z krzyżowskiego dworu.

Obawy o ewentualne zaspanie na szczęście okazały się płone. Już przed szóstą byłem na nogach. Wystarczyło zatem czasu na poranną toaletę, śniadanie, jak również przygotowanie do porannej służby. Huck przepytał mnie z ministrantury i skinąwszy z zadowoleniem głową stwierdził, że możemy się zbierać do kościoła. A ja zawczasu już kombinowałem, w jaki najlepiej sposób, po Mszy św., pociągnąć proboszcza za język? Przede wszystkim to on najpewniej będzie chciał się od nas jak najwięcej dowiedzieć. Miałem jednak nadzieję tak rozmową pokierować, żeby to on sam od siebie powiedział, co zastał we dworze?

Tak jak dnia poprzedniego, na kwadrans przed siódmą staliśmy u drzwi zakrystii. Tym razem pleban się spóźnił i aby potem zdążyć na czas, trzeba było się dobrze uwijać. Zaraz, na pierwszy rzut oka, wydał mi się jakiś taki nieswój, by nie rzec – przygnębiony. A może tylko mnie się tak wydawało? W każdym razie nabożeństwo przebiegło normalnie i tylko celebrans wydawał się bardziej skupiony niż poprzednimi czasy. Po powrocie do zakrystii pomogliśmy wielebnemu zrzucić liturgiczne szaty, zostawiając je kościelnemu i zakrystianinowi w jednej osobie na długim stole pod ścianą. Ksiądz Ignacy tymczasem opadł na klęcznik przed krucyfiksem, zatapiając się w modlitwie, która tym razem trwała tak długo, że nie czekając jej zakończenia wyszliśmy na zewnątrz. Po upływie następnych piętnastu minut, drzwi zakrystii wreszcie się uchyliły.

– A, widzę iż na mnie zaczekaliście – zdziwił się.

– Nie wypadało odchodzić bez pożegnania – wyjaśnił kapitan i zaraz dodał: – Nie stało się aby co złego? Ksiądz Dobrodziej jakiś taki nieswój i zafrasowany. Może byśmy w czymś pomocni być mogli?

– Bóg zapłać, Staśku, za troskę i dobre słowo. Bystre macie oczy. To wszakże nie choroba, na którą zawsze można mieć nadzieję znalezienia sposobnego leku. Na tę zaś zarazę trudno mi spodziewać się lekarstwa! – wybuchnął. – I na co mi zeszło? Patrzać własnymi oczyma, jak mi niewinne dziatki, które własnym wysiłkiem i pracą, drogą ku niebum wiódł, ten obmierzły luterski heretyk, trud mój za nic sobie mając, ku wiecznemu zatraceniu pcha. Lepiej by mi już zemrzeć było, niźli patrzać na to, niczego ku ratunkowi powierzonej mi trzódki uczynić nie mogąc!

– Zaś cóż takiego się wydarzyło, co Księdza Dobrodzieja tak wzburzyło? – zapytałem. – Chyba musiało to się wydarzyć we dworze, gdyż tam Dobrodziej się wczoraj wybierał, a wzmianka o luterskim heretyku niedwuznacznie wskazuje na pana Schlitterbacha. Przecież w Krzyżowicach on pierwszy pośród protestantów.

– Masz rację, Romku. Wizyta u pana dzierżawcy tak mną wstrząsnęła, a właściwie nie wizyta, jeno to com ujrzał. Żabków Anulkę, dziewkę wielce pobożną, com jej łońskiego roku pierwszej komuniji udzielił, a która od świętego Marcina we dworze służy, ten stary sprośnik synowi swemu, Hansowi – siedemnastoletniemu wyrostkowi – do osobistych posług dał na poniewierkę a rozpustę, iżby ów młody poróbca i wszetecznik swym huciom folgować mógł. Nie od dziś wiem, że we dworze naszą młódź służącą za bydło robocze się ma i poza od państwa jegomościów poniewierki doznawania, ku wszeteczeństwu i pijaństwu łacno się skłania. Cóż dziwnego, skoro dziewki z pachołami pospołu śpią po chlewach i szopach, a do tego na noc licho odziane, by już nie rzec gołe, tedy o nieczystość nie trudno. Pijaństwu zaś sam jegomość patronuje, liche myto służebne[3] dla czeladzi głównie okowitą płacąc. I na co mój wcześniejszy trud, skoro nieskorzyj[4]we dworze bogobojna dotąd młódź ku upadkowi obyczajów jest przyprowadzana. Że też Pan Sprawiedliwy to zcierpieć może!

– A mus to młodym we dworze służyć? – zapytał Huck.

– A tyś, Staśku co, nie z tego świata? – zdziwił się pleban. – Żeś wolnym, to ci dobrze! Przecie i w Polszcze pewnikiem młódź z poddanych zrodzona, dworowi służyć jest zobligowana? U nas tak samo. Krom dorosłych poddanych, także ich dziatki, skoro rok czternasty ukończą, służyć winny. Corocznie na św. Marcin we dworach stawka, zwana też wybierką, się odbywa. Wtedy to rodzice dziedzicowi swe dziatki prezentują[5]. Ten zaś do różnych posług w czeladzi je przydziela. I tak pięć lat służą, za pięć talarów rocznego myta. Cóż, kiedy na tym służba niebożąt się nie kończy. Zobligowane są swe dalsze usługi panu ofiarować, na co ten się zgadza, wynagradzając podwyższoną o jedną trzecią część mytem. I tak służbowy obowiązek dla pachołka trwa do skończenia trzydziestu pięciu lat, dla dziewki – trzydziestu. Dopiero wtedy małżeństwa zawierać mogą, na co wszakże jegomość zgody udzielić musi. Jeżeli chłop po trzydziestce piątce na wsi gospodarstwa dla siebie nie najdzie, nadal dworowi służyć winien, a to jako stodolny, szafarz, owczarz, strażnik dworski lub leśny i co tam jeszcze. Dopiero gdy dlań pan na wsi roboty nie najdzie, bez płacenia osobowego lytrum może ze wsi pójść, gdzie indziej dla się zajęcia szukać.

– A ile to nieślubnych dziecek dziewki w czas służby we dworze nagonią – dodał po chwilce. – Nieraz ich więcej we wsi, niźli dziatek z małżeństw zrodzonych. Daremne kapłana nauki, jeśli nieskorzyj dwór o czeladzi obyczaje wcale nie dba, a co gorsze, za robotę okowitą płaci. Gdy człek napity, bardziej do grzechu skory. A już bardzo źle, gdy jegomość rodzic przez palce na synowskie swawole spogląda, abo wręcz przyzwolenie nań daje! Jakże dziewka takiemu służąca oprzeć się zdoła? Wszak jego woli jest poddana. Istna Sodoma i Gomora! Jeno Bożego ognia na nią brak!

– Tak, to prawdziwy problem – westchnął Huck. – I na razie nijak złu zaradzić. Lecz niech się Ksiądz Dobrodziej tak nie trapi. Są widoki na rychłą poprawę. Jeszcze trochę, a chłopi przynajmniej osobistą wolność dostaną i już dzieci we dworze wysługiwać się panom nie będą musiały. Z ziemią na własność dłużej zejdzie, ale pomimo pańskiego oporu i to też do skutku przyprowadzone zostanie.

A mnie z wrażenia aż zatkało. – Po co on to gada?! Z dobrego serca zagalopował się bez zastanowienia. A niech to!

Przysunąwszy się bliżej, chciałem go trącić dla opamiętania, lecz zanim zdążyłem, chlapnął jeszcze, że także i Hans wnet poniesie zasłużoną karę. Tu wreszcie zamilkł, reflektując się na skutek mego dyskretnego kopa w kostkę.

Spod oka wejrzałem na wielebnego. Stał jak wmurowany, gapiąc się w Hucka niczym w nadprzyrodzone zjawisko.

– Ale wpadka! – pomyślałem – I co teraz? Wątpliwe, żeby udało nam się z tego wykręcić sianem. A niech mnie!

– Ty zaś, Staśku, skąd takie rzeczy znasz? – odezwał się wreszcie ksiądz Ignacy, kreśląc prawicą na sobie znak krzyża. – Przecie przyszłe rzeczy jeno Panu Bogu wiadome. Chyba, że o rewolucyji na francuską modłę myślisz. Bój się Boga i o tym nawet nie gadaj! Zbyt to w Prusiech niebezpieczna materia. Wszakże mnie się zdaje, że nie o rewolucyji prawisz, jeno prorokujesz mi, co być ma. Popraw jeślim w błędzie.

– Nijak kochany Księże Dobrodzieju w oczy Ci łgać, zaś wykpić byle czym ze sprawy mi nie uchodzi. Trzeba było w gębie jęzora za zębami trzymać i nie paplać. Cóż, stało się. Nie zdzierżyłem. Powiem zatem jak jest, lecz nie tutaj. Wróćmy do zakrystii, gdzie nam nikt przeszkadzał nie będzie.

– Zaczekasz, Romku? A może nawet lepiej idź do domu. Przyjdę jak tylko skończę – zwrócił się do mnie już od drzwi zakrystii. A że nie uśmiechało mi się dalsze sterczenie na cmentarzu, wróciłem do zagrody, klnąc pod nosem długi jęzor kompana. Bynajmniej nie zachwycała mnie perspektywa wtajemniczenia następnej osoby w nasze sprawy. A czy to można być pewnym, że proboszcz komuś o nas nie chlapnie? Chociażby i nawet swemu biskupowi? Chyba, żeby Huck w jakiś sposób na nim wymógł dochowania sekretu. Ale w tym już jego, a nie moja głowa – pomyślałem rozeźlony, może nazbyt energicznie zatrzaskując za sobą furtkę. – A cóż furtka temu winna? – zreflektowałem się po niewczasie.

Pomimo zapewnień rychłego powrotu, Hucka zobaczyłem dopiero po upływie półtorej godziny. Właśnie stanąłem przy wrotach, zdenerwowany jego przedłużającą się nieobecnością, gdy ujrzałem jak z plebanem opuszcza przykościelny cmentarz.

– A to się nagadał – pomyślałem z niejakim podziwem. – Że też wielebny wytrzymał aż tak długo bez śniadania? Widać opowieść Hucka tak go zafrapowała, że o głodzie zapomniał. Ma więc teraz w głowie biedak istne pomieszanie z poplątaniem. Współczuję!

Tymczasem mój kompan pożegnał księdza Ignacego przy okazałej barokowej bramie wiodącej na teren probostwa i zdążał już w moją stronę. Bardzo byłem ciekawy, jak wyglądała ich rozmowa? Czekałem zatem niecierpliwie, aż podejdzie bliżej.

– Cóżeś tak długo wielebnego bajerował? – zapytałem, gdy dotarł do furtki. – Myślałem, że cię już dzisiaj nie zobaczę.

Potem, niby to troskliwie, obejrzałem go ze wszystkich stron i z udanym zdziwieniem stwierdziłem, że jest suchy i nie okapany woskiem.

– Nie egzorcyzmował cię dla wypędzenia czarta ani chociaż tylko wodą święconą nie polał? Dziwne! Na jego miejscu, przynajmniej kubeł bym ci na łeb wylał, jeśli już nie skąpał w chrzcielnicy? Widać tak mu w mózgu zabełtałeś, że o tym zapomniał. Biedaczek! I jak się teraz pozbiera?

– Nie, Romku, nie było aż tak źle. A jest nawet lepiej niż byś się mógł spodziewać. Wyobraź sobie, że mamy nowe lokum. Ksiądz Ignacy zaprasza nas do siebie, byśmy tak długo jak zechcemy, zamieszkali w starej plebanii, która stoi pusta. Dużo lepsze to niż siano nad chlewem, zaś status gości plebana daje większe bezpieczeństwo. Wątpliwe, żeby ktoś się nas czepiał lub zadawał kłopotliwe pytania. Sądzę, że Gamoniów tym nie urazimy? Powinni nawet się poczuć zaszczyceni. Zresztą możemy nadal u nich się stołować i utrzymywać stały kontakt. Zaś na dzisiaj, po obiedzie, jesteśmy zaproszeni na probostwo, jako że do zaspokojenia ciekawości dobrodzieja jeszcze daleko.

– Jesteś pewny, że nie powie komuś o nas? Chociażby tylko mimo woli?

– Spokojna głowa! To syn tej ziemi, ciałem i duszą. Poza tym, wszystko co usłyszał, obwarowane zostało rygorem tajemnicy spowiedzi. Chociażby i chciał, niczego powiedzieć nie może. Tajemnica spowiedzi – święta rzecz! Zdradzić mu jej nie sposób, chociażby i nawet przyszło za to życiem zapłacić. Tego jestem pewny. Nie jeden kapłan za nią zginął. Może ci się to wydać dziwnym, ale tak jest! Mamy w nim sojusznika, jako że pruskich porządków nie cierpi, to zaś daje naszym poczynaniom większe możliwości.

Wprawdzie argument tajemnicy spowiedzi nie bardzo mnie przekonał, lecz przezornie o tym nie powiedziałem. Po kiego licha miałbym drażnić kapitana?

– Miejmy nadzieję, że będzie tak jak uważa – pocieszyłem się.

Aby sprawy naszych przenosin nie odkładać, udaliśmy się zaraz do Gamoniów plewiących ziemniaki. Tu kapitan dyplomatycznie wyłuszczył, w czym rzecz.

– Pleban zaprosił was do siebie? – nie mógł uwierzyć ojciec Mateusz.

– Tak, to prawdziwy zaszczyt – Huck wpadł mu w słowo. – I mnie zrazu coś takiego w głowie nie chciało się pomieścić. Wszakże skorzystanie z jego gościny ma ten plus, że nie tak będziemy narażeni na ewentualne dopytywanie ze strony dworu. Ale kontaktu z rodziną ani myślę zrywać. Jeżeli więc nie byłoby to dla was kłopotliwe, nadal jadalibyśmy z wami i w ogóle do was przychodzili, chociażby tylko pomóc przy pilnych robotach. Wszak żniwa za pasem.

Propozycja kapitana spotkała się ze zrozumieniem. Odniosłem nawet wrażenie, że się spodobała. Zawsze to w oczach wsi podnosiło rangę Gamoniów.

Aby nie być gołosłownymi, poszliśmy do zagrody przebrać się w powszednie odzienie i wrócili na pole pomóc przy plewieniu i okopywaniu ziemniaków. I tak przy pracy zeszło nam do obiadu. Dobrze, że na popołudnie byliśmy zaproszeni na farę. Wątpię bym przy tej robocie wytrzymał do wieczora. Nie, praca w polu na pewno nie była tym, za czym bym przepadał.

Po półgodzinnym poobiednim odpoczynku, odziawszy się znów w „odświętne” drelichy, poszliśmy z wizytą do proboszcza. Nie wiem dlaczego, ale z emocji lekko ściskało mnie w dołku. Jedną z dwu bocznych furtek przeszliśmy pod murowanym z cegły łukiem barokowej bramy. Drzwi plebanii otworzył starszy jegomość pełniący u proboszcza kilka funkcji: od kucharza i służącego począwszy, na zakrystianinie skończywszy. Była to ta sama barokowa plebania, chociaż teraz mniejsza i niższa, którą zza płotu podziwiałem za pierwszej bytności w Krzyżowicach. Wtedy już szacowny zabytek, teraz zaś dosyć nowa budowla.

Majordomus wprowadził nas do jadalni, gdzie już od drzwi witał nas ksiądz Ignacy we własnej osobie, zapraszając do stołu. Siedliśmy na wygodnych krzesłach. Po chwili na stole stanął serwisowy dzbanek z wonną kawą i drożdżowy placek ze serem na dużym, owalnym talerzu. Gdy majordomus opuścił pokój, gospodarz z kredensu wydobył butelkę czerwonego wina i trzy kryształowe kieliszki.

– Odrobina winka po jedzeniu jeszcze nikomu nie zaszkodziła – stwierdził, mrużąc oko. Potem nalał kawy do filiżanek z miśnieńskiej porcelany. Tę rozpoznałem natychmiast.

– Żeby taki serwis mieć w naszych czasach – westchnąłem w duchu.

Podsunął ku nam dzbanuszek słodkiej śmietanki, zachęcając byśmy jej dolali do kawy. A gdy już zawartość filiżanek została zabielona, przeżegnawszy się, zachęcił do częstowanie się „kołoczem”.[6] Nie trzeba nam było tego dwa razy powtarzać! Po paru dniach jednostajnej i raczej ubogiej diety, taka odmiana stanowiła nie lada gratkę. A gdy już sobie podjedliśmy, ksiądz Ignacy napełnił kieliszki winem, wznosząc toast za pomyślność naszej misji. Skoro opróżnione stanęły na stole, Huck wyjął z kieszeni dowód osobisty i podsunął gospodarzowi:

– Tak, Księże Dobrodzieju, w naszych czasach wygląda osobisty dokument stwierdzający tożsamość, o którym rano mówiłem. Każdy pełnoletni zobowiązany jest do jego posiadania.

Pleban wziął dokument do ręki i otwarłszy go, z zainteresowaniem oglądał.

– To jednak łacińskim alfabetem się pisze, a nie szwabachą – stwierdził.

– Szwabachy w naszych czasach nawet już w Niemczech się nie używa – skwitował Huck.

Nad fotografią dłużej się cudował, początkowo sądząc, że to malowana miniaturka. Dopiero dłuższe tłumaczenie zdołało zmienić to mniemanie. Nie chcąc być gorszym od kapitana i ja podałem swój dowód. Naturalnie, tak jak w przypadku Gamoniów, nie obyło się bez tłumaczenia, co i jak? To zaś spowodowało mały historyczny wykład, który nasz słuchacz chłonął z zapartym tchem. Wprawdzie już poprzednio od Hucka usłyszał to i owo, lecz teraz było znacznie więcej czasu, a przede wszystkim minął element zaskoczenia. Z rzadka rzucanych pytań było widać, że od rana rzecz całą zdążył przemyśleć i teraz naszą opowieść kierował na najbardziej interesujące go wątki. Mające wnet nastąpić czasy Napoleońskie wziąłem na siebie, będąc dobry w tym temacie. Gdy mówiłem o wojnie Napoleona z Prusami, która pod koniec 1806 roku zawita i na Śląsk, Huck dodał, że próżno pan na Pszczynie, Książę Fryderyk Ferdynand, będzie usiłował się przeciwstawić Francuzom, chcąc nieść odsiecz oblężonym twierdzom Górnego i Dolnego Śląska. Już w styczniu 1807 roku padnie Wrocław, a jego śladem i pozostałe. Do listopada Prusy skapitulują i po zawarciu pokoju w Tylży, przejdą do obozu Napoleona. Jednakże tym bynajmniej nie zakończą wojny. – Tu oddał mi głos, bym nadal o niej mówił. Gdy zakończyłem, w jadalni zapanowała cisza. Po chwili przerwał ją mój kompan radząc, żeby na niespokojne czasy ukryć wszelkie cenniejsze przedmioty.

– Przecież przez kraj nie tylko wojska pruskie i francuskie będą się przewalały! Ale w roku 1814 zapanuje spokój – zakończył.

– Tym się już prawie, Staśku, trapić nie muszę. Cennego nic nie mam, tedy chować nie ma czego. Chyba, że kościelne paramenty? Com za żywota uskładał, poszło wpierw na tę plebanię, co w niej siedzimy, zasię reszta na kościoły: szerocki i nasz, którem za swe postawił. Przy tym, nie pierwszej jużem młodości. Siedemdziesiąt pięć lat skończyłem, a w Krzyżowicach od trzydziestu czterech proboszczuję. Może zatem Miłosierny Pan nade mną się zlituje i do się przywołać raczy, iżbym już na wojenne okropieństwa, co nas pono niebawem czekają, patrzać nie musiał?

Potem jeszcze nawiązałem do spraw wsi, gdzie przemiany zapoczątkuje edykt Fryderyka Wilhelma III z października 1807 roku, o przyznaniu chłopom osobistej wolności.

– Zaś ziemię kiedy na własność dostaną? – nie wytrzymał ksiądz Ignacy.

– Z tym dłużej zejdzie – rzekł Huck – gdyż panowie wszelkimi sposobami bronić się przed tym będą, nie wyłączając oszustwa. Król najpierw niby da, potem zarządzi inaczej, każąc chłopom płacić za ziemię i wyzwolenie od ciężarów na rzecz dworu. Tym sposobem panowie od jednej trzeciej do połowy chłopskich gruntów zagarną. Ale w roku 1849 sądownictwo patrymonialne ostatecznie zostanie zniesione, zaś w następnym roku resztki zależności od dworu – i to tym razem już bez odszkodowań. I jeszcze jedno, co na pewno Księdza Dobrodzieja zainteresuje: Dziesięcina na rzecz kościoła będzie aż do 1865 roku obowiązywała. Lecz niechaj się Dobrodziej nie trapi. Od jej braku kościół zbytniej szkody nie poniesie i nadal wcale dobrze będzie się trzymał, pomimo przeciwności ze strony pruskiej władzy. Jednak, co stokroć gorsze, w latach 1846-48 na tutejsze ziemie spadnie plaga nieurodzaju, a co za tym idzie – głód i zaraza.

– Zaś władze co na to? Nie zatroszczą się o poddanych? – zapytał pleban.

– Księże Dobrodzieju – rzekł Huck – pruskim władzom chyba nawet głód i tyfus będzie na rękę! W każdym razie przysłany tutaj przez króla jego adiutant hrabia Stolberg – Wernigerode, po powrocie do Berlina powie, że „tutejszym chłopom mało co pomóc można, bo jest to rasa znikczemniała, która zbliża się do wymarcia”. Oj, na rękę byłoby Prusakom, żeby tak rzeczywiście było! Pozbyli by się rodzimej ludności, tak opornie poddającej się germanizacji, dając tym samym miejsce niemieckim kolonistom. Z pomocą pospieszyli rodakom Polacy z poznańskiego oraz zaborów rosyjskiego i austryjackiego. Przybył też doktor Wirchow z Niemiec. Ich akcja wymusiła na pruskich władzach dużo spóźnione działania. W każdym razie Krzyżowice z powodu głodu i tyfusu będą miały przeszło trzystu zmarłych, czyli ponad połowę wsi. Pawłowice także około trzystu, ale Pielgrzymowice aż 375, a więc też niemal połowę wsi.

Ksiądz Ignacy przeżegnał się, szepcząc coś zbielałymi wargami. – Mój Boże! – usłyszałem wreszcie. – Tylu ludzi! I to najwięcej w mych parafiach. Przeciem i w Pielgrzymowicach przez krótki czas jako młody kapłan był. Dobrze, że mnie już wtedy na świecie nie będzie. Za nic nie chciałbym dożyć tych okropności. A może jednak Dobry Pan się zlituje i oddali od nas ów kielich goryczy? Daj to Panie Boże!

W trakcie naszej rozmowy kapitan parokrotnie cicho podchodził do drzwi, chcąc sprawdzić czy Jakub przypadkiem przy nich nie podsłuchuje? Za każdym razem wracał uspokojony. Zgodnie z zapewnieniem gospodarza, majordomus rzeczywiście nie grzeszył nadmierną ciekawością. A może po prostu cenił sobie pracę u plebana i nie chciał się narażać chlebodawcy? Zatem nasza rozmowa wydawała się mieć zapewnioną dyskrecję.

– Ale wprzódzi mówiłeś, iże władza królewska kościół nasz nawet zwalczać będzie? – odezwał się znowu pleban. – Dobrzem usłyszał? Tego wszakże można się spodziewać – skonstatował po chwilce. – Wszak król wyznawcą jest protestanckiej wiary, zatem katolicka wadzić mu może. Przykład już mamy w zwalczaniu naszej polskiej mowy. Gdy Fryc II Szląsk zawojował, ze zdziwieniem skonstatował, iże u nas nikt prawie po niemiecku nie gada ani rozumie. A przecie był to kraj nie Polszcze, a cesarzowi zabrany. Tedy już w roku 1754 wydał nakaz zatrudnienia w szkołach rektorów[7], co krom polskiego i niemiecki język znają, chociaż boje o Szląsk bynajmniej się jeszcze nie zakończyły. W roku zaś 1763 rozkazał w szkołach uczyć i po niemiecku gadać. Rok później zarządził, by do dwu miesięcy zwolnić ze szkół rektorów, co niemieckiego nie znają. Nakaz obwarował karą 50 talarów dla dziedzica, jeśli dwór szkołę utrzymywał, lubo pozbawienie proboszcza funkcji, gdy szkoła kościelną była. Tegoż samego roku zobowiązał landratów do egzekwowania zakazu przyjmowania na służbę we dworze kogokolwiek nie władającego niemieckim językiem, podobnie i nie udzielania przez dziedziców pozwoleń na zawarcie małżeństw nie mówiącym tymże językiem tak długo, aż się po niemiecku gadać nauczą. Również w roku 64 wydał edykt, pod rygorem usunięcia z parafii, nakazujący proboszczom przez rok opanować niemiecki język. Podobnie zabronił przyjmowania do duchownego stanu tudzież klasztorów osób doskonale nie władających niemieckim. A żeby do nauki plebs się nie cisł[8], synom chłopów, młynarzy, karczmarzy i innego gminu ludziom zakazał studiowania. Poprzednio już poddanym pruskiej korony zabronił udawanie się na zagraniczne uniwersytety. Edykt zaś z 1773 roku dozwalał obsadzanie wiejskich gospodarstw jedynie niemieckimi chłopami. Ale ci, na szczęście, bynajmniej nie kwapili się pod pański bat na Szląsku. Od roku 1789 we miejscowościach kędy Polacy i Niemce pospołu mieszkają, w ewangelickich szkołach ino po niemiecku gadać można. Rektorzy i księża wykazujący gorliwość i uzyskujący sukcesy w nauce niemieckiego pośród dziatwy, po 50 talarów nagrody mają przyrzeczone i na lepsze miejsce przeniesienie. Na ostatek i dziedzicom nakazano dbałość, iżby rodzice z dzieckami ino po niemiecku szwargotali. Jeśliby tedy rzecz całą jeno edyktami i królewskimi nakazami mierzyć przyszło, dawno już by u nas nikt po polsku nie gadał ani myślał. Dzięki Bogu, panom wcale nie zależy, by chłop po niemiecku rozumiał. Przynajmniej po sądach wyższej instancji przeciw pańskiej samowoli pomocy szukał nie będzie. Księża, a i luterscy pastorowie, zaś lud nauczają takim językiem, jaki rozumie. Przy tym i rektorów znających niemiecki cięgiem brak i po prawdzie mało nawet kto do posady w szkole się kwapi. Zbyt nędzne rektorów opłacanie. Zaś najważniejsze, że u nas cały lud mowę ojców zachował i jeno po polsku gada i daj Boże, aby tak dalej było! W kościołach też wszystko po polsku się modli i to nie ino w pszczyńskim i bytomskim dekanacie, które pod krakowskiego biskupa podlegają. Podobnie i w reszcie Górnego Szląska, aż het za Odrę. Chociaż królewska władza wiele czyni, chcąc nasz język wyrugować, wszakże dotąd wszelakie zarządzenie zmuszona jest drukować po niemiecku i polsku, tedy tak łacno w Niemców przemienić się nie damy. Póki polski język w gębie, póty w piersi polskie serce bije! – zakończył.

Po chwili milczenia znów się odezwał, tym jednak razem nawiązując do jednego z głównych powodów naszej wyprawy – zwrotu „Bractwu” znalezionych talarów, o czym Huck rano mu powiedział, oczywiście bez szczegółów, a przede wszystkim pomijając fakt śmierci żandarma.

– Zda mi się, iże niezbyt roztropnym czekanie na Jędrysa abo Franka będzie. Pono wspominki Litery czytaliście, tedy chyba wiecie, gdzie jego siedziba? Przecie czas cały po lasach nie siedzi! Dla składnego dowodzenia, gdzieś niezbyt daleko kwaterę jaką mieć musi. W jego miejscu będąc, abo w mieście jakim bym osiadł, abo – co znacznie lepsze – w ziemskim majątku. Przecie zbójniki złota i srebra moc zagarnęli, tedy na zakupienie jakichś dóbr ich stać. W tej materii u nas ruch znaczny. Cięgiem ktoś dobra kupuje abo przedaje, zatem nikomu nowy dziedzic, bez znajomków w okolicy, nie dziwny. Wiedząc miejsce, najlepiej tam srebro dostarczyć. Jeśli daleko, bryczki swej użyczyć gotowym. Nie, żebym cosi przeciw Jędrysowi abo Frankowi miał. Chociaż jeśli, to prędzej już przeciw Jędrysowi. To on wszak ze srebrem, z Litery poręki, do czynienia miał i je ukrył na koniec. Przeczże[9] go nieskorzyj[10] nie oddał, skoro zakup broni do skutku nie doszedł, abo chociaż znać tylko nie dał, gdzie talary zakopał? Wszak twarde z ziemie wy dopiero wydobyliście. Zaczem tedy Jędrys w sposobnym czasie tego nie uczynił? Nie, iżbym zaraz chęć przywłaszczenia suponował[11], wszakże coś za tym kryć się musi. Tedy powtórne powierzanie mu talarów uznałbym za nieroztropne. Strzeżonego Pan Bóg strzeże! Łacniej jeszcze raz całą rzecz przemyśleć, jako że zbyt to ważka sprawa.

Popatrzeliśmy z Huckiem po sobie, zaskoczeni konkluzją gospodarza. Trudno by się z nim nie zgodzić. Wprawdzie na pozostawienie talarów w ziemi mogło się złożyć jeszcze ze sto innych przyczyn, jednak dużo lepszym wydawało się postąpić tak, jak radził pleban. Do Lisowa w lublinieckim powiecie nie było przecież aż tak daleko. Jazda bryczką w jedną stronę mogła zająć góra trzy dni, tak więc w tydzień sprawa byłaby załatwiona. Do pełnego szczęścia brakowało nam wszakże woźnicy.

– Święte słowa, Księże Dobrodzieju – stwierdził Huck. – Jakoś o tym nie pomyśleliśmy. Wprawdzie talary w ziemi mogły pozostać nie za przyczyną Jędrysa, ale faktycznie lepiej dmuchać na zimne. Przynajmniej jest pewność, że się człek nie poparzy. Rzeczywiście wiemy, gdzie szukać Litery. Nie taił tego we wspomnieniach. Sądzę, że w tydzień da się obrócić. Lecz czy na tak długo możemy Księdza Dobrodzieja pozbawiać środka lokomocji? W każdym razie poczytujemy sobie za zaszczyt, iż na tę eskapadę Ksiądz Dobrodziej swej bryczki ofiarował się nam użyczyć. Serdeczne Bóg zapłać!

– Nie przesadzaj, Staśku – machnął ręką wielebny, że to niby nic aż tak wielkiego. – Mało kiedy jest mi potrzebna. A czy to gdzie dalej podróżuję? Na miejscu zaś i własnych nóg wystarczy. Przynajmniej kobyła troszkę się rozrusza i próżno owsa żreć nie będzie. Uważam zatem sprawę za załatwioną. Tylko czy powozić poradzicie?

– Pogadamy z ojcem Mateuszem. Jeżeli nie on, może by tak Grześ się tego podjął? – zaproponowałem.

– Ustalcie tedy, kiedy ruszyć chcecie i Mateusza o Grzesia pytajcie. Styknie, gdy mi dzień abo dwa wcześniej znać dacie. Na dniach Jakuba do kowala poszlę, iżby kobyłę na nowo okuł.

Pogadawszy jeszcze czas jakiś, wstaliśmy wreszcie od stołu, aby zobaczyć starą plebanię, do zamieszkania w której ksiądz Ignacy bardzo nas namawiał. Po drodze zawołał z kuchni Jakuba, by zabrał klucz i nam towarzyszył.

Na tyłach plebanii, pośród rozległego ogrodu, zobaczyliśmy już trochę ku ziemi przytłoczony ni to malutki dworek, ni to większą chatę, na zrąb budowaną, z wyniosłym acz cokolwiek pokrzywionym dachem, krytym strzechą. Do wnętrza wiodło wejście poprzez mały ganek obrośnięty bluszczem, a wspierający się na dwu słupach. Na belce ponad drzwiami widniał wyryty rok 1720. Jakub dużym kluczem odemknął zamek, który – o dziwo – nawet niezbyt zgrzytał, a otwarłszy połówkę dwuskrzydłowych drzwi, uczynił zapraszający gest.

– Prowadź, Jakubie! – polecił pleban.

Podążając za nim, weszliśmy do ciemnej sieni, lecz zaraz skrzypnęły otwierane z lewa drzwi do izby i w sieni pojaśniało, zaś Jakub otwierał już następne.

Budynek mieścił trzy izby i kuchnię z dużym piecem. Przylegała do niej niewielka komora. Każde z czterech pomieszczeń posiadało po dwa dwuskrzydłowe okna polskiego typu na przyległych ścianach. W powietrzu unosił się zapach kurzu i lekkiej stęchlizny – jak to w długo nie wietrzonych pomieszczeniach.

– Pootwieraj okna, Jakubie, byśmy się nie podusili! – zarządził pleban. – Wraz kichać pocznę!

Nie czekając na majordomusa, zabraliśmy się za to z Huckiem, zabezpieczając haczykami otwarte skrzydła przed zamknięciem. Trzasnęły któreś drzwi ruszone nagłym przeciągiem.

Pokoje były nawet wciąż skromnie umeblowane, lecz wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu.

– Trza nam będzie, Jakubie, jutro ze wsi jaką babę wziąć, iżby nieco tu wyprzątała. Na twoją głowę to kładę.

– I kota tu wpuść, by się za myszami rozglądnął – dodał. – Nie chciałbym, iżby was tak jak Popiela zeżarły – roześmiał się. – Chata wprawdzie już stara, ale jeszcze jakoś się trzyma. Macie ją do swej wyłącznej dyspozycji. Niechaj się tedy dobrze wam w niej mieszka! – zakończył, ruszając ku wyjściu. Zarówno ja, jak i kapitan, najchętniej jeszcze byśmy tu pomyszkowali, lecz nie wypadało przedłużać wizyty. Wyszliśmy więc w ślad za gospodarzem na zewnątrz, zostawiając Jakuba, który widać coś tam jeszcze zamierzał zdziałać. Dogoniwszy księdza Ignacego, podziękowaliśmy za gościnę oraz użyczenie lokum w starej plebanii.

– I my jutro dołączymy swe siły przy jej sprzątaniu – zapewnił Huck.

Odprowadzeni do wrót, opuściliśmy teren plebanii. Słońce już zaszło jakiś czas temu i z wolna zaczynał zapadać zmierzch.

Juraszki najwyraźniej oczekiwali naszego powrotu, o czym świadczyła obecność Anki i Jadźki przy wrotach.

– I co, dziołchy – zapytał kapitan – robota przy kartoflach skończona?

                                               ==================

            Nazajutrz wczesne popołudnie, zastało nas w starej plebanii, gdzie z matką Franciszką oraz Anką i Jadźką prowadziliśmy gruntowne sprzątanie. Gdy bowiem wczoraj przy wieczerzy powiedzieliśmy o poleceniu Jakubowi znalezienia kogoś do sprzątnięcia starej plebanii, Gamoniowie uznali, że to oni zrobią, a właściwie to ich żeńska część rodziny. Można było więc nazajutrz jeszcze przede Mszą świętą zakomunikować o tym Jakubowi i księdzu Ignacemu. Obydwaj wydawali się być bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy.

Zakasawszy rękawy, pozamiataliśmy wszystkie pomieszczenia, zaś potem wilgotnymi szmatami ścierali „wiekowy” kurz ze starych mebli. Panie zaś z zapałem przystąpiły do szorowania podłóg i mycia okien oraz drzwi.

Na zmianę z Huckiem dostarczaliśmy ze studni kubły czystej wody. I tak upływały godziny, że ani się człek spostrzegł, a tu już zaczął zmrok zapadać. Ale i też mogliśmy z dumą powiedzieć, iż został odwalony kawał dobrej roboty. Chyba od dawna nie było tu tak czysto. Byliśmy zmęczeni, lecz zadowoleni z uzyskanego efektu, który nawet zdziwił księdza Ignacego.

– Na Boga! Toż tu czyściej niźli u mnie! – stwierdził, może jednak nazbyt przesadnie.

Pozostało jeszcze tylko wypchanie sienników, umieszczenie ich w łóżkach i na koniec okrycie prześcieradłami, których pleban użyczył ze swych zapasów. Jednakże z przenosinami postanowiliśmy poczekać do następnego dnia. Na dzisiaj obydwaj mieliśmy już dosyć i jedynym marzeniem było przekąszenie czegokolwiek i jak najszybsze ułożenie się do snu. Wszystko inne mogło zaczekać.

Następnego dnia, po śniadaniu, złożywszy swe bagaże wraz skrzynką talarów na tragaczu, w towarzystwie Grzesia opuściliśmy zagrodę, w niewiele czasu później kwaterując się w starej plebanii. Huck zajął izbę w południowo – wschodnim narożniku, ja zaś nieco większą – na przeciw – z oknami na południe i zachód. Z trzeciej, podobnej wielkości, przylegającej do mojej, postanowiliśmy uczynić coś na kształt salonu. W tym wszakże celu należało ją jeszcze troszkę domeblować. Najchętniej byśmy w niej widzieli ze dwa lub trzy fotele albo wygodne krzesła i mały stolik. Huck zaproponował wyprawę na strych. Gdzie jak gdzie, ale właśnie tam można było się spodziewać czegoś odpowiedniego. Wpierw wszakże pościeliliśmy łóżka i zostawili w izbach jednoświeczkowe lichtarze, z ogarkami najwyraźniej ołtarzowych świec. Wprawdzie nie przewidywaliśmy zbyt częstego z nich korzystania, ale zawsze mogły się przydać. Później Grześ pomógł Jakubowi zaprząc konia do bryczki i razem odjechali do kowala Cimały w Warszowicach na nowo okuć kobyłę. Przy tej okazji Grześ chciał poznać jej ewentualne narowy, jako że to on miał nam furmanić w wyprawie do Lisowa. Nie muszę chyba dodawać, że perspektywę tygodniowej podróży przyjął z nieukrywaną radością, czemu nie dziwiłem. Dotychczas bowiem z Krzyżowic ruszał się jedynie do pobliskich Żor i ze dwa razy do Pszczyny, która wydawała mu się już bardzo odległą. Nic zatem dziwnego, że planowany wyjazd aż za Tarnowice rozbudził w nim tyle emocji. Naturalnie nikogo nie wtajemniczyliśmy, co do ostatecznego celu podróży, nie chcąc zdradzić miejsca pobytu Litery. Od Tarnowic – w naszych czasach znanych pod nazwą Tarnowskich Gór – do Lublińca i leżącego za nim nad Liswartą Lisowa, nie było aż tak daleko, żeby w jakiś znaczący sposób wydłużyć czas wyprawy.

Skoro już Grześ odjechał, a ksiądz Ignacy zajął swymi sprawami, zabrawszy elektryczne latarki, stromymi schodami ruszyliśmy na strych. Czegoż tam nie było! Stare meble, w różnym stanie technicznym, zajmowały sporą jego część. Dosyć szybko wpadł nam w oko zgrabny stolik stojący w kącie. Dłużej zeszło ze znalezieniem krzeseł, gdyż użytecznych jeszcze foteli niestety nie było. Wreszcie, po dłuższych poszukiwaniach, z ciemnych zakamarków wydobyliśmy trzy, trzymające się jeszcze kupy, dosyć solidne krzesła, z miękkimi siedziskami i podobnymi oparciami. Huck zaraz ich próbował i siadając na każdym, ostrożnie sprawdzał, czy aby któreś z klejonych łączeń nie jest poluzowane? Wyglądało jednak na to, że ani upływ czasu, ani pobyt na strychu ich nie osłabił. Sprężyny również wydawały się być całe, przynajmniej nic mnie w tyłek nie ukłuło, gdy i ja na nich usiadłem.

– Dobra nasza! Bierzmy to na dół, tylko ostrożnie, byśmy ze schodów nie zjechali.

A gdy już „nowe” nabytki znalazły się w sieni, wytaszczyliśmy je na ganek i tutaj dosyć gruntownie wytarli, a także ostrożnie wytrzepali tapicerkę. Materiał, którym kiedyś pokryto krzesła był zielony, teraz już spłowiały i poplamiony, a miejscami poprzecierany. Na to od biedy jednak można było nie zwracać uwagi. Najważniejsze, że wygodnie nam się siedziało. Za to stolik okazał się nieco bardziej sfatygowany, a jego smukłe nogi wykazywały nadmierną ruchliwość. Po oględzinach Huck jednak uznał, że łączenia są całe i da się je ponownie skleić.

– Sądzę, że przy pomocy plebana uda się skądś załatwić odrobinę kleju, a może nawet jakiś miejscowy stolarz nam go naprawi? Przecież w każdej wsi, a przynajmniej we dworze, ktoś się stolarstwem zajmuje? – I żeby sprawy nie odkładać, poszedł do księdza Ignacego. Wrócił zadowolony po około dwudziestu minutach.

– Nie musimy trapić się o stolarza. Pośród mnogich funkcji, w razie potrzeby, Jakub także drobnymi naprawami się zajmuje, więc z klejem nie będzie kłopotów. Póki co, mogę już stolik przygotować do klejenia. Najważniejsze – dobrze oczyścić łączenia ze starego kleju. To więcej niż połowa sukcesu. Gdy się z tym uporam, reszta jest pestką. Tylko zagrzać klej, posmarować co trzeba i złożyć. W domu nieraz to robiłem. I żeby próżno nie tracić czasu, zaraz na ganku zabrał się za rozkładanie stolika na czynniki pierwsze. Skoro już oddzielone nogi spoczęły obok blatu, swym składanym nożem zaczął czyścić gniazda czopów ze starego kleju. Potem to samo zrobił z czopami w podstawie blatu – wpierw siedząc na krześle, lecz gdy okazało to się niezbyt wygodne – przyklęknął. Ostatecznie jednak uznał, żeby blat położyć na dwu krzesłach. Przysunąłem więc dwa ku sobie na tyle, żeby się zmieścił, a kapitan ułożył go spodem do góry i dalej skrobał resztki kleju. Nie mając niczego do roboty, siadłem na schodkach ganku i opierając plecy o wspierający daszek słup, spoglądałem na białe baranki chmur wolno płynące po błękitnym niebie, zaś myślami już wyruszyłem na lisowską wyprawę. Raptem z zadumy wyrwał mnie głos kapitana:

– Mógłbyś, Romku, na to rzucić okiem? Jestem ciekawy, co powiesz?

Spojrzałem na niego. Z wilgotnym gałganem w dłoni, pochylał się nad blatem spoczywającym na krzesłach. Zaraz też przetarł go szmatą i znowu czemuś na nim się przyglądał.

Wstałem, porzucając dotychczasowe miejsce i w cztery kroki stanąłem obok niego. Na zwilżonym spodzie stołowego blatu wyraźnie odbijały jakieś nieregularne linie wyryte w drewnie czymś ostrym – najpewniej szpicem noża.

– Znowu jakiś plan? – pomyślałem podekscytowany. – Chyba tak – o czym upewniła mnie wyryta w rogu strzałka i nad nią, lekko już zatarty, wyraz „Nord”.

– A niech mnie! Czyżby zaproszenie do nowej przygody?


[1]             kolator – patron;

[2]             gon – polowanie;

[3]             myto służebne – zapłata za pracę we dworze;

[4]             nieskorzyj – później;

[5]             prezentować – przedstawiać;

[6]             kołocz – placek;

[7]             rektor – nauczyciel;

[8]             cisł – pchał;

[9]             przeczże – dlaczego;

[10]          nieskorzyj – później;

[11]          suponować – przypuszczać, domniemywać;

Skip to content