ODCINEK 8

Rozdział ósmy.

– Wio Baśka! – Grześ cmoknął na kobyłę, lekko uderzając ją w zad lejcami. – Nie leń się! Czas na robota!

Koń nieco przyspieszył, lecz próżna stąd nadzieja, że dłuższy czas utrzyma lepsze tempo. Najpewniej wnet wszystko miało wrócić do poprzedniego stanu i bryczka, z prędkością niezbyt forsownego marszu, będzie się toczyła ku odległemu celowi. Ten zaś na dzisiaj został wyznaczony, gdzieś w okolicach Ligoty. Oczywiście korzystniej byłoby dotrzeć dalej, lecz wnioskując z dotychczasowych godzinnych osiągów, nie było sobie co tym głowy zawracać. Przy okazji mieliśmy zamiar zaglądnąć do Piotrowic, aby na miejscu zobaczyć pozostałości po domniemanym szwedzkim obozie, które kapitan zapamiętał pod lasem na Gaci. Ale póki co, zostawiwszy za sobą przed dobrą godziną Żory, niezbyt dobrą drogą pośród gęstego boru, nasz wehikuł zdążał w kierunku północy.

Z Krzyżowic wyruszyliśmy około ósmej. Lekki zachodni wietrzyk popędzał ławice białych chmur, pomiędzy którymi od czasu do czasu przebijał błękit nieba, a to znów przeświecało słońce. Zapowiadał się niezbyt upalny dzień – w sam raz dla podróżowania. Grześ w nowym kapeluszu na głowie, zasiadł na koźle bryczki i niczym bywały woźnica, ruszył spod plebanii. Mijając zagrodę Juraszków pomachaliśmy zgromadzonej przed chatą rodzinie. Wawrzuś, szczególnie z odległości, do złudzenia przypominał kapitana.

Bryczka wnet opuściła zapłocie, biorąc kurs na Osiny. Spojrzałem za siebie. Z karczmy właśnie wychodził jakiś gość, a zobaczywszy oddalającą się bryczkę, zatrzymał się i stojąc na drodze, dosyć długo spoglądał za nami. Wydawało mi się, że rozpoznaję Jędrysa, jednakże nie byłem tego pewny. Wydobyłem więc z chlebaka lunetę von Vetinghoffa i skierowałem obiektyw w jego stronę. Cóż, zanim ustawiłem ostrość, gość zdążył już się odwrócić do mnie plecami, odchodząc w stronę mostka przez Pszczynkę.

– Jędrys czy nie Jędrys? – rozważałem chwilkę. – A czy to w końcu takie ważne? – machnąłem ostatecznie na to ręką, uznając epizod za nieistotny.

W godzinę dotarliśmy do Żor, w dobrym tempie pokonując pierwszą milę. Przejazd uliczkami niezbyt rozległego miasteczka zabrał kilkanaście minut. Po minięciu Żor, Grześ skierował pojazd w biegnącą pośród pól drogę na północny wschód – ku borom zamykającym niedaleki horyzont.

– Wydaje mi się – odezwał się Huck – że droga biegnie mniej więcej tak samo, jak za naszych czasów. Pamiętasz? Przecież kilkakrotnie ją zaliczaliśmy. Ciekawym czy również później będzie podążała tą samą trasą?

– Dojedziemy, zobaczymy – skwitowałem.

Krótko przed ścianą borów trafiliśmy rozstaje dróg. Grześ bez chwili zastanowienia wybrał tę, zdążającą nadal w dotychczasowym kierunku, jako że odgałęzienie w prawo wiodło nieomal dokładnie na wschód, a więc w stronę dla nas niezbyt odpowiednią.

Jak przypuszczałem, Baśka rychło zwolniła, ale i też nasz wehikuł wychynął na otwartą przestrzeń pól, właśnie w tym miejscu sporą zatoką wrzynających się w bór. Niebawem droga zaczęła opadać w dolinkę. Jej środkiem, pośród soczystych łąk, ciurkał jakiś potok. Przecinającą dolinkę groblę, z drogą, wykorzystano dla spiętrzenia jego wód. Powstały duży zalew ciągnął się na wschód niemal w sąsiedztwo dworskich zabudowań.

– A więc jednak droga biegnie inną trasą. Za naszych czasów będzie opuszczała lasy wprost na Woszczyce, w rejonie dworu i kościoła. My zaś od tego miejsca jesteśmy ładny kawałek na zachód. Wygląda mi na to, że Woszczyce miniemy bokiem – stwierdził Huck. Minąwszy dolinkę, trafiliśmy nietuzinkowe rozdroże. W tym bowiem miejscu promieniście rozchodziło się aż sześć dróg! Stojący na poboczu drewniany słup informował, że oto właśnie tutaj kończy się mila drogi od Żor, czyli nasza dzisiejsza już druga. Huck rzucił okiem na busolę i wskazał jedną z dróg:

– Tędy, Grzesiu, wprost na północ!

Ruszyliśmy pośród lekko falujących łanów dojrzewających zbóż. Przed nami, w odległości około ćwierci mili, widnokrąg znów zamykały lasy. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła jedenasta, zatem dobiegała kresu już trzecia godzina podróży. No cóż, tempo niezbyt oszałamiające. Zważywszy jednak na stan drogi, nie było wcale aż tak źle, jak by na pierwszy rzut oka mogło się wydawać.

Zostawiając pola z tyłu, droga znowu zagłębiła się w lesie. Chłonąc żywiczne aromaty, na chwilę przymknąłem oczy. Nawet nie wiem kiedy, zapadłem w drzemkę. Cóż, podskok koła na jakimś korzeniu wnet przywrócił mnie świadomości. Bryczka wciąż zdążała pośród drzew.

– A gdzie teraz? – zapytał z kozła Grześ, zobaczywszy przed sobą rozchodzące się nieznacznie drogi.

– Tą, po prawej – zadecydował kapitan, rzuciwszy okiem na busolę. – Wydaje mi się, że dotrzemy wprost do Orzesza, zostawiając Zawadę z boku. Bo musisz wiedzieć, że Orzesze z trzech stron otaczają miejscowości o nazwach zaczynających się na zet: Zawada, Zawiść i Zazdrość. Przyznasz, że wielce obiecujące. Skąd się tak wzięło, doprawdy nie wiem.

Od wyruszenia z rozdroża ze słupem milowym minęła następna godzina i właśnie wtedy przed nami znowu rozwarła się otwarta przestrzeń, na odległym horyzoncie zamknięta wzgórzami.

– Wzgórza Mikołowskie – oznajmił Huck.

Wyjąłem lunetę, chcąc się im lepiej przyglądnąć. Od wschodu na zachód, jak okiem sięgnąć, ciągnęło się pasmo zalesionych wzgórz. Na szczycie najwyższego, ponad koronami drzew dostrzegłem hełm jakiejś wieżyczki.

– Czyżby stał kościół na tej górce? – zapytałem, wskazując ręką i podając lunetę.

– Tak, Romku. To zapewne wzgórze św. Wawrzyńca w Orzeszu, a na nim kościół pod wezwaniem chyba tegoż świętego. Jeżeli mnie pamięć nie myli, wzgórze ma coś około 360 metrów ponad poziom morza i jest najwyższe w paśmie. Tak mi się przynajmniej wydaje.

– To Orzesze leży na wzgórzu? – zdziwiłem się. – Pola jednak są chyba na dole? Że też chciało się komuś tak dziwnie lokować osadę.

– Nie, wieś także jest u stóp wzgórza. Tylko kościół na szczycie. No, może jeszcze parę zagród w sąsiedztwie. Wygląda mi na to, że w pogańskich czasach szczyt wzgórza był miejscem lokalnego kultu, jak wzgórze św. Klemensa w Lędzinach. I tam jest podobnie. Kościół na szczycie, spory kawałek poza osadą. No cóż, chrześcijaństwo widać adoptowało takie miejsca, zapewniając ciągłość sprawowanego kultu, odtąd naturalnie nie pogańskiego. Tak więc od chrztu siedzącego w tej okolicy plemienia, na górce zadomowił się święty Wawrzyniec. Dlaczego właśnie on? Nie wiem. W każdym razie nasz Wawrzuś ma gdzie czcić swego patrona podczas sierpniowego odpustu. Przyznasz, że nie ma z tym zbyt daleko. Co najwyżej jakieś trzy mile, z małym hakiem. Cóż to dla młodych nóg!

I tak pogadując beztrosko, zaliczaliśmy kolejne pręty[1] drogi pośród rozległych pól, wszakże zawsze mając jakieś lasy w bliższej lub dalszej perspektywie.

Zakończenie drugiej mili i początek trzecie, licząc od Żor, wypadło w sąsiedztwie dworu w Orzeszu, usytuowanego z lewej strony gościńca, już poza zabudową wsi. Minąwszy trawers szczytu z kościołem, droga znowu dała nura w las porastający długi jęzor zbocza spływającego ku północnemu zachodowi.

– Może byśmy tak zajrzeli na szczyt? – zaproponowałem, zobaczywszy dróżkę odbiegającą w prawo. – Chciałbym zobaczyć to miejsce. Przy okazji można by zrobić przerwę w podróży. Nasza szkapa musi wytchnąć i cokolwiek przekąsić. Nam także przyda się coś wrzucić na ruszt.

– Jeżeli już tu jesteśmy, czemu nie? – zgodził się kapitan. – Również właśnie myślałem o odpoczynku i posileniu się zimnym prowiantem. Na coś ciepłego mamy szansę dopiero w Mokrym bądź Mikołowie, gdyż karczmę w Orzeszu zostawiliśmy już za sobą. Nie będziemy się chyba wracać? Skręcaj, Grzesiu, w prawo!

Aby ulżyć kobyle, wysiedliśmy. Za naszym przykładem Grześ także porzucił miejsce na koźle. Stąpając krok za krokiem, dróżką wijącą się pośród mieszanego lasu, windowaliśmy się w górę, by wreszcie stanąć na rozległej polanie szczytowej, obok wzniesionego z piaskowca, jednonawowego kościółka bez wieży. Otaczał go niewielki cmentarzyk. Na strzelistym dachu górowała wieżyczka sygnaturki, nakryta baniastym hełmem. Budowlę najpewniej wzniesiono w okresie schyłku gotyku i wzrastania renesansu, bowiem bryła świątyni, przypory ścian, ostrołukowe otwory okienne i strzelisty dach nosiły jeszcze znamiona gotyku, gdy kamienne portale zwiastowały już odrodzenie. Jeżeli rzeczywiście wzgórze kiedyś było miejscem pogańskiego kultu, ten kościół w żadnym wypadku nie mógł być pierwszym. Musiał go poprzedzać inny.

Świątynię usytuowano według stron świata, z trójbocznie zakończonym prezbiterium od wschodu. Do północnej ściany tuliła się wysoka przybudówka zakrystii. Brak plebanii wskazywał, że na miejscu nie ma parafii i co najwyżej kościół stanowi filię świątyni parafialnej z innej miejscowości. Potwierdzało by to więc teorię Hucka o pogańskim rodowodzie sprawowanego w tym miejscu kultu. W przeciwnym bowiem wypadku, po kiego licha ktoś by się męczył ze wznoszeniem kościoła w tak odludnym i raczej uciążliwym dla budowy miejscu?

Stanęliśmy opodal cmentarza. Grześ wyprzągł Baśkę, a założywszy jej worek-paśnik z owsem na pysk, jedynie lejcami zaczepił o kozioł bryczki.

W południowej części polany widniały zabudowania dwu zagród. Nieco później okazało się, że prócz tego, za wąskim pasem lasu, na wschodnim zboczu znajduje się druga polana, mniej więcej takiej samej wielkości, z dwoma zagrodniczymi gospodarstwami. Nie było więc kłopotów z uzyskaniem wody dla napojenia Baśki i dla nas – strudzonych wędrowców. W tym jednak wypadku posłużyła nam jedynie do ochlapania, gdyż poczęstowano nas także kwaśnym mlekiem. Wcześniej wszakże zaglądnęliśmy do kościoła. Drzwi były otwarte, nic zatem nie stało na przeszkodzie, żeby wejść do środka. Pod chórem wspartym na słupach i sklepionych arkadach, nawą główną dotarliśmy do prezbiterium o pięknym, żebrowanym sklepieniu krzyżowym. Na piętrze, ponad wejściem do zakrystii, górowała kolatorska loża, skąd – wyniesiony ponad gminne pospólstwo – jaśnie pan dziedzic z rodziną mógł brać udział w sprawowanym nabożeństwie.

Napatrzywszy się do woli, wyszliśmy na cmentarzyk. Wpierw jednak w myślach wyraziłem trzy życzenia.

– A nuż się któreś spełni? – pomyślałem. – Chociażby tylko to dotyczące szczęśliwego finału naszej misji i powrotu w swe czasy.

Powróciliśmy do bryczki. Baśka spokojnie chrupała owies, ogonem opędzając się przed gzami. Abyśmy i my nie padli celem ich ataku, odeszliśmy na drugą stronę cmentarza i siadłszy na trawie, zabrali za wyżerkę. Przy tym można było sobie popatrzeć na bliższą i dalszą okolicę, leżącą na północ od wzgórza. Umożliwiał to łysy fragment zbocza z tej strony. U jego stóp, z zachodu na wschód, biegła nasza droga, rychło ginąc znów w borze porastającym najbliższe wzgórza. Poza nimi, na północnym wschodzie, piętrzył się łysy szczyt Sośniej Góry. Tak przynajmniej orzekł Huck, mający jako takie rozeznanie w miejscowej topografii. Nieco przed lasem droga się rozdwajała. Prawe odgałęzienie brało kierunek zdecydowanie wschodni, lewe – bardziej ku północy. Nim właśnie kapitan zamierzał dalej wędrować, spodziewając się dotrzeć tamtędy do Mokrego. Z Mokrego zaś do Mikołowa już tylko skok – najwyżej pół mili. Potem jeszcze tylko przez Piotrowice do Ligoty i koniec etapu. Wyglądało zatem, że postój wypadł nam dokładnie na półmetku, jako że kapitan dzisiejszą drogę oszacował na sześć mil.

Niechaj cię, Andrzeju, nie dziwi, że ni stąd, ni z owąd, przeszliśmy na ówcześnie używane miary odległości. Wprawdzie wpierw trudno było do tego przywyknąć, lecz wydawało się nieodzowne. Przygotowując się do wyjazdu, początkowo nawet przeliczałem mile, pręty, łokcie czy stopy na jednostki układu metrycznego, wychodząc ze znanej długości mili liczącej 7532,4 metry, a także wiedząc, że mila dzieli się na 2000 prętów lub 12000 łokci czy wreszcie 24000 stóp. Wyliczałem więc metry i kilometry, lecz w końcu podarowałem sobie zbyteczny trud. O wiele prościej było przyzwyczaić się do powszechnie stosowanych miar. Przy tym tak było bezpieczniej. Przynajmniej człek nie wyskoczył z kilometrami lub metrami w najmniej odpowiednim momencie.

Po przełknięciu ostatniego kęsa wydobyłem lunetę, chcąc popatrzeć na okolicę, a szczególnie tę w nieco dalszej perspektywie. Na wiejskiej drodze wiodącej przez na północ wysunięty przysiółek Orzesza, o którym Huck twierdził, że nosi nazwę Bukowiny, dostrzegłem jeźdźca. Wyostrzyłem obraz będąc ciekawy, w jakim stopniu pozwoli mi rozróżnić szczegóły? Bez trudu rozpoznałem trójrożny kapelusz, spod którego na kark zwisał krótki, jasny warkoczyk – najpewniej część peruczki. Jeździec ubrany był w ciemnozielony kabat i obcisłe kanarkowe spodnie wpuszczone w cholewy wysokich, czarnych butów. Zatrzymał się przy jednej z zagród, zagadując do chłopa kręcącego się w obejściu. Ten coś odpowiedział, przecząco kręcąc głową. Jeździec ruszył do przodu i znów stanął o trzy zagrody dalej. Tym razem jego rozmówcą była kobieta. I ona przecząco skinęła głową. Nie miałem wątpliwości, że w obydwu wypadkach konny o coś pytał.

Jeździec zawrócił i popędziwszy konia, ruszył w stronę Orzesza. Wprawdzie dzieliła nas spora odległość, lecz bez trudu dostrzegłem okulary na jego nosie. Po chwili znikł mi z pola widzenia za drzewami zagajnika porastającego długi jęzor zbocza wzgórza z tej strony, sięgający wiejskiej drogi oraz tuż obok płynącego potoku. Przesunąwszy lunetę, jakiś czas spoglądałem na szczytową partię Sośniej Góry widniejącej za lasami na północnym wschodzie. Potem podałem lunetę Grzesiowi, aby i on mógł sobie popatrzeć.

– Wiesz, Romku – rzekł kapitan – przypomniałem sobie, że dawnymi czasy w Panewnikach był zajazd przy Kłodnicy. Może by więc na dzisiaj zrezygnować z Ligoty i Piotrowic, pozostawiając je sobie na potem i szukać noclegu w zajeździe? Zawsze to lepiej nocować pod dachem, gdzie nawet dla Baśki znajdzie się miejsce w stajni. Ligotę i Piotrowice można zaliczyć w drodze powrotnej. Przynajmniej już wtedy będziemy mieli talary z głowy. Najważniejsze, żeby je bezpiecznie dowieźć do celu. Jak uważasz?

– Rozsądna propozycja. Zróbmy więc tak, jak proponujesz. Wydaje mi się, że tym sposobem oszczędzimy sobie nawet kawałek drogi. Mam rację?

– Oczywiście! Sądzę, że przynajmniej około pół mili.

Raptem na drodze, u podnóża wzniesienia, zobaczyłem jeźdźca. Zdążał kłusem na wschód. Wydał mi się tym samym, którego widziałem poprzednio. Przejąwszy od Grzesia lunetę, popatrzałem. Bez cienia wątpliwości, ten sam! Tym razem doskonale widziałem okularki na nosie gładko wygolonej twarzy. Zatrzymał się chwilkę na rozdrożu, lecz zaraz ruszył, wybierając lewe odgałęzienie. Nim znikł w lesie i Huck zdążył nań rzucić okiem przez swą lornetkę.

– Czy aby nie Herr Füchschen?- zapytałem. Chyba nie aż tak wielu okularników może się kręcić po okolicy? Jeżeli on, to dlaczego? Nie pojmuję!

– Ee, bez przesady! Dlaczego zaraz Füchschen? Nie my go interesujemy. Wszak ze sprawą Abta nie mieliśmy nic wspólnego, przynajmniej w tej rzeczywistości. No, chyba żeby również wybrał się w tę stronę? Ale w takie przypadki raczej wątpię. Może więc jakiś tutejszy dworski oficjalista? Nie zawracajmy sobie głowy każdym facetem w okularach.

Może i miał rację? Wobec tego przeszliśmy do innych spraw, a potem nawet podrzemaliśmy. I tak minęło półtorej godziny. Ostatecznie jednak należało pomyśleć o kontynuowaniu podróży. Właśnie zaczęliśmy się zbierać do odejścia, gdy na drodze znowu pojawił się ten sam jeździec, zdążający z powrotem. Tym razem już nie tak się spieszył. Trąciłem Hucka, wskazując na drogę.

– Co, znowu jest tutaj? – zdziwił się. – A to Jasio Wędrowniczek! Więc chyba jednak nie Füchschen. Ten by tak nie gonił w jedną i drugą stronę. Pewnie facet z tutejszego dworu pilnujący spraw dziedzica.

Wróciliśmy do bryczki. Grześ zaprzągł Baśkę do dyszla. Rzuciwszy jeszcze raz okiem na polanę, ruszyliśmy dróżką w dół zbocza, tym razem przytrzymując bryczkę, by wspomóc jej niezbyt pewny hamulec. A skoro już wehikuł bezpiecznie dotarł na dół, zasiedliśmy na swych miejscach i Grześ ruszył w stronę rozdroża. Zagłębiwszy się w lesie, nieomal godzinę zdążaliśmy pośród mieszanego boru. Nie dziwne więc, że westchnąłem z ulgą, gdy bryczka wreszcie dotarła do pól i pierwszych zagród Mokrego. Jadąc równolegle do potoku płynącego po prawej stronie drogi, zdążaliśmy w kierunku dworskich zabudowań, by minąwszy staw, ostro skręcić w prawo i – z górki na pazurki – zjechać w wąską dolinę. W tym bowiem miejscu potok przełomem przerzynał się pomiędzy wzgórzami. Droga, wywinąwszy „S”, zakosem wspięła się na przeciwległe zbocze, gdzie trafiliśmy następny słup milowy. Jeszcze jakiś czas teren wznosił się, potem jednak zaczął łagodnie opadać ku zabudowaniom Mikołowa, widniejącym na tle wzgórz. Huck zaproponował postój w oberży na peryferiach miasteczka. Tu zafundowaliśmy sobie spóźniony obiad. I dobrze postąpiliśmy! Okazało się bowiem, że Mikołów jeszcze nie ze wszystkim podniósł się po wielkim pożarze sprzed sześciu lat, w czasie którego spłonęło niemal całe miasteczko, z ratuszem, szkołą i szpitalem na czele! Prócz kościoła św. Wojciecha w mieście, otoczonego cmentarzem, ocalały jeszcze tylko trzy domy murowane i szesnaście drewnianych, nie licząc zabudowań na dalekich peryferiach. No cóż, przy ciasnej zabudowie, w większości drewnianej, coś podobnego było wielce prawdopodobne, zaś techniczne możliwości gaszenia żywiołu bardziej niż mizerne. Zarzewie pożaru w odpowiednim punkcie plus sprzyjający wiatr, jak nic mogły spopielić i dużo większe miasto.

Po skończonym obiedzie i chwili wypoczynku, nieco przed piątą, bryczka ruszyła w dalszą drogę. Przejazd przez dźwigający się ze zgliszcz Mikołów nie zajął wiele czasu. Chwilkę przystanęliśmy obok ocalałego kościoła św. Wojciecha, na stoku wzgórza. Jednonawową budowlę, z łamanego kamienia, o ścianach wzmocnionych solidnymi przyporami, nakrywał strzelisty, gontem kryty, jednokalenicowy dach. Od czoła tkwiła masywna wieża, z małymi łukowymi okienkami, niewiele wystając ponad dach nawy. Nakryta namiotowym hełmem, także gontowym. Wieżyczka sygnaturki na dachu nawy nieomal sięgała poziomu szczytu wieży. Kościół usytuowano według stron świata, trójbocznie zakończone prezbiterium kierując na wschód. Do północnej ściany przylegała przybudówka zakrystii. Kościół owalem otaczał cmentarz ogrodzony murem, z tego samego co świątynia materiału.

– Wiesz, Romku – odezwał się Huck – jest to kościół parafialny również dla sąsiednich miejscowości, w tym Ligoty i Piotrowic oraz Panewników. Przyznasz, że ligoccy parafianie mają teraz daleko do kościoła. Dobrze ponad milę w jedną stronę. Jest co dreptać i to w większości leśnymi dróżkami, a już szczególnie zimą. Brną przez zasypane śniegiem lasy, z obawy przed wilkami zawsze większą gromadą, niosąc zapalone pochodnie bądź świece. Chcąc przecież zdążyć na czas, muszą z domów wyruszać jeszcze nocą. Łatwiej i przyjemniej jest letnią porą, oczywiście przy ładnej pogodzie. Ale i tak nie ma im czego zazdrościć!

Tym razem, nie odwiedzając kościoła, ruszyliśmy dalej, wpierw drogą ku północy, równolegle do potoku Jamna. Przystanąwszy na chwilę przy młynie, na grobli piętrzącej wody potoku, Grześ napoił Baśkę, zaś później, na rozdrożu za stawem, skierował pojazd na północny wschód, w stronę sporego wzniesienia.

– U jego stóp w naszych czasach pobiegnie E-16. Pamiętasz? Tyle razy tamtędy jeździliśmy – powiedział Huck, wskazując górkę.

Rzecz oczywista rozpoznałem to miejsce, chociaż – prawdę powiedziawszy – teraz bardziej mi się tutaj podobało. Rozległe pola i w oddali, na tle boru, od północy zamykającego widnokrąg, kilka chałup przy drodze.

A gdy już pola i zagrody Kamionki zostały za nami, minąwszy staw z prawa i następny potok spływający z pobliskich wzgórz, droga znów dała nura w bór. Na leśnym rozdrożu Huck wybrał odgałęzienie zdążające w kierunku najbardziej zbliżonym do północnego.

– Wydaje mi się, że nią dotrzemy do Starych Panewników i tak pozostanie do naszych czasów, naturalnie z małymi korektami trasy. Może sobie przypominasz? Jechaliśmy tędy wracając z Paniów i Borowej Wsi.

Coś tam blado pamiętałem, na wszelki więc wypadek przytaknąłem.

Po jakimś czasie drogę przeciął kolejny potoczek ze stawem, ciurkający do Kłodnicy, a zaraz potem przed nami rozwarła się długa, pagórkowata polana, na wzniesieniach zajęta przez pola i łąki w dolinkach.

– Forpoczta Starych Panewników, chociaż obecnie mówi się nań tylko Panewnik – oznajmił kapitan. Ale do zabudowań wsi mamy jeszcze około pół mili.

Z upływu czasu niezbędnego dla pokonania takiego dystansu wynikało, że miał rację. W końcu polana rozwarła się jeszcze bardziej ku wschodowi, zaś teren zdecydowanie zaczął opadać. Zobaczyłem przed sobą skupisko zagród oraz duży staw po prawej i wodny młyn przy nim. Teraz jeszcze tylko kawałek drogą na zachód, równolegle do Kłodnicy, a skręciwszy na rozstajach w stronę rzeki, już mieliśmy przed nosem zajazd oznaczony zieloną wiechą, z wiekowym dębem na majdanie.

Odetchnąłem z ulgą. Po całodziennym telepaniu się na wyboistych drogach, pierwszy etap podróży dobiegał kresu.

– Jak głosi miejscowa tradycja, pod tym dębem pono odpoczywał Jan III Sobieski w drodze z Bytomia pod Wiedeń – rzekł kapitan, wskazując dąb przed zajazdem. – Zważywszy jednak, że również miał gościć w Gliwicach, najpewniej tędy przeciągnęła tylko jakaś część jego wojsk, którym łatwiej było się posuwać kilkoma trasami równocześnie. Lecz nie kwestionujmy miejscowej tradycji! Niechaj panewnickie kmiotki mają jakiś powód do dumy, tym bardziej, że dotyczy sprawy z Polską związanej. Może nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak istotne będzie to dla przetrwania prawie przez dwa wieki trwającej urzędowej germanizacji. Niby nic, a przecież tak wiele. Wpiszmy się więc i my na listę gości tego przytułku strudzonych wędrowców – no, może nie aż tak dostojnych.

Na widok bryczki zajeżdżającej przed zajazd, z wnętrza wyszedł gospodarz, nie tylko ukłonem i gestem zapraszając do środka. Wprawdzie przywitał nas po niemiecku, lecz usłyszawszy naszą odpowiedź, natychmiast przeszedł na śląską gwarę. Kapitan wnet załatwił wikt i nocleg, jak również miejsce w stajni dla Baśki. Gospodarza zdziwiło zamówienie miejsca dla Grzesia wraz z nami. Widocznie zazwyczaj woźnice sypiali na sianie nad stajnią. Jednak przezornie tego nie wyartykułował, wychodząc pewnie z założenia, „iż nasz klient, nasz pan”. Ten zaś za swe pieniądze może mieć różne fanaberie, zatem otwarcie niczemu dziwić się nie należy.

Grześ odstawił bryczkę do szopy na tyłach zajazdu. Zaraz też miejscowy pachołek zajął się Baśką. Napojoną i wytartą kobyłę odprowadził do stajni. Grześ dopilnował, żeby dostała tego, co się jej należało. My tymczasem, z bagażami wkroczyliśmy do świecącej pustkami sali jadalnej. Wyglądało na to, że jesteśmy jedynymi gośćmi. Zasiedliśmy na ławie przy stole w kącie sali. W niewiele czasu później dosiadł do nas Grześ, a równocześnie na stole pojawiły się miski z jadłem. Życząc sobie smacznego, zabraliśmy się za wieczerzę. A gdy już nasze żołądki zostały zapełnione, można było za gospodarzem udać się do oferowanej izby na piętrze, gdzie przygotowano już trzy posłania. Izba sprawiała wrażenie czystej i nawet nic w niej nie śmierdziało! Rozwarte na oścież okienko wpuszczało rześkie powietrze z przykłodnickich łęgów i bliskiego za nimi lasu. Chmury, towarzyszące nam w drodze przez cały dzionek, ustąpiły z wieczora i od dobrej godziny na błękitnym niebie błyszczało złociste słońce, teraz już coraz bardziej chylące się ku zachodowi.

Grześ zmęczony całodziennym powożeniem nie miał ochoty na wieczorny spacer, poszliśmy więc we dwu, wpierw nad Kłodnicę.

– Widzisz jaka czysta woda? Nie to, co w naszych czasach. A przede wszystkim teraz jej dużo więcej w korycie. W sam raz można by się wykąpać.

Bez zbędnych ceregieli, zrzuciliśmy odzienie przy krzaku wikliny, a że w pobliżu nikt się nie kręcił, na golasa wskoczyliśmy do wody sięgającej pasa. Można było nawet od biedy popływać. Na koniec wyszorowaliśmy się piaskiem zaczerpniętym z dna i po przepłynięciu jeszcze kilkunastu metrów w jedną i drugą stronę, wyszliśmy na brzeg. Potem, już ubrani, powędrowaliśmy w górę rzeki – do ujścia Ślepiotki, a następnie wzdłuż jej biegu, do młyna przy stawie. Pozdrowiwszy starszego jegomościa z fajką siedzącego na przyzbie, wróciliśmy do zajazdu właśnie wtedy, gdy pomarańczowe słońce zaczęło się chować za wzgórza widniejące na horyzoncie ponad lasami. Dobiegał końca pierwszy dzień podróży do Lisowa, podczas którego nic szczególnego się nie wydarzyło, co Huck uznał za bardzo dobry omen, pomyślnie rokujący jej dalszemu przebiegowi.

Nazajutrz, po wczesnym śniadaniu, spotkała nas zaskakująca niespodzianka. Grześ wprost z jadalnej sali poszedł do stajni, my zaś z bagażami na tyły zajazdu do bryczki. I tu pełne zaskoczenie. Na tylnym siedzeniu, zwinięty w kłębek, spał nasz Burek! Zakurzona sierść oraz zaschnięte błoto na łapach i brzuchu świadczyły o przebytej drodze.

– Ale jaja! – wykrztusił Huck. – Że też psisko zdołało nas aż tutaj odnaleźć?! Niesamowite!

– Pewnie jest głodny – stwierdziłem. – Biegł za nami większość wczorajszego dnia i na pewno jeszcze kawałek nocy. Przy tym musiał szukać tropu i pilnować, żeby go nie zgubić. Przyznasz, że egzamin z tropienia zdał na piątkę z plusem. Nie pojmuję, jak on tego dokonał? Może byś więc jeszcze wrócił do zajazdu i załatwił mu coś na śniadanie?

Kapitan bez słowa wykonał „w tył zwrot” i znikł za węgłem zajazdu. Ja tymczasem ostrożnie włożyłem do bryczki bagaże pilnując, by nie obudzić zdrożonego psa.

– Niechaj jeszcze sobie troszkę pośpi! – pomyślałem.

Po jakimś czasie Grześ przyprowadził Baśkę. Burek uchylił powiek i popatrzał na nas.

– Jak się masz Burku? – zapytałem wesoło, jednocześnie głaszcząc psa po łbie. – Że też nas znalazłeś!

Zaskoczony Grześ zaniemówił. Stał jak słup, z lekko rozdziawioną buzią. Nie powiem, żeby w tej pozie wyglądał zbyt inteligentnie. Parsknąłem śmiechem. Teraz już Burek zeskoczył na ziemię i mieląc ogonem, witał nas radośnie.

Wrócił i kapitan, z kopiasto nałożoną miską. Przywitany radośnie, odwzajemnił psu czułości, a potem postawił miskę na ziemi:

– Masz Burku! Podjedz sobie i się nie spiesz. Nie pali się. Zaczekamy.

Grześ w tym czasie zaprzągł kobyłę, a potem spojrzawszy krytycznie na Burka, zadecydował:

– Trza by go we wodzie wytoplać, iżby nom dobrodziejowej bryczki nie wymazoł. Pewnikiem jeszcze zmachany, to go powieźć bydzie trza, aże wytchnie.

– Racja, Grzesiu! – potwierdziłem. – Jak się nażre, wykąpiemy go w Kłodnicy. Wytarza się w trawie i będzie można zwierzaka zabrać do bryczki. Ciekawe tylko czy w niej usiedzi?

Kąpiel Burka nie zajęła wiele czasu. Parę razy wskoczył do wody za rzuconym kijem, a potem energicznie wytrzepał z futra nadmiar wilgoci, by ostatecznie wytarzać się w trawie. Podeszliśmy do bryczki czekającej przy mostku. Grześ dłuższą chwilę nakłaniał psa, by zajął miejsce w pojeździe. Wreszcie Huck wyjął pasek ze spodni i założywszy Burkowi na kark, wciągnął go do środka, a następnie przytrzymał.

– Jazda, Grzesiu! Nie traćmy czasu. Chciałbym dzisiaj dotrzeć do Tarnowskich Gór, a to przecież spory kawałek drogi. Sądzę, że około sześć mil, a może nawet więcej?

Bryczka ruszyła leśnym traktem, mozolnie pnąc się w górę skrajem zbocza jednego ze wzgórz, ciągnących się pasmem ze wschodu na zachód w północnej stronie. Po przebyciu około ćwierci mili, lasy zostały za nami, chociaż droga wciąż pięła się w górę, by dopiero przy pierwszych chałupach Kochłowic dać nura w dół, ku położonej w dolinie wiosce. Minąwszy murowany kościół, a w niewiele czasu później ostanie domki osady, droga przez las – „Niedźwiniec” – znów zaczęła wspinaczkę na następne wzniesienie. Las już w dużym stopniu zdominował powstający przemysł. W bezpośrednim sąsiedztwie drogi zobaczyłem, zasnutą mleczno – żółtawym tumanem, niewielką hutę cynku, której nazwa już mi uleciała z pamięci, podobnie jak i trzech kopalń węgla. Odbiegające od gościńca w bok leśne dróżki, poznaczone licznymi koleinami wozów, pozwalały się domyślać innych jeszcze zakładów przemysłowych usytuowanych w głębi lasu.

Mówiąc, Andrzeju, o kopalniach, w żaden sposób nie można ich porównywać z tymi z końca XIX wieku, a tym bardziej z dzisiejszymi. Chcąc być ścisłym, należało by je raczej nazwać prymitywnymi kopaleńkami.

Porzuciwszy „Niedźwiniec” na skraju Świętochłowic, jakiś czas zdążaliśmy na zachód, mając po prawej dolinkę, z łączącymi się w jeden dwoma potokami. Ich spiętrzone wody tworzyły łańcuszek stawów, z dwoma wodnymi młynami w bliskim sąsiedztwie. Minąwszy drugi z nich, znowu wróciliśmy na północny kurs, by przez Świętochłowice, a potem Łagiewniki z kopalnią „Florentina” przy drodze, raz z górki, raz pod górę, jeszcze przed południem, za doliną ze struga zobaczyć Bytom. Po przekroczeniu potoku, ze stawem i młynem na zachód od drogi, znaleźliśmy się pośród zabudowań Rozbarku. Wnet przyszło nam przebyć następny potok spływający od północy. I przy nim stał młyn zasilany wodami spiętrzonego stawu. W dalszej perspektywie, za stawem, widniała kościelna wieża. Zostawiając potok za sobą, wjechaliśmy w mury Bytomia otaczające go rozległym owalem. Przecinając miasto z południowego wschodu na północny zachód, wyjechaliśmy na gościniec wiodący w stronę Tarnowic. Dochodziło południe, zatem najwyższa pora na dłuższą przerwę w podróży i ciepły posiłek. Początkowo Huck nawet planował postój w Bytomiu. Znalazłszy się jednak na miejscu, rychło z tego zrezygnował. Zbyt duży ruch i wysokie ceny, jak na nasze wymagania. Stanęło więc na tym, by jechać dalej i dopiero w pierwszej po drodze napotkanej oberży stanąć popasem. Jako i okazja wnet się nadarzyła. Trafiliśmy zupełnie przyzwoitą karczmę, już za granicami miasta, gdzie za dużo niższą cenę oraz bez zbyt licznego towarzystwa, można było się wpierw dobrze posilić, a następnie w cieniu wiekowej lipy, przy ustawionym pod nią stole, wygodnie wyciągnąwszy przed siebie nogi, odpocząć po jeździe nazbyt wyboistymi drogami. Również i Burek korzystał z chwil wolności, ganiając po przydrożnej łące, jednakże przez cały czas nie spuszczając z nas oczu.

– Wjechaliśmy we włości Grafa Henckla von Donnesmarcka – odezwał się Huck. – Bytom z Rozbarkiem są jego, także pobliskie Piekary oraz wiele innych miejscowości na naszej drodze. To taki tutejszy odpowiednik księcia w Pszczynie. Pan wielki i bogaty. Jego przodkowie przywędrowali ze Spiszu, uzyskując od cesarza te ziemie. Cesarz był ich dłużnikiem. No cóż, cesarska kiesa zazwyczaj świeciła pustkami, lecz zawsze się znalazł ktoś chętny wygodzić władcy pożyczką, zazwyczaj braną na „wieczne nieoddanie”. A skoro już długu się uzbierało, można było w zamian zażyczyć sobie jakichś dóbr, przy okazji robiąc świetny interes. Tak też Donnesmackowie doszli do obecnej pozycji. Ziemie tu bogate w liczne surowce, nic zatem dziwnego, że przynoszą złoto. To zaś powtórnie w przemysł zainwestowane, pomnaża bogactwo możnego pana. Przy tym siłę roboczą ma przecież za darmo. Pańszczyźniani chłopi, gdzie każe tam pracują.

Po półtoragodzinnym postoju ruszyliśmy w dalszą drogę. Z informacji uzyskanych od oberżysty wynikało, że do Tarnowic mamy jedynie nieco ponad półtorej mili. Odległość Bytomia od Panewników również okazała się mniejszą niż przypuszczaliśmy. Zamiast przewidywanych trzech, o pół mili mniej. Wobec powyższego należało zmodyfikować plany na dzisiaj, zaś przede wszystkim zmienić docelowy punkt podróży. Rezygnując z noclegu w Tarnowicach, postanowiliśmy dalszą jazdę w kierunku Lublińca – tak daleko, jak się tylko da. Huck twierdził, że kawałek za Tarnowicami miniemy Strzybnicę, z nową rządową hutą ołowiu i srebra. Stąd też nazwa miejscowości. Za Strzybnicą zaś już tylko lasy i lasy, z paroma wioskami na porębach. Odległość Lublińca od Tarnowic wynosiła ponad cztery mile, zaś z Lublińca do Lisowa czekały nas dodatkowe dwie i ćwierć. Nic zatem dziwnego, że dzisiejszy etap należało maksymalnie wydłużyć, chcąc jutro dotrzeć do Lisowa. Plan wydawał się realny, naturalnie pod warunkiem wczesnego wyruszenia w drogę i braku poważniejszych przeszkód w jej trakcie.

Tym razem Burek już nie tak się opierał załadowaniu do bryczki. Ba, prawdę powiedziawszy widać było, że mądremu psu ten sposób podróżowania przypadł do gustu. Dosyć szybko przelazł od nas na kozioł, sadowiąc się obok Grzesia, skąd miał zdecydowanie lepszy widok. Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej znów mogłem wygodnie wyciągnąć nogi.

Droga dosyć szybko dała nura w lasy i tak było do Suchej Góry – starej osady górniczej. Nazwa miejscowości wyjaśniała długoletnią górniczą eksploatację w tym miejscu. Przecież to głównie warunki wodne ją limitowały, jako że w tych czasach możliwości techniczne odprowadzania wód dołowych z kopalń były nawet mniej niż mizerne. Cóż, pompy z napędem parowym dopiero co się ukazały i do powszechnego ich zastosowania musiało jeszcze minąć troszkę czasu.

Minąwszy osadę, bryczka znów podążała poprzez mieszane bory, by dopiero w Bobrownikach wychynąć na otwartą przestrzeń, mając wszakże zawsze jakiś las w bliższym bądź dalszym sąsiedztwie. Bobrowniki także były górniczą osadą, gdzie teraz głównie dobywano rud kruszcowych.

W niewiele czasu później zaczęliśmy zjazd ku Tarnowicom. I to miasto było górniczą domeną. Na pół godziny przystanęliśmy przy oberży w rynku, chcąc nieco skrzepić nadwątlone siły, a przede wszystkim ugasić pragnienie i Baśce dać chwilę wytchnienia. Jednakże po upływie trzydziestu minut, acz z bólem serca, ruszyliśmy w dalszą drogę. Mijając piekarnię, Huck polecił Grzesiowi przystanąć.

– Kupię chleba na drogę. Coś przecież w tych lasach musimy jeść. – Opuścił bryczkę, znikając w piekarni. Po dłuższej chwili wrócił z dwoma dużymi, okrągłymi bochenkami pod pachą.

– Jeszcze ciepłe! A pachną tak, że ślina sama człekowi do ust napływa! – stwierdził.

– Istotnie, miał rację. Chociaż byłem syty, jednak jednej czy dwu skibek ze smalcem bym nie odmówił. Smalcu zaś na drogę zabraliśmy w kamionkowym garnku ponad dwa funty. A tak pyszny, jakiego w naszych czasach już nie uświadczysz. Mniam, palce lizać!

Jednak póki co, Huck włożył chleby do czystego lnianego worka i położył na przednim siedzeniu bryczki.

– Możesz Grzesiu ruszać – polecił. – Z głodu nie pomrzemy.

Chcąc jeszcze przed nocą dotrzeć do zagubionego w borach Hanuska bądź nieco dalszego Brynku, nie było co zbyt długo marudzić. Wprawdzie w ostateczności zawsze jeszcze istniała możliwość rozłożenia biwaku przy drodze nad jakąś leśną strugą, jednakże dużo lepszym rozwiązaniem wydawał się nocleg w osadzie. Zdążaliśmy więc wpierw ku Strzybnicy, a wjechawszy za nią w bory, już tylko wszechogarniająca zieloność szpilek i liści oraz lekki szum drzew kołysanych wiatrem, towarzyszyły naszej podróży. I tak pod wieczór dotarliśmy do Brynku, starej wsi rozłożonej na polanie nad brzegami Stoły, będącej lewym dopływem Małej Panwii. Dawnymi czasu funkcjonowała tu kuźnica nad rzeką, po której jednak nie pozostało już śladu.

Jakiś czas temu słońce zapadło za lasami i do zmierzchu nie pozostało zbyt wiele czasu. Niestety osada nie dysponowała zajazdem. Widocznie rzadko który wędrowca szukał tutaj noclegu. No cóż, cztery i ćwierć mili dzielące Lubliniec od Tarnowic, bez specjalnego wysiłku pozwalały przebyć tę odległość w ciągu dnia, a podróżnym nocleg w mieście zawsze wydawał się bezpieczniejszy i bardziej atrakcyjny.

Stanęliśmy przy pierwszej większej zagrodzie, gdzie Huck z Grzesiem wstąpili pytać o nocleg, nie tyle dla nas, co Baśki, którą na noc chcieli umieścić pod dachem. Nam zaś ciepła i bezdeszczowa pogoda pozwalała na biwakowanie „pod chmurką”. Siedziałem z Burkiem w bryczce, czekając ich powrotu. Za płotem, przy budzie, ujadał miejscowy kundel, podekscytowany stojącym przed wrotami zaprzęgiem, a już chyba najbardziej obcym psem, bezczelnie siedzącym na koźle, chociaż – w tej sytuacji – na pewno nie z własnej woli. Dobrze, że wcześniej Grześ go tam przezornie przywiązał powrozem. Tak więc jedynie z odległości i przez płot, kundle mogły wymieniać grzeczności między sobą.

Po jakimś czasie wrócili kompani odprowadzeni do wrót przez gospodarza. Uśmiechnięte gęby świadczyły, że sprawa została pomyślnie załatwiona. Grześ wlazł na kozioł i ująwszy lejce, cmoknął na Baśkę. Koń ruszył. Za ogrodzeniem skręciliśmy w prawo, na wąską miedzę, by nią dotrzeć na łęgi przy rzece, gdzie Grześ zaparkował pojazd obok sporej kępy olszyny. Wyprzągł Baśkę i uwolnił od zbędnej uprzęży. Trzymając kobyłę za uzdę, sprowadził ją do rzeki, by mogła się napić, a potem także wychlapać. Gdy już z tym skończył, odprowadził konia do zagrody.

Ja tymczasem urządzałem prymitywny biwak. Na spirytusowym kocherze nastawiłem wody na herbatę, której na szczęście z domu zabraliśmy spory zapas. Prócz tego jeszcze cukier, płatki owsiane, jak również dużą ilość proszkowych zup w torebkach, nie wspominając kilograma soli w puszce. Czystej wody w tych czasach jeszcze nigdzie nie brakowało, zatem szybkie przygotowanie posiłku nie stanowiło problemu, bo i spirytus w tej rzeczywistości był już ogólnie dostępny i to za cenę nieporównanie niższą niż w naszych czasach. Mając litr w zapasie, można było nawet przez jakiś czas obejść się bez korzystania z usług ówczesnych zakładów gastronomicznych. Jednakże stołowanie się w przydrożnych oberżach pozwalało zaoszczędzić sporo czasu, który częściowo mógł być przeznaczony na odpoczynek, częściowo zaś na podróżowanie.

Zanim woda się zagotowała, nadszedł Grześ z kapitanem. Huck został poprzednio w zagrodzie dla nawiązania bardziej przyjacielskich stosunków z gospodarzem. Wrócił zadowolony. Udało mu się wytłumaczyć naszą chęć biwakowania nad rzeką, a nie skorzystanie z noclegu w zagrodzie. Powód był prosty: Kłopot z naszym psem. Jeszcze by gotów się pogryźć z miejscowym, nie mówiąc już o ewentualnym szczekaniu nocą.

Jednocześnie z ich przybyciem na biwak, drogą w kierunku Lublińca przekłusował jakiś zapóźniony jeździec.

– Trudno mu będzie przed nocą dotrzeć do miasta – zauważyłem.

– Jeżeli podkręci szkapę, może mu się powiedzie? – roześmiał się Huck.

Przed zapadnięciem zmroku nazbieraliśmy nad rzeką drewna na ognisko, którego dym w jakimś tam stopniu mógł nas zabezpieczyć przed zakusami komarów, na szczęście jeszcze nie aż tak licznych. Potem jeszcze na żerdkach rozwiesiliśmy przeciwdeszczową płachtę, improwizując namiastkę namiotu nad głowami. W międzyczasie w drugim naczyniu zagotowała się następna porcja wody, tym razem przeznaczonej na błyskawiczną zupę jarzynową. W piętnaście minut później można było zaczynać wieczerzę. Po zupce każdy dostał dwie pajdy chleba ze smalcem i kubek osłodzonej herbaty. Tym razem Burek musiał poprzestać na chlebie ze smalcem i chyba nawet mu to wystarczyło. Chlapnąwszy na koniec wody z rzeki, uwalił się przy nas i wnet zasnął snem sprawiedliwego.

Przed zaśnięciem Huck wymył w rzece kubki i wyszorował kocher, żeby był gotowy do użycia jutrzejszym porankiem. Siedząc przy ognisku, dokładałem drewna co jakiś czas, aby utrzymać niewielki ogieniek. Ciepły wieczór zachęcił nas do dokładnego ochlapania w Stole. Zapadł już zmrok. Na ciemnym niebie zapalało się coraz więcej jasnych punkcików. Księżyc doszedł nowiu, zatem zapowiadała się ciemna noc.

Jeszcze jakiś czas posiedzieliśmy przy ognisku, lecz świadomość konieczności wczesnego wyruszenia w drogę nazajutrz, skłoniła wreszcie do udania się na spoczynek. Życząc sobie dobrej nocy, pozawijani w derki, legliśmy na posłaniach wymoszczonych gałązkami choiny. Wnet zasnąłem, ukołysany do snu cykaniem świerszczy.

Jak długo spałem? Nie wiem. Okrzyk bólu i zaraz potem warczenie rozeźlonego psa wyrwało mnie z głębokiego snu. Jeszcze na pół przytomny, zerwałem się z posłania, głową trafiając w płachtę rozpostartą nad legowiskami. Głęboki mrok nie pozwalał zlokalizować źródła hałasu. Ognisko zgasło i teraz w jego miejscu jeszcze tylko parę węglików żarzyło się słabą czerwienią. Wyglądało na to, że ktoś, korzystając z panujących ciemności, próbował się dobrać do naszej bryczki. Jednakże czujny Burek wkroczył do akcji, po bolesnym okrzyku sądząc – skutecznie. Tupot oddalających się kroków, a w ślad za nim i ujadanie psa świadczyło, że intruz salwował się ucieczką. Po chwilce, z mroku, jeszcze raz dobiegł bolesny okrzyk i wtórujące mu warczenie. Raptem w ciemnościach błysnął ogień i dwukrotnym echem od boru odbity, zadudnił huk wystrzału. A więc nocny gość był uzbrojony i strzałem z pistoletu usiłował powstrzymać Burka. Na szczęście nie trafił, lecz cel osiągnął. Pies wrócił na biwak. Dorzuciłem suszu do zgasłego ogniska i klęknąwszy obok, zacząłem dmuchać w resztki żaru.

– Poczekaj! – powstrzymał mnie Huck. – Nie oświetlajmy się! Drab jeszcze gotów poczęstować nas ołowiem.

Miał rację. Jakoś o tym nie pomyślałem.

Obudzone wystrzałem miejscowe kundle podniosły larum. Po chwili doszedł nas tętent kopyt ruszającego galopem wierzchowca. Nocny intruz nie tylko, że był uzbrojony, lecz również dysponował koniem. A więc jednak nikt miejscowy, jak pomyślałem w pierwszej chwili.

Teraz już można było rozniecić ognisko. Powiodło mi się to po dłuższym dmuchaniu w przygasły żar. Wpierw nikły płomyk liznął któryś z patyczków, a dopiero potem resztę suszu.

Dołożyłem grubszych patyków. Na koniec odpaliłem sosnową gałąź i trzymając płonącym końcem w dół, odczekałem aż się dobrze rozpali, by z tak zaimprowizowaną pochodnią podejść do bryczki pełen niepokoju, czy aby rabuś nie dobrał się do srebra?

Wystarczył rzut oka. Odetchnąłem z ulgą. Nic nie wskazywało, żeby ktokolwiek grzebał pod siedzeniami.

– Najpewniej nie zdążył – pomyślałem. – Burek w porę wyczuł intruza. Któż to jednak mógł być? Na pewno nikt miejscowy. To oczywiste. Jeżeli obcy, skąd wiedział, że obozujemy nad rzeką? Przecież przybyliśmy tutaj po zachodzie słońca i do zmroku nie pozostało wiele czasu, a jedynie wtedy ktoś mógł zauważyć biwak nad rzeką. W tym czasie widzieliśmy tylko jednego wędrowca na drodze. No, chyba żeby jeszcze ktoś poza nim przeciągnął przez wieś niezauważony? Zajęci czymś innym, nie bardzo zwracaliśmy uwagę na drogę. Ostatecznie jednak i tak nie miało to większego znaczenia, gdyż i zapóźnionemu jeźdźcowi również żaden z nas się nie przyjrzał.

Siedząc przy ognisku, dyskutowaliśmy o niedawnym wydarzeniu. Przy tym i Burek został doceniony. Huck specjalnie przygotował dla niego grubo posmarowaną smalcem pajdę chleba i dając po kawałku, głaskał psa po łbie, chwaląc jego czujność. Ten zaś wydawał się być bardzo zadowolony – nie wiem czy bardziej z poczęstunku, czy też z pieszczot i pochwały? Najlepiej więc przyjąć, że z jednego i drugiego.

Ostatecznie jednak znowu legliśmy na posłaniach, wychodząc ze słusznego założenia, że te parę godzin do świtu najlepiej przespać. Ponowna wizyta rabusia wydawała się nieprawdopodobna. Dwakroć potraktowany psimi kłami, najpewniej został skutecznie przepędzony. Wie teraz, że mamy czujnego psa, więc nie ma co liczyć na bezkarne grzebanie w naszych bagażach. Nie! Raz przepłoszony, tak szybko ponownie nie zaryzykuje, chociażby i uzbrojony.

Uspokojeni tymi argumentami wnet zasnęliśmy, tym razem już bez przeszkód śpiąc aż do rana.

Na zaraniu przyśnił mi się Jędrys Lysek. Mierząc w nas z dwu pistoletów, żądał wydania talarów. Jak się sprawa zakończyła? Niestety nie dośniłem, obudziwszy się pod wpływem emocji. Świtało. Z lasu za rzeką odzywały się pierwsze ptaki. Niebo na wschodzie różowiła jutrzenka. Moi kompani smacznie pochrapywali, spowici derkami po czubki nosów. Podobnie i Burek kimał w najlepsze, zwinięty w kłębek obok Grzesia.

Poleżałem jeszcze parę minut, podziwiając budzący się dzień. Potem jednak wstałem ostrożnie, aby nie budzić reszty towarzystwa.

– Niechaj jeszcze troszkę pośpią – pomyślałem.

Ognisko wygasło i nie było już sensu ponownie go rozniecać. Ochlapawszy twarz w rzece, zaczerpnąłem następnie dwie menażki wody i wróciłem na biwak. Po zalaniu palnika spirytusem, wstawiłem go do kochera i zapaliłem, ustawiając na koniec menażkę wody. Gdy się zagotowała, wsypałem do wrzątku torebkę zupy grochowej i utrzymując menażkę specjalnymi szczypcami nad palnikiem, przez piętnaście minut pilnowałem, żeby nie wykipiała. Następnie odstawiłem na boku i uzupełniwszy paliwa, nastawiłem wodę na herbatę. Nim się zagotowała, na lnianej ścierce leżały już pajdy chleba posmarowanego smalcem.

– Pobudka, pobudka, pobudka! – zarządziłem. – Śniadanie gotowe. Podnieście tyłki zanim ostygnie!

Trudno nie uznać takiego argumentu. Towarzysze wyprawy raz, dwa, w rzece zmyli z oczu resztki snu. W tym czasie herbata już się zaparzyła i można było zasiąść do wczesnego śniadania. W trakcie posiłku powróciliśmy do nocnego incydentu. Żaden nie miał wątpliwości, że o kradzież chodziło. Gdyby nie czujność Burka, kto wie jak by się sprawa zakończyła? Opowiedziałem również swój sen.

– Oby nie okazał się proroczy – skonkludował Huck. Coś tam jeszcze mówił, na co wszakże już nie zwracałem uwagi, całkowicie pochłonięty myślą, która mi się nasunęła pod wpływem właśnie tego zdania. Jeżeli Jędrys rzeczywiście zamierzał zawłaszczyć talary „Bractwa”, miałem odpowiedź dlaczego ich nie zwrócił i pozostały w dębińskim lesie. Gdyby nie jakaś poważna przeszkoda, byłby je stamtąd zabrał. Następna myśl zrazu wydała mi się niedorzeczna, ale po chwili już nie. Dreszcz przebiegł mi przez plecy.

– Jeżeli zdecydował się zabrać srebro, w pierwszym rzędzie winien się postarać o pozbycie jedynego świadka. Wprawdzie Grześ złożył uroczystą przysięgę zachowania tajemnicy, jednak czy dla złodzieja coś takiego jest wystarczającą rękojmią? Sam nieuczciwy, o to samo zawsze i innych będzie posądzał. No tak! Strzał w Grzesia podczas polowania dobrze pasował do tej układanki, zaś sprawca zabójstwa miałby szansę pozostania w cieniu. A później to natarczywe pytanie kapitana w czasie wizyty u Gamoniów: „I to już wszystko, coś mi rzec chciał?” oraz dopytywanie czy gadaliśmy z Frankiem? W sekundzie bowiem pojąłem, że skądś musiał powziąć wiadomość, iż mamy talary i zamierzamy je dać albo jemu, albo Frankowi. Skąd jednak o tym wiedział? Zakładając, że ani ojciec Mateusz, ani Grześ przed nikim się nie wygadali, a czego raczej byłem pewny, jedynie będąc świadkiem naszej rozmowy w polu, mógł się o tym dowiedzieć.

– A niech to! Ile usłyszał? Całą rozmowę czy tylko jej końcowy fragment? O zmianie planu i postanowieniu wyprawy do Lisowa już nie mógł wiedzieć. Podsłuchanie nas na plebanii byłoby raczej trudne do przeprowadzenia. Czy Jędrys znalazł się tylko przypadkiem we właściwym miejscu o właściwym czasie, czy też starał się mieć Grzesia na oku – chociażby tylko w nadziei znalezienia okazji posłania mu następnej kuli? Tego niestety nie sposób było uznać. W każdym razie pilnując nas, nie trudno mu przyszło ustalić – nawet po czasie – że wyjechaliśmy. Jeżeli dysponował wierzchowcem, mógł ruszyć naszym śladem. A czy to tak trudno wytropić trzech młodzików wędrujących bryczką? Wystarczyło popytać po drodze, chociażby tylko na mytach. Ktoś zawsze nas przecież widział. Nam zaś nawet w głowach myśl nie zaświtała, żeby zacierać za sobą ślady. Tak więc, zdążając naszym tropem tutaj dotarł, zaś biwak nad rzeką wydał mu się istnym zrządzeniem losu. Cóż, nie przewidział Burka na swej drodze. Czy domyśla się celu naszej podróży? Jedynie będąc świadomym kwatery wodza „Bractwa” w Lisowie, mógł się tego domyślać. To zaś Litera zapewne utrzymywał w głębokiej tajemnicy.

– A niech to! – zakląłem pod nosem. – Przecież zaprowadzimy go do Lisowa i ujawnimy kwaterę Litery! Wprawdzie członkowi „Bractwa”, ale jednak najprawdopodobniej człowiekowi nieuczciwemu. A czy to można być pewnym, że za dobrą zapłatę nie sprzeda swego szefa? – Na myśl o tym zimno mi się zrobiło. Czy jednak mam rację, a tok rozumowania jest prawidłowy? Może przesadzam w podejrzliwości?

Popatrzałem na druhów. Siedzieli jak poprzednio, lecz jakoś dziwnie na mnie spoglądali.

– Co tak na mnie patrzycie?

– Chyba wracasz z dalekiej podróży? Jedynie ciałem byłeś tu obecny, nawet drgnieniem powieki nie reagując, gdy do ciebie mówiłem.

– Przepraszam! Masz rację. Wszystko przez ten sen i twe późniejsze stwierdzenie. – Tu powiedziałem do czego doszedłem.

– Czy aby, Romku, nie za wiele spiskowego pojmowania wydarzeń? Chciał Jędrys ukraść talary „Bractwa”, z tym się mogę zgodzić. Ale żeby zaraz chciał zabijać Grzesia i nas podsłuchiwał w szczerym polu – przyznaję, że pośród wyrośniętych zbóż ograniczających widoczność – w zupełnie przypadkowy dzień? W to już mi trudniej uwierzyć. Wprawdzie pytał o Franka i mnie nagabywał, lecz ostatecznie jeszcze o niczym to nie świadczy. A już najbardziej w pogoń za nami aż tutaj trudno mi uwierzyć. Przecież z powodzeniem mógł nas już dopaść w Starych Panewnikach. Niestrzeżona bryczka stała w szopie za zajazdem. Chociaż nie wiemy, kiedy się w niej Burek zakwaterował? Lecz chyba przyznasz, że jadąc wierzchem, może dużo szybciej się przemieszczać niż nasz wehikuł. Dlatego, gdyby to on stał za nocnym incydentem, bez trudu byłby się z tym uwinął już dużo wcześniej. Nie demonizujmy więc biednego Jędrysa! Fakt, że wydał nam się typem niezbyt sympatycznym, jeszcze o niczym nie świadczy. W jednym wszakże na pewno masz rację. Nie powinniśmy otwarcie zajeżdżać do Lisowa. Lepiej dmuchać na zimne. Trzeba wymyślić jakiś ku temu powód albo nawet stanąć noclegiem poza Lisowem bądź upozorować defekt bryczki i niby to szukanie pomocy w najbliższej miejscowości. Tak, coś takiego wydaje mi się dobrym rozwiązaniem. Zaś teraz już sobie głów Jędrysem nie zaprzątajmy. Zwijamy biwak i w drogę! Oczywiście nie zawadzi mieć na wszystko oczu szeroko otwartych. Czuj duch! Wolę przesadzić w ostrożności niż zrobić głupstwo, którego można było uniknąć.

Nie powiem, żebym został całkowicie przekonany, lecz nie upierałem się przy swoim.

– Pożyjemy, zobaczymy – pomyślałem.

Po zwinięciu biwaku i załadowaniu sprzętu do bryczki, Huck z Grzesiem odeszli do zagrody. Zostałem z Burkiem na straży dobytku. Niebawem Grześ przyprowadził Baśkę, napoił w rzece i zaprzągł do dyszla. Stanąwszy na stopniu bryczki, popatrzałem na nadrzeczne łęgi, bór za rzeką oraz poranne słońce, które dopiero co wychynęło zza widnokręgu ponad borem.

– Pięknie tu – pomyślałem. – Chętnie bym tutaj dłużej się zatrzymał. Ale cóż, trzeba jechać, byśmy wreszcie mieli srebro z głowy. Miejmy nadzieję, że już nikt więcej nie będzie się chciał do niego dobrać.

 A gdy już bryczka ruszyła, wyciągnąłem obydwie saperki i położyłem na przednim siedzeniu.

– Na wszelki wypadek, dobrze ku obronie mieć coś pod ręką – postanowiłem. Zapamiętałem bowiem nauki majora ze studium wojskowego, że bój należy prowadzić ogniem, bagnetem i kolbą, a w razie potrzeby także saperską łopatką, która i do tego celu świetnie się nadaje.

Przy zagrodzie Grześ przystanął, aby zabrać Hucka, który tam został dla uregulowania z gospodarzem ewentualnych należności. Wnet wyszedł z chaty, oburącz dzierżąc spory gliniany garniec.

– A cóż on tam ma? – zaciekawiłem się.

Kapitan podszedł do bryczki i wyciągając do mnie ręce, podał gar nakryty drewnianą pokrywką.

– Trzymaj! Tylko nie wylej.

– Czego?

– Kwaśne mleko. Prawie pełen garnek. Będzie czym gasić pragnienie.

Ze stopnia odwrócił się jeszcze do gospodarza i pomachał ręką:

– Ostańcie z Bogiem! Jeszcze raz serdeczne dzięki za wszystko!

Grześ klepnął Baśkę lejcami i bryczka ruszyła gościńcem zdążającym na północny zachód. Niebawem polana ze wsią została za nami i znów wędrowaliśmy pośród mieszanego boru. W dwadzieścia minut nasz wehikuł dotarł do następnej poręby.

– Jeżeli się nie mylę, jesteśmy w Tworogu – oznajmił Huck. – Chyba należy do hrabiego Colonny. Tak przynajmniej kiedyś wyczytałem w przewodniku. Czyżby tego, o którym opowiadał ojciec Mateusz, wspominając pierwsze spotkanie z Literą? Czytałem też o kuźnicy nad Stołą. Podobno od pięćdziesiątych lat XVIII wieku zawiadywał nią nijaki Franciszek Krasowski – wysokiej klasy fachowiec kuźniczego rzemiosła, lecz kat dla prostych pracowników. W czasach francuskiej rewolucji zrewoltowani chłopi przepędzili go i to skutecznie.

Rozglądnąłem się, chcąc zlokalizować kuźnicę. Rzeczywiście, przy rzece było widać jakieś zabudowania.

Wkrótce i ta wieś pozostała za nami, zaś bryczka ponownie borem – lasem zdążała w kierunku Lublińca. Po dwu godzinach jazdy, przy strudze przecinającej gościniec, Huck zarządził półgodzinny odpoczynek. Grześ zaczerpnął wody i napoił Baśkę, a następnie założył jej paśnik z owsem. Ja tymczasem zdjąłem pokrywkę dosyć szczelnie zamykającą garnek i zaczerpnąwszy w kubek z jego zawartości, drobnymi łyczkami delektowałem się smakowitym trunkiem. Kapitan dla każdego uciął po dwie pajdy chleba. I tak ani się spostrzegliśmy, a tu już minęło ponad pół godziny.

Worek z owsem wylądował na koźle, Burek ulokował się na nim i pojazd żwawym tempem ruszył w dalszą drogę.

– Miejmy nadzieję, że wkrótce znowu znajdziemy się na otwartej przestrzeni. Nie wiem dlaczego, lecz te ciągłe lasy już mnie znużyły. Zdecydowanie wolę rozległe widoki i głębszą perspektywę.

– Mnie również zaczyna przytłaczać ta jednostajna zieloność i brak możliwości popatrzenia w dal! Ale, jak mówisz, mamy szansę na rychłą odmianę. To dobrze. Jednak wydaje mi się, że jeszcze przynajmniej godzinę nic w tym względzie się nie zmieni. Z mapy przypominam sobie, że nawet jeszcze w naszych czasach, od tej strony lasy dochodziły nieomal do miasta. Nie cieszmy się zatem przedwcześnie.

I tak pogadując, „nawijaliśmy na osie” kolejne pręty drogi, jeżeli tak górnolotnie można określić fakt jazdy ku zamierzonemu celowi. Czasami Grześ z kozła włączał się do rozmowy, czasami zaś w milczeniu zdążaliśmy do przodu, przed każdy kolejnym zakrętem mając nadzieję, że pokonawszy go, zostawimy lasy za sobą. Cóż, kiedy nasze pragnienia jakoś nie chciały się zmaterializować. Tym sposobem nasz pojazd dotarł do kolejnego – tym razem w prawo.

– Będzie już Lubliniec, czy jeszcze nie? – pomyślałem, mając nadzieję, że wyjdzie to pierwsze. Jednakże zanim bryczka zdążyła pokonać łuk drogi, Grześ gwałtownie ściągnął wodze, chyba nawet bardziej instynktownie reagując na polecenie zatrzymania, tym bardziej, że poparto je widokiem wylotów luf aż czterech pistoletów, z odwiedzionymi kurkami, w garściach dwu facetów tkwiących z obu stron drogi. W tej sytuacji trudno byłoby z nimi polemizować, zaś ponure gęby posiadaczy broni nie zachęcały do jakiejkolwiek konwersacji. Bez obrazy można by ich zakwalifikować jako zmaterializowanie się nocnego koszmaru.

Ten z prawej, zatknąwszy wpierw jeden z pistoletów za paskiem, przyskoczył do bryczki i jednym szarpnięciem wyrwał lejce z rąk wciąż zaskoczonego Grzesia. Jego kompan z lewej, cały czas szachując nas pistoletami, także zbliżył się do bryczki.

– Wyłazić! – rozkazał niezbyt przyjaznym tonem. Zbój, z prawej, kiwnięciem lufy pokazał Grzesiowi, że rozkaz również i jego dotyczy. Huck zasiadający z lewej strony siedzenia, zaczął się gramolić z wehikułu. Grześ zeskoczył z kozła na ziemię, natychmiast inkasując solidnego kopniaka. Aż się zatoczył!

Od tej chwili bieg następujących po sobie wydarzeń nabrał błyskawicznego tempa. Zademonstrowanie swej przewagi nie wyszło zbójowi na dobre. Wymierzając Grzesiowi kopniaka, zwrócił się do bryczki niemal plecami. A tam – na koźle – drzemiący dotąd Burek, podniósł się właśnie na cztery łapy. Zobaczywszy, że biją swego, długim susem wylądował na barkach draba. Nagłe uderzenie kilkunastu kilogramów zrobiło swoje. Drab rymsnął na ziemię, odruchowo ściągając spust pistoletu. Huknął strzał, na szczęście niecelny. Zagwizdała kula, rykoszetem odbita od ziemi. Chwilkę wcześnie Huck także stanął na gościńcu. Drab z tej strony bardziej wyciągnął ku niemu ręce zbrojne w pistolety, w ten sposób widocznie chcąc zademonstrować swą czujność i zdusić w zarodku ewentualną myśl o stawieniu oporu. Wystrzał kamrata na moment zmącił jego uwagę.

Capnąwszy gar, chlusnąłem kwaśnym mlekiem na pistolety w wyciągniętych dłoniach. I chociaż trzasnął zwolniony kurek tego wymierzonego w kapitana, zaś sekundę później i drugiego, skierowanego we mnie, ani jeden, ani drugi nie wypalił. Kwaśne mleko skutecznie zalało proch na panewkach, czyniąc chwilowo z pistoletów nieprzydatny złom. Nim drab ochłonął, Huck kopnął go w krocze. Zbój upuścił nieużyteczne żelastwo i przygięty do ziemi, oburącz złapał się za urażone „rodowe klejnoty”. Huck natychmiastowym sierpem troszkę go wyprostował, ja zaś cisnąwszy mu w łeb garncem, zakończyłem sprawę nokautem. Tymczasem powalony przez Burka zbój już się podnosił, sięgając po broń zatkniętą za pasem. Złapałem saperkę i jak wystrzelony wyskoczyłem z bryczki. Dzięki naprzykrzającemu się Burkowi, drab troszkę zmitrężył, zdążyłem więc doń przypaść nim zdążył odwieść kurek i klapkę zakrywającą panewkę. Natychmiast palnąłem go w łeb saperką na płask i zaraz poprawiłem. Rezultat natychmiastowy! Ugięły się pod nim kolana i niczym zwiędły liść, opadł na ziemię.

Raptem kątem oka dostrzegłem jakiś ruch w krzakach, kilkanaście metrów za nami i równocześnie doleciał gromkim głosem wydany rozkaz: „Halt!”

Padłszy obok powalonego zbója, złapałem jego nie wypalony pistolet i odwiódłszy kurek, skierowałem broń w tę stronę. W samą porę! Z boru na trakt wypadł jeździec, z pistoletem w wyciągniętej ręce.

„ Halt!” – wrzasnął powtórnie. Nim jednak zdołał okiełzać rumaka na tyle, by móc oddać celny strzał, z pozycji leżącej, oburącz dzierżąc broń, kropnąłem w niego, dziwnym zrządzeniem losu wytrącając mu pistolet z dłoni.

W momencie zawrócił i spiąwszy konia, ruszył cwałem w stronę Tarnowic. Wnet znikł za zakrętem drogi. Burek pognał za nim, lecz na kilkakrotny ostry gwizd Hucka wrócił. Grześ tymczasem uspokajał spłoszoną Baśkę. Na szczęście w porę zdążył złapać lejce i zaparłszy się nogami, jakoś zdołał utrzymać znarowioną kobyłę.

Rzut oka na jeźdźca wystarczył, bym rozpoznał tego samego typa w zielonym kubraku, którego przez lunetę obserwowałem ze wzgórza św. Wawrzyńca. Ten sam trójrożny kapelusz na głowie, jasna peruczka i okularki na nosie. Nie miałem wątpliwości – ten sam! A więc jednak nie tamtejszy dworski oficjalista, a drab wytrwale zdążający naszym tropem! Zaś do takiej postaci, jak nikt inny pasował mi Herr Füchschen i raczej nic nie było mnie w stanie przekonać, że jest inaczej.

Nie tracąc ni chwili, zebraliśmy broń pokonanych, zabierając również skórzane „tejsaki” – jak powszechnie nazywano przewieszane na pasku przez ramię sakwy na parę pistoletów, prochownicę i kule. Poniechawszy drabów leżących w pyle drogi, raz, dwa, zajęliśmy miejsca w bryczce, tak szybko, jak to było tylko możliwe, oddalając się z miejsca napadu. Nie muszę dodawać, że Grześ bardzo dbał, by Baśka nie zwalniała. Tym sposobem, po kilkunastu minutach szybkiej jazdy, nasz pojazd wreszcie wyjechał na otwartą przestrzeń, pozostawiając bory za sobą. Przed nami, w bliskiej perspektywie, widniały peryferyjne zabudowania od dawna już wyglądanego miasteczka.


[1]             pręt – dawna miara długości=6 łokci lub 12 stóp = 3,76m;

Skip to content