ODCINEK 3

Rozdział trzeci

 

          Następne dwa dni zleciały nam na zwożeniu zboża z Gamoniowych niw. Pogoda zrobiła się parna i stronami zaczęły przeciągać burze, na szczęście mijając Krzyżowice bokiem. Sytuacja taka dopingowała do wzmożonego wysiłku, by z robotą zdążyć na czas. Uwijaliśmy się więc jak w ukropie, odkładając „debatę” na później. Na razie i tak nie było sposobu przekazania „Bractwu” wieści o zagrożeniu. Niestety ksiądz Ignacy nie miał kontaktu z panem Antonim, jak również nie był świadomy innego dojścia do „Bractwa”, chociaż na pewno jakaś jego placówka czy rezydent znajdowali się w bliskim sąsiedztwie, o czym świadczył przykry przypadek wójta i Huberta, którzy niemal natychmiast doświadczyli jego obecności. Pozostawało więc oczekiwanie na powrót pana Antoniego lub ewentualne pojawienie się Franka. Licząc i na to, zaraz następnego dnia po odejściu Wacława, poszedłem do Żabkowej, prosząc o przekazanie Frankowi, gdyby się pojawił, że chcemy pilnie z nim mówić. Szukanie innych kontaktów wydawało mi się zbyt niebezpieczne z uwagi na możliwość dekonspiracji. O ponownej wyprawie do Lisowa w czasie żniw nie było nawet co marzyć. Pozostawało zatem tylko cierpliwe oczekiwanie.

Dopiero trzeciego dnia, wczesnym popołudniem, po zwiezieniu ostatnich snopów, siedliśmy w stodole, by wreszcie omówić przypadek Wacława. Opowiedziałem jak się sprawy miały, od rozmowy z Walusiem, do późniejszych działań w zagrodzie Żabkowej.

– Zatkałeś mu pistolety?! – nie wytrzymał kapitan. – Świetny pomysł! Ale się zdziwi, chyba że je sprawdzi i przeczyści. Jednak czy na tyle będzie skrupulatny? Przecież są załadowane i gotowe do użycia. Wątpię, żeby mu się chciało usuwać proch z panewek i sprawdzać stan kanalików. Na pewno to zrobił podczas ładowania. Jest więc szansa, że mu nie wypalą. I bardzo dobrze!

Potem, pomimo wcześniejszych wątpliwości, zaczęliśmy jednak główkować nad jakimś sposobem przekazania ostrzeżenia, gdyż co do tego, iż pomimo przeciwności trzeba to zrobić, wszyscy byli zgodni.

– Ba, czy jednak będziemy wiedzieli, że gadamy z właściwą osobą? Wyobrażacie sobie następstwa, gdyby to trafiło pod niewłaściwy adres? Wolę nawet o tym nie myśleć! Najlepiej jednak poczekać na powrót pana Antoniego lub pojawienie się Franka – wyraziłem swe wątpliwości.

– Coby dało się tak ich jakoś powiadomić, iże są pilnie w Krzyżowicach wyglądani – westchnął Grześ.

– Zaraz, zaraz! Pamiętacie Tłuczykąt – włączył się kapitan. – Zdziwiło nas, że gajowy Wincenty oczekiwał naszego przybycia. Gołębie – wyjaśnił wtedy pan Antoni. Wygląda więc na to, że dla szybkiej komunikacji dysponują namiastką poczty lotniczej. Nic tylko nadać depeszę do centrali, żeby ktoś kompetentny pilnie pojawił się w Krzyżowicach. Przecież wiedzą, że tu jesteśmy, więc skojarzą o kogo chodzi.

– Świetny pomysł, tylko jak znaleźć właściwy gołębnik – studziłem. – Chyba, żebyś się Grzesiu koło tego zakręcił? Dobrze pomyśl, kto ma gołębie i może być z „Bractwem” związany? Kto jeszcze z Frankiem do „Bractwa” przystał? Zacznijmy od tego.

Grześ zastanawiał się dłuższą chwilę, tak samo jak Huck marszcząc czoło.

– Zaraz widać, że są z jednej rodziny – pomyślałem. – Taka sama reakcja. Ani bym pomyślał, że nawet coś takiego można dziedziczyć!

– Z Frankiem wtedy poszedł jeszcze Szymek Nolepa, Jędrek Poloczek, Antek Frysz i Jonek Donnerstag – wyliczył.

– W pierwszym więc rzędzie od ich zagród należy zacząć sprawdzanie. Jest przecież prawdopodobne, że któryś do współpracy wciągnął kogoś z rodziny. To już dla ciebie Grzesiu zadanie. Oczywiście wcześniej możemy wspólnie obejść wieś i sprawdzić, u którego są gołębie? Potem jednak tylko ty możesz czegoś się dowiedzieć.

– I bez łażenie po wsi wiem, iże Szymek je miał, a jego młodszy brat Józek też zawdy przy nim wedle gołębnika się kręcił. Tedy Józka zapytam. Pójdę wieczorem. Teraz w polu będzie, a gadać z nim trza mi na osobności.

– Dobrze! Jak nie u niego to będzie, zajrzymy do Poloczków, Fryszów i Donnerstagów.

– Zgoda, Romku! Do wieczora już nie daleko. Cóż to zresztą za zwłoka te parę godzin? Jeżeli jednak nie znajdziemy i tak wypadnie poczekać na pana Antoniego lub Franka. Głową muru nie przebijesz – zakończył „debatę” kapitan. Bo i też żadnemu już więcej nie chciało się gadać. Praca ostatnich dni i włożony w nią wysiłek raczej skłaniały do ograniczenia aktywności i zafundowaniu sobie przynajmniej paru godzin odpoczynku. Pożegnaliśmy Grzesia, wprost ze stodoły odchodząc do siebie.

– Nie ma jak chociażby tylko krótka drzemka – pomyślałem, kładąc się na swym wyrku. W tym jednak wypadku drzemka znacznie się wydłużyła. Ocknąłem się raptownie. W izbie i za oknami mrok.

– Przespaliśmy wieczerzę. Trudno! – skonstatowałem z żalem. – Ale przynajmniej jutro będę się czuł, jak nowo narodzony. Aha, trzeba będzie zajrzeć do Żabkowej. Może jej zboże już przeschło? – pomyślałem jeszcze przewracając się na drugi bok. Przymknąłem oczy, mając zamiar znów pogrążyć się we śnie. Niestety niebawem natarczywe pukanie w okiennicę kazało mi o tym zapomnieć. Porzuciwszy przytulne posłanie, podszedłem do okna i uchyliłem połówkę okiennicy. (Noce były na tyle ciepłe, że nie zamykaliśmy okien, poprzestając na zamknięciu jedynie okiennic).

– Któż tam tak się dobija?

– Ale twardo śpicie! – usłyszałem głos Franka. – Klupia i klupia[1], i nic. Przód u Staśka, tera u ciebie. Umarlec by się już downo ocknął!

– Już idę drzwi otworzyć. Przecież nie będziemy tak przez okno gadali! – Zapaliłem ogarek w świeczniku i wziąwszy go w garść, poczłapałem do sieni. Zachrobotał klucz w zamku i przed nocnym gościem podwoje starej plebanii stanęły otworem.

– Chyba samo niebo zesłało cię do Krzyżowic! Skąd wiedziałeś, że ciebie wyglądamy?

– Anim o tym wiedzioł. Z czym innym mnie tu przysłano.

Poprosiłem Franka do „salonu”. Tu zapaliłem drugi ogarek, by nie siedział w ciemnościach, podczas gdy ja tarmosiłem Hucka, chcąc go wyrwać z krainy sennej ułudy. Powiodło się! Po chwili siadł na posłaniu, przetarł oczy i spojrzał na mnie:

– Co się, Romku, stało?

– Jest Franek. Wstawaj!

– Ale jaja! Telepatia?

– Mówi, że go tu z czymś posłano. Rusz się wreszcie! – ponagliłem.

W niewiele czasu później siedzieliśmy przy stoliku, na którym postawiłem obydwie świeczki. Zasłoniłem okno derką – ot tak, na wszelki wypadek. Lepiej, żeby u nas nikt Franka nie widział. Wprawdzie wydawało się to mało prawdopodobne, aby prawie ktoś zobaczył  go przez niewielkie otwory w okiennicach, jednak złośliwość losu mogła coś takiego sprawić. Można więc było spokojnie pogadać.

Wizytę zawdzięczaliśmy Żabkowej. Gdy późnym wieczorem Franek zjawił się u niej, natychmiast przekazała moją prośbę. Wprawdzie niezbyt już mu się chciało niemal z drogi iść do nas, ale matka dotąd nalegała, aż uległ.

– Czego tak pilnie ze mną godać chcecie? – zapytał zaraz na wstępie. – Co się jaśnie panu na polu przydarzyło, wiem.

– Nie, nie o dziedzica chodzi. Chyba ci matka powiedziała, że u niej żniwowaliśmy?

– Wiem. Serdeczne dzięki za to. Niech wom to Pan Bóg wynagrodzi, bo jo nijak zapłacić tego nie zdołom.

– A ten Wacław Weis, co to za jeden? Zbójnik? Dobrze go znasz? Posłałeś go do matki?

– Romku, weź na wstrzymanie! – przerwał mi kapitan. – Nie wszystko naraz!

– Ano jeszcze przed żniwami pytołech Wacława, czy by matce przy żniwach nie pomógł. Zgodził się.

– Kiedy to było? Pamiętasz? – wtrącił się Huck.

– Nimeśmy z panem Antonim za wami ruszyli. Wacek zaś u zbójników bez mała już pół roku jest. Z domu uciekać musioł, coby go do wojska nie wzięli. Spod Opola rodem, zatem w naszych stronach nikomu nie znany, to i bardziej tu bezpieczny. Pytoł, ile u matki obsianych jutrzni[2], a skorom mu rzekł, na trzy dni pobyt w Krzyżowicach obrachowoł. Tyla styknie – rzekł – iżbym wszytko wykosił. Dla bezpieczeństwa dłużej tu być nie chcioł.

– A później jeszcze z nim gadałeś? Mówiłeś mu, jak do matki trafić?

– Nie, później już nie. Jak tu dotrzeć, po prawdzie nawet nie chciał wiedzieć. – W gębie język mom, to zapytom. To najlepszy przewodnik. Nie frasuj się. Trafię. Zdążę na czas.  Ale pono przybył nieskoro[3], jak już żeście u matki żniwowali, wszakże trafił. A widzieć, jużech go nie widzioł. Od czasu jak my Jędrysa dopadli, Jurkowi Materli we młynie pomogom, czekając powrotu pana Antoniego, jako mi przykazoł. I tam mnie rozkaz doszedł, coby do Krzyżowic iść. Chłopy już kosić na pańskim mogą, wszakże co szósty snop za robota brać mają. Skoro świt, wieść o tym przez wieś pośla i do Materli wracom. Tak mi przykazano. A i dla Wacława polecenie mom, ale już odszedł i nie wiem kaj go znaleźć? Nie rzekł aby czego, coby mi w odszukaniu pomocnym było?

– Lepiej wam tego nie wiedzieć – powiedział, gdy go o to pytałem. Ale jest ktoś, kto na pewno wie.

– Kto taki?

– Major Gottlieb. Chyba jednak, Franku, o to go nie zapytasz?

– Chycili Wacka?!

– Nie, Franku. O czymś takim nie słyszeliśmy. Pewnie wciąż gdzieś buja, jako ten wolny ptaszek – Huck na to. – Pamiętasz srebrną odznakę żandarma, którą Jędrys w kapeluszu nosił? Taką samą Romek znalazł u Wacława. Tak samo schowaną w kapeluszu. Tylko nie srebrną, a mosiężną. Widać jeszcze niski rangą, ale wyższej wnet się może dosłużyć.

We Franka jakby piorun strzelił! Znieruchomiał, z niedomkniętą buzią, wytrzeszczał na nas oczy, czemu jednak nie należy się dziwić. Przecież Wacława uważał za jednego z nich, a może nawet i przyjaciela, skoro jego prosił o pomoc i ją otrzymał. A tu masz! Ktoś taki nagle okazuje się nie tylko wrogiem, lecz również śmiertelnym zagrożeniem dla wielu. Nad czymś takim przecież nie sposób przejść do porządku dziennego – ot tak – w jednej chwili. Milczeliśmy więc, dając Frankowi czas, by ochłonął.

– Pewnyś, Romku, tego co Stasiek prawi?! – zapytał wreszcie.

– Jak tego, żeś Franek.

– Jakeś na to wpodł, iże z przeniewiercą sprawa? Przecie nie tak – sam od siebie – w kapelusz Wackaś glądoł!

Chcąc mu oszczędzić dalszych pytań, opowiedziałem jak się rzecz miała. Słuchał, od czasu do czasu kręcąc głową z niedowierzaniem. Gdy skończyłem, jeszcze chwilę milczał, a potem stwierdził

– Ale trefił, chwaląc sie Jędrysem! Jako kulą w płot! Wszakże jak sie dostać do majora Gottlieba, niby nie po dobrowoli, dobrze umyślił. Coby nie Walencik, pewnie by sie nie wydało, iże żandar. Trza sie Wacka wystrzegać i wieść o tym wraz naczelnikowi słać. Dobrześ Romku rzekł, iże chyba samo niebo mnie do Krzyżowic zesłało. Rzecz to nie cierpiąca zwłoki! A i matka miała prawie[4], coby do wos wraz iść – dodał wstając z krzesła. – Późno już. Dobrej nocy!

Przyświecając ogarkiem, odprowadziliśmy gościa do drzwi.

– Jutro, Franku, wpadniemy do was umówić się na zwożenie zboża. Pewnie już przeschło? No, to bywaj! A nie daj się złapać! – rzuciłem na pożegnanie. Zamknąwszy drzwi, każdy wrócił do siebie. Do świtu pozostało jeszcze trochę czasu. Ułożyłem się znów wygodnie na posłaniu.

– Jeden kłopot z głowy – pomyślałem z ulgą, nakrywając się kocem po brodę. Zamknąłem oczy i wkrótce zasnąłem. Tym razem do świtu nic mnie nie budziło.

Wczesnym rankiem Grześ już czekał na nas przy wrotach zagrody.

 – Nie powiodło mi sie wczora z Józkiem godać. Dzisiok spróbuja.

– Nie trzeba, Grzesiu. Widzieliśmy się z Frankiem. Był u nas jeszcze przed północą. Uprzedzi o Wacławie kogo trzeba. Tym już nie musimy się trapić.

– Jak to dobrze! Wroz mi ulżyło. A bez cołką noc ino mi sie Wacław śnił.

Teraz, gdy odpadła nam ta sprawa, byłem ciekawy, jak też Franek wywiąże się ze zleconej przez „Bractwo” misji? Ile mu zajmie czasu przekazanie chłopom polecenia Litery? Chyba nie zwoła ponownego zgromadzenia na Kościelniku? Okazało się jednak, że nie doceniłem Franka. Jeszcze przed dziewiątą dworskie pola zaroiły się od żniwiarzy. Na pierwszy ogień poszedł szmat żyta za dworem, od dwu już tygodni czekający na zżęcie. Zatem działania Franka okazały się nad wyraz skuteczne, zważywszy krótki czas, którym dysponował do przekazania decyzji naczelnika. Żniwiarze, bez nadzoru Płoszczycy i jego bata, uwijali się na polu, nadspodziewanie sprawnie wykonując swoją robotę. Kobiety w drugiej linii podążające za kosiarzami, nie korzystając nawet z dworskich powróseł, wiązały snopy i kładły na rżysku. Jednak każdy co szósty odkładano bardziej z boku, a następnie przy stawianiu kopic przez trzecią linię, zaraz były odnoszone na chłopskie zagony, by tam czekały  zwózki. Wprost od Żabkowej poszliśmy za Pszczynkę popatrzeć na żniwujących. Zrazu żywiłem obawy, czy aby pomiędzy chłopami nie dojdzie do kłótni i przepychanek o snopy stanowiące zapłatę? W tym jednak względzie mile się rozczarowałem. Nic z tych rzeczy! Robota bez zakłóceń postępowała do przodu i nigdzie nie dostrzegłem jakichś niesnasek. Pełni podziwu wróciliśmy do Gamoniów, aby zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, jeszcze przed południem, wyruszyć drabiniastym wozem nas pole Żabków. Tym razem dołączył do nas i Wawrzuś, wydatnie wzmacniając nasz roboczy potencjał. Po cichu liczyłem również na  Franka.

– Jedno popołudnie chyba będzie mógł spędzić na matczynych zagonach? Wątpliwe, żeby go ktoś tam wypatrzył. Przecież prawie wszyscy zajęci są żniwami w innej stronie wsi. A chociażby nawet wójt bądź strażnik Hubert o nim się dowiedzieli, czując na karkach oddech „Bractwa”, nie tak skwapliwie podejmą swe policyjne obowiązki. Prędzej już przymkną oczy udając, że o niczym nie wiedzą.

Żabkowa i Franek, z widłami w dłoniach, już nas wyglądali. Zwiezienie zboża wozem do stodoły mogło zająć czas najwyżej  do wieczora. Natomiast użycie w tym celu tragacza, wydłużyło by tę czynność nawet na trzy dni, nie licząc włożonego w robotę wysiłku. Grześ zatrzymał wóz, by Żabkowa z synem mogli się dosiąść, a potem ruszył miedzą w stronę pola. Na pierwszy ogień poszedł jęczmień. Grześ z Wawrzusiem na wozie odbierali podawane snopki i równomiernie układali. A gdy wóz był już kopiasto załadowany, ruszyli do zagrody, a my ich śladem. Na miejscu wóz wjechał na gumno, na przestrzał otwartej stodoły i można było przystąpić do rozładunku. Huck z Frankiem odbierali snopy, układając je w sąsieku. Mnie w udziale przypadło trzymanie lejców, by koń przypadkiem nie ruszył z miejsca. Żabkowa tymczasem poszła do chałupy przygotować dla nas coś na ząb. Po rozładowaniu wozu wróciliśmy na pole, po następny ładunek. I tak kursowaliśmy pomiędzy niwami i zagrodą, zwożąc wyschnięte zboże do stodoły. Po czwartym nawrocie Żabkowa poprosiła strudzone bractwo do kuchni, żeby posiłkiem skrzepiło nadwątlone siły. Siedliśmy na ławach przy stole i można było się zabierać za jedzenie. Przez otwarte okno, od czasu do czasu  dochodziły odgłosy dalekich grzmotów. Perspektywa burzy wydatnie skróciła czas posiłku. Wnet wszyscy znów uwijali się przy załadunku następnego wozu. Na odległym horyzoncie, w północno – zachodniej stronie, piętrzyły się ciemne, burzowe chmury. Co chwilę spoglądałem w tym kierunku, chcąc ustalić czy burza idzie na nas, czy też jest szansa, że minie Krzyżowice bokiem. Wiatr był zachodni, więc miałem nadzieję, że może jednak jeszcze tym razem nam się poszczęści. I tak przy akompaniamencie raz dalszych, raz bliższych grzmotów, robota żwawo biegła do przodu, zaś dwa następne wozy zostawiły ładunek w stodole. Pozostała na polu reszta pszenicy mogła zapełnić jeszcze ze dwa, góra trzy wozy. Uwijaliśmy się więc jak w ukropie, mając nadzieję zwieńczenia sukcesem swych wysiłków – tym bardziej, że w międzyczasie większość burzowych chmur przesunęła się już bardziej na wschód.

Huck z Frankiem właśnie widłami podawali snopy kończące załadunek następnego wozu, gdy Grześ tkwiący z Wawrzusiem na wyżynach, raptem przyłożył dłoń do czoła, przysłaniając oczy przed blaskiem lekko przymglonego słońca.

– Strażnik Hubert lezie w naszo strona – zakomunikował po chwilce. – Jeszcze na drodze jest, ale niebawem przy waszej zagrodzie będzie.

– Znikaj Franku! – Reakcja kapitana była natychmiastowa. – Lepiej, żeby cię tu nie było.

– Jo sie tam Huberta nie boja! 

– Nie wątpię. Ale pomyśl o matce. Ty odejdziesz, ona zostanie. Potrzebne jej dodatkowe kłopoty? Nam też nie. Nie gadaj więc, tylko bierz się stąd, póki jeszcze czas!

Już bez dalszych protestów Franek dał nogę, w niewiele czasu później niknąc za krzakami dzikiego bzu porastającymi niewielką skarpę opadającą w stronę Osin. Podjąłem porzucone przez niego widły i podałem następny snop na już kopiasto załadowany wóz.

– Styknie[5]! – krzyknął z góry Wawrzuś. Zsunęli się z wozu. Grześ wziął od Żabkowej lejce, klepnął nimi konia w zad i wóz ruszył, a my w ślad za nim. W chwilę później na miedzy, zza fałdy terenu wyłonił się Hubert, zdążający w naszą stronę.

– A ten czego tu szuka?! – mruknął Huck. Tymczasem wóz już docierał do strażnika. Usunął się z miedzy, dając Grzesiowi wolny przejazd. Gdy wóz go minął, wrócił na miedzę, obrzucając nas badawczym spojrzeniem.

– Pono Franka w Krzyżowicach widziano. Gdzież jest? – zapytał ostrym tonem, skoro bliżej podeszliśmy.

– A to ci nowina! – odparła Żabkowa. – U mnie go nie ma. Gdyby był, przecie by na polu robił i bych Gamoniów o pomoc pytać nie musiała. Tedy, Hubercie, nie padej byle czego.

Hubert pokręcił głową niezadowolony i mijając nas, poszedł w stronę pola, widocznie chcąc ogarnąć wzrokiem całe Żabkowe zagony, co z naszej pozycji było jeszcze niemożliwe.

– Widocznie wciąż ma nadzieję tam zaskoczyć Franka. Skąd jednak o nim wie? Czyżby został uprzedzony? – myślałem gorączkowo. – A niech to! – w tym bowiem momencie przypomniałem sobie o kuchennym stole, gdzie na pewno pozostały brudne nakrycia. Wystarczyło policzyć miski, by znać liczbę biesiadników. Natychmiast trzeba usunąć jedno!  Już chciałem pobiec do zagrody, lecz w ostatniej chwili coś kazało mi odwrócić głowę i spojrzeć za Hubertem. I bardzo dobrze! Dzięki temu nie strzeliłem głupstwa. Strażnik bowiem doszedł jedynie do miejsca, skąd mógł zobaczyć całe pole i stwierdzić, iż Franka tam rzeczywiście nie ma. Zaraz potem zrobił w tył zwrot i ruszył za nami.

– Ale bym skrewił! – Opanowałem więc emocje, dotychczasowym tempem podążając z resztą towarzystwa. Jeszcze przed zagrodą doszedł nas Hubert i wraz z nami wszedł do stodoły. Popatrzał po sąsiekach, ale i tu niczego nie znalazł.

– Pójdźmyż do chałupy – warknął do Żabkowej. A mnie aż się nogi ugięły. – Ale wpadka! – pomyślałem patrząc za nimi. Weszli do środka. Po chwili przez otwarte okno zobaczyłem ich przy kuchennym stole. Z biciem serca czekałem tego, co teraz musiało nastąpić. Lecz chociaż minęła już następna długa chwila, nadal  nic nadzwyczajnego się nie działo. – Liczyć nie potrafi?! Chyba niemożliwe!

Po następnych paru minutach, które wydawały mi się wiekiem, zobaczyłem w drzwiach strażnika i matkę Franka za nim. Hubert ruszył ku wrotom. Jednocześnie z dwu stron – od Warszowic i Krzyżowic – podjechało dwu jeźdźców. Wystarczył rzut oka, by rozpoznać żandarmów. Hubert bezradnie rozłożył ręce i przecząco pokręcił głową.

– Scheiskerl[6]! – rzucił jeden z żandarmów i trąciwszy wierzchowca ostrogą, ruszył w kierunku centrum wsi, a drugi, z nieznacznym opóźnieniem, za nim. Także Hubert wyszedł na drogę, lecz obrał przeciwny do jeźdźców kierunek, by jednak wnet skręcić na ścieżkę biegnącą groblą ku Pszczynce. Odetchnąłem z ulgą, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co się wydarzyło. – Jak to możliwe, że po brudnych nakryciach nie zorientował się, że przy stole było o jednego biesiadnika więcej? Karygodny brak spostrzegawczości? Gdy już strażnik odszedł wystarczająco daleko, Grześ wierzchem dłoni otarł pot z czoła i westchnąwszy z ulgą, powiedział:

– Ledwiech zdążył miska z łyżką i kubek Franka ze stoła do piekaroka[7] wrazić, a jego sakwa z nimi. Na widoku była. A ciężko! Pewnie w niej ze dwa pistolety mo. Inom we strachu był, coby mnie Hubert w chałupie nie naszedł, wszakże w ostatni czas stodołych dopodł! Trza Frankowi rzec, iże żandary za nim glądajom.

Wpierw jednak należało rozładować przywiezione snopy. Poszło szybciej niż przypuszczałem. Podziwiałem przytomność umysłu Grzesia i błyskawiczne działanie, które zmieniło nieomal już zawaloną sytuację. Po rozładunku siedliśmy na wóz, Grześ uruchomił szkapę i w niewiele czasu później byliśmy na miejscu. Rozglądnąłem się za Frankiem, ale wciąż jeszcze tkwił w krzakach, wobec czego Grześ poszedł go uprzedzić o grożącym niebezpieczeństwie. Uznaliśmy, żeby na razie przy nas się nie pokazywał, a do zagrody zostanie zawieziony w ostatniej furze[8] zboża. A czy to można było być pewnym, że Hubert jeszcze do nas ponownie nie zaglądnie, licząc na zaskoczenie? I taką ewentualność również należało uwzględnić.

W ekspresowym tempie załadowaliśmy wóz, odstawili do stodoły, rozładowali i wrócili na pole po ostatni ładunek. Potem kapitan wrócił miedzą w miejsce, skąd miał dobry widok na okolicę. Zatrzymał się i otarłszy czoło rękawem, błyskawicznie zlustrował otoczenie. Zdjął z głowy kapelusz i nim się powachlował. Był to znak, że wszystko w porządku i Franek może opuścić kryjówkę. Poszedłem po niego. W parę chwil był już na nie tak kopiasto, jak poprzednio załadowanym wozie. Wawrzuś nakrył go kilkoma snopkami i można było ruszać. Wyprzedzając wóz, dołączyłem do kapitana i poszliśmy przodem, pilnie lustrując okolicę. Jednak wokoło panował spokój i nikt podejrzany nie kręcił się w polu widzenia. Ale i tak poczułem ulgę, gdy wóz wtoczył się do stodoły. Franek odrzucił kryjące go snopki i zeskoczył na gumno. Opróżnienie fury nie zajęło wiele czasu. Skoro ostatnie snopki spoczęły w sąsieku, Grześ wyprowadził zaprzęg na podwórze, gdzie wpierw napoił konia, a następnie założył mu na pysk worek – paśnik z owsem i odpiął orczyk od wozu, by zwierzak miał ciut więcej swobody. Po pobieżnym ochlapaniu się przy studni, strudzone bractwo znów zasiadło przy kuchennym stole. I Grześ zdążył do nas dołączyć nim jeszcze jadło wylądowało na stole.

– Co, Franku, masz w sakwie? Parę pistoletów? – zapytał Huck. – Franek potwierdzająco skinął głową.

– Pięknie byśmy wyglądali, gdyby je Hubert dostał w łapy! Dobrze, że Grześ go ubiegł i zdążył sakwę schować w piekaroku[9]. Szczęście, iż tam Hubert nie zaglądnął. Mogłeś przynajmniej ją gdzieś schować, a nie zostawiać na widoku. Tak mi się wydaje, że jeżeli jesteś uzbrojony, to się z bronią nie rozstawaj, chociaż przyznaję, że trudno mi sobie wyobrazić robotę w polu z pistoletami za pasem. Ale je mieć pod ręką, to co innego. Przezorny zawsze ubezpieczony! Gdyby nas żandarmi zaskoczyli na polu, miałbyś przynajmniej czym się bronić. Widłami niewiele byś zwojował!

– Mosz prawie! Mojo wina – Franek grzmotnął się w pierś aż zadudniło. – Od zaroz sie poprawia! Niech mi się ino jaki żandar nawinie, zarozki weń pukna[10]!

– I całej wsi napytasz biedy. Jeżeli już chcesz próbować pistoletów na żandarmach, co poniekąd wydaje mi się rzeczą chwalebną i godną naśladowania, rób to raczej gdzieś na uboczu – tak, żeby nie było można o to winić postronnych. Wcześniej pomyśl nawet ze dwa razy, nim raz strzelisz głupstwo. Po co przez ciebie mają niewinni cierpieć? – zakończył przydługi wywód. Franek pokiwał głową, lecz nie protestował. Widocznie uznał argumenty Hucka. Skończywszy posiłek, wyszedł do sieni i zaraz wrócił ze sakwą w ręku. Położył ją na ławce i z wnętrza wydobył rzeczywiście dwa długolufe pistolety. Uchylił klapek, sprawdził proch na panewkach i na powrót włożył do torby. Następnie wyciągnął nóż w skórzanej pochwie, z przytroczonym długim rzemieniem i przewiesił przez kark, a nóż schował pod koszulą, wetknąwszy pochwę za pasek spodni.

– Zarozki sie lepiej czuja – stwierdził, po czym – tak od serca – podziękował za okazaną matce pomoc. – Nigdy wom tego nie zapomna. Bóg zapłać! Żabkowa również dziękowała i było bardzo przyjemnie. Pogadaliśmy jeszcze jakiś czas, lecz w końcu trzeba było się zbierać.

– Uważaj, Franku, na żandarmów, wójta i Huberta, chociaż ci dwaj ostatni chyba raczej ciebie winni się wystrzegać. Bywaj zdrów! A pozdrów od nas naczelnika i panów Józefa oraz Floriana. Pewnie już się z nimi nie zobaczymy, a szkoda – rzuciłem na pożegnanie.

Wyszliśmy na podwórze i posiadali na dnie wozu między szczeblami drabin. Grześ zdjął kobyle paśnik i wrzucił na wóz, a następnie zapiął orczyk u nasady dyszla i jako ostatni zajął miejsce na furze. Ująwszy lejce, ruszył z miejsca, kierując zaprzęg w rozwarte wrota. Już z drogi pomachaliśmy jeszcze Żabkom rękoma. Horyzont od zachodu pojaśniał, zapowiadając koniec burzy, która i tym razem szczęśliwie przeszła bokiem. Lekko zamglone słońce zdecydowanie chyliło się już ku zachodowi, zwiastując koniec kolejnego znojnego dnia. Przed nami, w niedalekiej perspektywie, ponad koronami kępy drzew, sterczała wieżyczka kościelnej sygnaturki na szczycie strzelistego dachu pokrytego jeszcze jasnymi gontami. Przy wrotach Gamoniowej zagrody zsiedliśmy z wozu, by tym razem, już bez zaglądania do nich, pójść wprost do siebie. Po posiłku u Żabków byłem syty, podobnie i Huck, zaś zmęczenie skłaniało raczej do odpoczynku. Skoro więc nasze stopy stanęły w starej plebani, każdy udał się do siebie. Bez zbędnych ceregieli walnąłem się na wyrko z postanowieniem, iż do rana żadna siła mnie z niego nie ruszy. Sądzę, że kapitan również powziął podobne postanowienie, bo i też byliśmy zmordowani niczym galernicy po ciężkim rejsie. Nic zatem dziwnego, że w niewiele czasu później, zamiast rozkoszować się zachodem słońca pośród sielskiego krajobrazu, chrapałem w najlepsze, pozostawiając sobie estetyczne doznania na inną okazję.

Niestety i tym razem nie było mi dane wytrwać w swym postanowieniu. Podobnie jak nocy ubiegłej, łomotanie w okno wyrwało mnie z krainy sennych marzeń. Klnąc pod nosem, zwlekłem się z posłania i nie zapalając świeczki, podszedłem do okna i uchyliłem połówkę okiennicy.

– A kogóż tam diabli niosą – chciałem zapytać, lecz w porę ugryzłem się w język. – Przecież tak nie wypada!

– No, gibkoś sie zbudził – doleciał mnie z mroku głos Franka. – Wpuścisz mnie?

– Zaraz ci otworzę, tylko zapalę świecę.

W niewiele czasu później nocny gość znów siedział   w „salonie”, a ja tarmosiłem kapitana.

– Cóż tam znowu, pali się? – zapytał sennym głosem.

– Nie, ponownie nas Franek odwiedza. Jeszcze nie wiem dlaczego, ale pewnie zaraz się dowiemy. Zbieraj się! – popędziłem. Według pozycji księżyca na mrocznym niebie uznałem, że jeszcze jest przed północą. Huck chyba pomyślał o tym samym, gdyż z szufladki komody wyciągnął zegarek i rzuciwszy nań okiem stwierdził:

– Dopiero za pięć jedenasta! Ale i tak już się troszkę pospało. Pójdźmy do Franka – odłożył zegarek na swoje miejsce.

– Co cię sprowadza? – zapytałem od drzwi. – Wydarzyło się coś niezwykłego?

– Nie, ino Hubert w karczmie pije, a chciołbych mu rzec pora słów. Pomożecie go złowić, skoro z karczmy wyjdzie? W hareszcie go zawrymy. Ani sie tego spodzieje[11].

Wprawdzie niezbyt mi się widziała nocna eskapada, ale cóż było robić? Nie wypadało Frankowi odmówić. Spojrzałem na Hucka. Chyba i on nie był zachwycony perspektywą nocnej wyprawy, ale po chwili wahania skinął głową na znak zgody:

– Powiadasz, że mu chcesz coś powiedzieć? Prędzej chyba jego zadkowi – zaśmiał się.

– Dobrześ, Staśku, rzekł. W hareszcie sposobny bat ku temu mają, tedy będzie czym pogwarzyć.

– Dobrze Franku, pomożemy – wyraziłem zgodę. – Byle przy tym byś Huberta za bardzo nie zmaltretował. Za nadgorliwość jakaś nauczka na pewno mu się należy. Wypada jednak to przeprowadzić po cichu tak, żeby nie wrzeszczał. Nie trzeba nam rozgłosu.

– Zabierzemy maski – wtrącił Huck. – Byłoby źle, gdyby nas rozpoznał. Pijany czy nie, lepiej  nie pokazywać swych twarzy.

– Oczywiście! – przytaknąłem. – Masz jakiś sznur i szmatę, żeby mu dzióbek zatkać? – zapytałem Franka. Ten uśmiechnął się od ucha do ucha, potwierdzająco skinąwszy głową.

– Bierzemy pistolety? – zapytałem, jako że po wyprawie do Lisowa każdy z nas dysponował po parze, z zapasem kul i prochownicą. Ot, remanenty po tragicznie zgasłym Jędrysie i towarzyszących mu żandarmach.

– Na wszelki wypadek po jednym nie zawadzi. Po co się nadmiernie obciążać?

Chwilkę zastanawiałem się, czy by również nie zabrać perspektywy? Wprawdzie po ciemku niewiele przez nią zobaczę, ale zawsze jednak coś. Oczywiście lepszy byłby noktowizor, lecz skąd taki wziąć? Przecież na Huberta na pewno nie będziemy czatowali pod drzwiami karczmy, a raczej w jakimś od niej oddaleniu, na trasie do domu. Dobrze by więc jednak zabrać lunetę. W blasku księżyca zawczasu winienem go rozpoznać – zadecydowałem, wkładając lunetę do kieszeni. Jeszcze tylko pistolet za pas, parę kul i prochownicę do jednej kieszeni drelichowej bluzy oraz maskę z rękawa starej koszuli do drugiej i można było iść. Huck zamknął drzwi wejściowe i odłożył klucz obok kolumny podpierającej dach ganku. I tym razem znaną dziurą w płocie opuściliśmy teren plebanii. Na granatowym niebie, usianym srebrnymi punktami rozlicznych gwiazd, przyświecał już dosyć „tłusty” sierp księżyca pierwszej kwadry, od czasu do czasu przysłaniany jakąś chmurką. Na północ od nas znów się błyskało i dochodziły słabe odgłosy dalekich grzmotów.

– Gdzie zaczekamy na Huberta? – zapytałem. – Chyba nie przy karczmie? Tam łatwo mógłby nas ktoś zauważyć. A tego chyba należy uniknąć?

– Nie, nie przy karczmie, a wedle[12] haresztu. Tam iść musi.

Od aresztu do karczmy nie było daleko. Wyglądając zza jego węgła, miało się  ją jak na dłoni. Naturalnie nocna pora utrudniała obserwację, lecz jej nie uniemożliwiała.

– Dobrze, Franku! Przyczaimy się za aresztem. Byle nie kazał nam zbyt długo na siebie czekać.

– Przed północką karczma zawierają.

Resztę drogi przemierzyliśmy w milczeniu. Księżyc dał nura za chmurę i wokoło pociemniało. Lecz oto już cel przed nami! Franek sprawdził drzwi aresztu. Były zamknięte. Schylił się i spod klepkowego wiadra stojącego pod ścianą wydobył klucz.

– Ale go dobrze chowają! – zachichotał. – Downo już o nim wiem. – Otwarł zamek i odłożył klucz pod wiadro. Stanęliśmy za boczną ścianą. Wyciągnąłem lunetę, zdjąłem wieczka i rozłożyłem na całą długość, a potem wyglądając zza węgła, przyłożyłem do oka, kierując obiektyw na karczmę. Minęła chwila zanim ustawiłem ostrość obrazu. Przymknąwszy jedno oko, wytrzeszczałem drugie przytknięte do okularu, chcąc coś dostrzec. Niebawem księżyc wyszedł  zza chmury i zaraz przed okiem pojaśniało. Chwilkę patrzałem na ciemną ścianę karczmy i jej dwa jasne okienka oraz niedomknięte drzwi, którymi na drogę padała smuga światła. Następnie spojrzałem na bliższą chałupę wójta, a właściwie według oficjalnej nomenklatury – sołtysa, którego jednak powszechnie nazywano „fojtem”. Ciemne okna świadczyły, że pan wójt z domownikami już we śnie się pogrążył. Zacząłem wolno przesuwać obiektyw na powrót w stronę karczmy. Raptem w obrazie okularu coś się poruszyło. Złudzenie? Minimalnie cofnąłem lunetę, by wrócić w poprzednie miejsce – narożnik plecionego płotu okalającego zagrodę i krzak bzu przy nim. Lekko poprawiłem ostrość, wlepiając wzrok w to miejsce.

– Cóż tam mogło się poruszyć? Może gałąź krzaku? Ale przecież prawie nie ma wiatru. Wytrzeszczając oko, wstrzymałem nawet oddech. I znowu dostrzegłem jakiś ruch, jakby coś się przesunęło pomiędzy gałęziami. Po chwili zza krzaku wysunęła się głowa i fragment tułowia. Nakrycie głowy nie pozostawiało cienia wątpliwości: Żandarm!

Jeszcze bardziej wysunął się i patrząc w stronę karczmy, zamachał ręką. I ja natychmiast  tam skierowałem obiektyw lunety. Ale przy karczmie nikogo! Wobec tego, wolniutko przesuwając obiektyw, zacząłem penetrować jej najbliższe otoczenie. Nie wątpiłem, iż żandarm dawał tam komuś znak. Naturalnie swemu towarzyszowi. Przecież u Żabków było ich dwu! Wreszcie w polu widzenia ukazał się rozwidlony pień lipy rosnącej w sąsiedztwie.

– Czyżby ukrył się na drzewie? – Dłuższą chwilę lustrowałem dolne partie korony, konar po konarze, aż na jednym, niezbyt wysoko, nieco powyżej rozwidlenia, znalazłem ptaszka!

– A to cwaniaki! Zaczaili się przy karczmie i chcą zapolować, wystawiając Huberta na wabia. Dobrze skalkulowali! Franek, jeśliby rzeczywiście był w Krzyżowicach, winien skorzystać z okazji dorwania Huberta. A jeżeli nawet nie Franek, to może przynajmniej któryś ze zbójników. Wszak poprzednio również szybko zareagowali. Poczekają więc na to, co się wydarzy, gdy pijany Hubert opuści karczmę. Przy tym bynajmniej bym się nie zdziwił, gdyby jego pijaństwo było tylko udawane. Wtedy pełne zaskoczenie gwarantowane.

Rzuciłem jeszcze raz okiem na drzwi karczmy, lecz tam niczego nowego. Wobec tego wycofałem się i w paru słowach uprzedziłem Franka, co go może spotkać.

– Powiadosz, iże żandary chcą mnie złowić, a Hubert pijaństwo może ino udować? A to przechera!

– Najlepiej, gdybyś na niego zaczekał w areszcie, zostawiając uchylone drzwi. Jestem pewny, że ujrzawszy je otwarte, nie omieszka zajrzeć do środka. Dasz mu w łeb i wciągniesz do celi. Ani się żandarmi zorientują. My, na wszelki wypadek, przytaimy się na zewnątrz, z pistoletami gotowymi do strzału. Jeśliby nawet przyszli za nim, we trzech damy sobie z nimi radę. W łeb i do aresztu!

– Dobrze, Romku, godosz! Tako zrobimy.

Gdy tak gadaliśmy, z zapłotnej drogi wyłoniło się światełko latarni nocnego stróża Wojciecha. Księżyc przed chwilą dał znów nura za sporą, ciemną chmurę i wyglądało na to, że nie tak szybko zza niej wychynie. Pociemniało zdecydowanie, co znakomicie sprzyjało naszym planom. Do pełni szczęścia jedynie brakowało Huberta. Cóż, kiedy złośliwy przypadek w zastępstwie podesłał Wojciecha, który w tym momencie był tutaj osobą najmniej pożądaną.

– Franku! Do aresztu! Szybko! Nie zapomnij zostawić drzwi uchylonych. Capniesz Wojciecha i zamkniesz w celi. I zabierz mu latarnię – w jednej chwili zmodyfikował mój plan kapitan. – Bierz się! – ponaglił, gdy Franek chciał jeszcze o coś pytać. Naciągnęliśmy maski na głowy i na powrót założyli kapelusze, przytajeni za węgłem czekając na dalszy bieg wypadków. Chyboczące się w rytm kroków światełko latarni było coraz bliżej. Skoro dotarło na wysokość aresztu, zatrzymało się na chwilę, a następnie zmieniając kierunek, ruszyło wprost do drzwi. Wstrzymałem oddech. Lekko zaskrzypiały zawiasy szerzej rozwieranych drzwi. Zerknąłem zza węgła. Wysoko uniesiona latarnia, a tuż za nią ciemna sylwetka Wojciecha właśnie przekraczały próg aresztu. W sekundzie znalazłem się przy drzwiach i w następnej były już zamknięte. Jak na razie, wszystko przebiegało bez zbędnego hałasu. Byłem ciekawy, jak Franek sobie radzi? Ale pewnie dobrze, gdyż nocnej ciszy nadal nic nie zakłócało. Wkrótce zastukał w drzwi, żeby go wypuścić. Cofnąłem nogę podpierającą drzwi i nasz towarzysz mógł wyjść.

Przyłożyłem znowu lunetę do oka, by spojrzeć na karczmę. Wprawdzie mrok nadal znacznie utrudniał obserwację, jednak nie na tyle, żeby nie dostrzec prostokąta na oścież otwartych drzwi, rozjaśniony blaskiem światła padającego ze środka i na tym tle, ciemnej sylwetki kogoś opuszczającego karczmę. Czyżby Hubert? Wyostrzając obraz, skupiłem na nim uwagę. Obserwowany chłop, zataczając się raz w lewo, raz w prawo, niezbyt spiesznie ruszył w naszą stronę. Lecz chociaż wytrzeszczałem oko tak, aż mi zaszło łzami, nie mogłem stwierdzić czy ku nam zdążający rzeczywiście jest tym oczekiwanym?

– Pal licho! – pomyślałem. – Podejdzie bliżej, rozpoznam. Ważniejsi żandarmi. Ruszyli się z kryjówek, czy też nie? – Skierowałem obiektyw w rozpoznane miejsca, chwilę lustrując wpierw najbliższe otoczenie krzaku przy płocie wójta, a następnie lipę opodal karczmy. Ale tam, jak na razie, nic się nie działo. Żadnego ruchu. Czyżby nadchodzący pijak nie był strażnikiem? Jeszcze raz omiotłem wzrokiem sąsiedztwo karczmy, w której w międzyczasie  zamknięto już drzwi. Lecz żandarmi chyba nadal tkwili w ukryciu. W każdym razie nikt, poza pijakiem, nie pojawił się na drodze, zaś wydawało się wątpliwym, żeby go asekurowali zza opłotków. Przemieszczanie się tamtędy nawet za dnia było utrudnione, a co dopiero nocną porą!

Przeniosłem obiektyw na strudzonego wędrowca, któremu posuwanie się do przodu najwyraźniej sprawiało coraz większe trudności. Wprawdzie już bardziej zbliżył się do nas, niestety nie sposób było rozpoznać, z kim sprawa?

– Franku, bierz Wojciechową latarnię i ruszaj mu na przeciw – szepnąłem. – Tylko nie za szybko! Statecznym krokiem, tak jak Wojciech. Pistolet miej w pogotowiu. Jeżeli to Hubert, wiesz co robić. Uważaj jednak, gdyż może tylko udawać pijanego.

Po chwilce, dzierżąc latarnię w opuszczonej ręce, poszedł na przeciw nadchodzącemu, chociaż w tym wypadku użycie określenia nadchodzący jest chyba zbyt optymistyczne. Biedakiem potężnie rzucało, raz w jedną, to znów w drugą stronę, a nawet do tyłu, nic zatem dziwnego, że przyrost pokonywanej odległości w zamierzonym kierunku był minimalny.

– Czyżby specjalnie tak udawał, by się zbyt nie oddalić od żandarmów? To prawdopodobne, ale wnet się rzecz wyjaśni – jako że Franek, udający nocnego stróża na obchodzie, był coraz bliżej. – Chociażby nawet był trzeźwy, jak to nowo narodzone dziecię, nie powinien w nadchodzącym z latarnią podejrzewać zagrożenia. Ot, Wojciech sumiennie wykonujący powierzone obowiązki.

Lecz  oto na drodze już doszło do spotkania. Z lunetą przy oku, z zapartym tchem, oczekiwałem tego, co nastąpi?

– Czy w ogóle mamy do czynienia z Hubertem? Jeżeli tak, czy rzeczywiście jest aż w takim stopniu upojenia, jak by to wskazywał sposób poruszania? Jeżeli  natomiast tylko udaje, jak się zachowa, gdy pozna, że nie z Wojciechem ma do czynienia? Podświadomie oczekiwałem najgorszego, to jest wezwania pomocy żandarmów. Jednak, jak dotychczas, nic nadzwyczajnego się nie działo. Franek zawrócił i wraz z amatorem mocnych trunków, niespiesznie podążał w naszą stronę, czemu towarzyszyło lekkie wahania niesionej latarni. W niewiele czasu dotarli do aresztu. Nie spuszczałem z nich oka, dlatego zawczasu wiedziałem, iż facetem z karczmy rzeczywiście jest Hubert. Wyraz jego twarzy wskazywał, że dobrze sobie tam pofolgował. Franek wiódł go pod rękę, przytrzymując w krytycznych momentach, aby nie rymsnął na ziemię. Strażnik bełkotał coś do niego, najwyraźniej wciąż  mając go za Wojciecha. Nasz druh otworzył drzwi aresztu i z Hubertem wszedł do środka. Wprawdzie strażnik wyrażał słaby sprzeciw, lecz Franek tym się nie przejmował.

– Tu dychniesz do rana. Po co do dom leźć jeszcze taki kawał drogi? 

– Mosz prawie, Wojciechu. Nie wydola – zabełkotał, padając na prycz w przedsionku aresztu. A ja sądziłem, że go zamkniemy w celi. Jednak Franek to sobie odpuścił.

– I tak bydzie społ najmniej do połednia, abo i dłużej. A gdzie, to mi za jedno. I daremnie mu tera zadek prać. Ani tego oźralec[13] świadom bydzie i do jutra nawet nie spamięto. Tfu! – splunął na ziemię. – Daremny trud! – wyszedł przed drzwi i przyciszonym głosem polecił byśmy się schowali. – Coby wos Wojciech nie uwidzioł – wyjaśnił.

Zniknęliśmy więc znów za węgłem, a Franek wrócił do aresztu uwolnić Wojciecha. Niebawem byli na drodze.

 – Mosz latarnia i idź aże do Borskiego, a tam bez grobel i ławka na Pszczynce ku dworowi. Potem wedle Machnika sie wrócisz do wsi. I nie leć, ino tak idź, jako zawdy leziesz. A bydziesz cicho, boś tu nic nie widzioł. A ino coś o tym pierdniesz, to cie dostana i w łeb pukna – pogroził lufą trzymanego w dłoni pistoletu. Wojciech skinął potwierdzająco głową, capnął latarnię i natychmiast ruszył w stronę zapłotnej drogi. I chociaż na pewno chciał się stąd jak najprędzej ulotnić, nie przyspieszał kroku. Groźba, poparta pistoletem, zadziałała skutecznie. Spojrzałem w niebo, czy aby księżyc wnet nie wypłynie zza chmury? W samą porę! Jeszcze tylko ciut i chmura się skończy. Jednak za nią była już następna.

– Zamknij, Franku, areszt i zmykajmy – zaproponował kapitan. – Nic tu po nas! Hubert chrapie w najlepsze i co najwyżej zapaskudzi sobie portki. Ale to jego, a nie nasze zmartwienie.

Propozycja Hucka wydała mi się jak najbardziej trafna, niestety nie uwzględniła jednego – żandarmów. Ci zaś w międzyczasie porzucili dotychczasowe pozycje i drogą zdążali w naszym kierunku. W tej sytuacji wycofanie spod aresztu nie było łatwe, a za parę chwil dodatkowo utrudnione księżycowym oświetleniem – wprawdzie nie na długo, ale jednak wystarczające, żeby nas zlokalizowano.

– Cofnijmy się za areszt. Szybko, póki nas jeszcze nie widzą! – przynagliłem szeptem, gdyż w tym momencie takie posunięcie wydało mi się jedynym rozwiązaniem. Możliwe, że zadowolą się widokiem Huberta na pryczy, pogrążonego w pijackim śnie i nie zaglądną za areszt, bo niby dlaczego? A w razie najgorszego, zawsze pozostawały nam jeszcze pistolety jako ostateczny argument. Cztery lufy na dwu żandarmów to bynajmniej nie tak mało.

Niemal bezszelestnie powiodło się wycofać pod znajome okienko na tyłach aresztu, teraz znów dobrze okratowane. A był już na to najwyższy czas. Nadchodzący byli tuż, tuż, zaś księżyc poprzez dziurę pomiędzy chmurami, seledynowym blaskiem rozjaśniał okolicę. Z pistoletami w pogotowiu, czailiśmy się przy narożach tylnej ściany budynku. Po chwili zaskrzypiały zawiasy otwieranych drzwi. Okienko aresztanckiej celi rozjaśniła wąska smuga światła.

– Mają ślepą latarkę – skonstatowałem, gdyż w tych czasach niczym innym, w tak krótkim czasie, nie sposób było rozjaśnić ciemności. – Dobrze się wyposażyli, zawczasu przewidując różne ewentualności.

Dochodzące z wnętrza odgłosy świadczyły, że przybysze tarmoszą Huberta, chcąc go wybudzić z głębokiego snu, co wydawało mi się mało prawdopodobne. Powolutku przesunąłem się wzdłuż bocznej ściany i  na moment zerknąłem zza narożnika. W otwartych na oścież drzwiach, tyłem do drogi, stał jeden z żandarmów. Jego uwagę całkowicie pochłaniały usiłowania towarzysza przywrócenia Hubertowi świadomości. Zza drugiego węgła wychyliła się głowa Franka. Także i on chciał być świadomy rozwoju sytuacji. Tymczasem żandarm w środku chyba stracił resztki cierpliwości. Klnąc ordynarnie, wrzeszczał na strażnika, zaś towarzyszące temu odgłosy świadczyły, że do akcji włączył również nogi. Cóż, kiedy jego wysiłki uwieńczone zostały jedynie połowicznym sukcesem. Hubert coś zabełkotał, ale zaraz potem zachrapał rozgłośnie. Równocześnie Franek wyszedł zza naroża i już był za plecami żandarma stojącego w drzwiach. Nim zdążyłem cokolwiek pomyśleć, grzmotnął go kolbą pistoletu w skroń, tuż pod pikielhaubą. Doskoczyłem w ostatniej chwili, by jeszcze zdążyć pochwycić padającego pod pachami. Zaraz też i Franek mnie wspomógł. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale niemal bezgłośnie  ułożyliśmy nieprzytomnego na ziemi. Odgłos upadku pikielhauby skutecznie zagłuszył rumor dochodzący z aresztu. Z małym opóźnieniem dołączył do nas również kapitan. Przykucnął obok powalonego, kierując mu w twarz wylot pistoletowej lufy. A Franek już był w areszcie, a ja tuż za nim, z pistoletem gotowym do strzału w uniesionej dłoni. Żandarm, zwrócony do nas plecami, wciąż srożył się przy już cokolwiek zdewastowanej pryczy i nieczułym na nic Hubercie. W lewej dłoni rzeczywiście trzymał ślepą latarkę, z otwartą osłoną. W następnej chwili umilkł w pół słowa, wziąwszy celnie w łeb pistoletem Franka. I jemu pikielhauba sfrunęła z głowy. Ugiął nogi w kolanach i padł, po drodze zaliczając jeszcze uderzenie brodą o pryczę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, latarnia miękko wylądowała na pryczy, nie doznając większych uszkodzeń. Zaraz też ująłem jej uchwyt i podniosłem w górę. Franek tymczasem rozbroił powalonych: dwie pary pistoletów i dwa pałasze. Pistolety – rozumiem, ale po cóż w nocnej akcji pałasze? Jedynie im zawadzały.

– Zawrymy ich w hareszcie!

– Dobrze. – Nim wszakże do tego doszło, nasz towarzysz postanowił rozebrać obydwu do rosołu: – Dobrze im bydzie na golaska – zadecydował.

Realizacja pomysłu kosztowała nas sporo wysiłku, lecz ostatecznie rzecz została doprowadzona do szczęśliwego finału. Nieprzytomne gołasy spoczęły na klepisku aresztanckiej celi. Franek zamknął jej drzwi na obydwie sztaby, a następnie przyodziewek żandarmów, z butami, szablami i pikielhaubami, spakował w jeden tobół omotany powrozem wiszącym dotąd na kołku obok pryczy. Cztery dodatkowe pistolety zatknął za pasem i wziął tobół na ramię.

– Latarnia tu ostawiymy. Na nic sie zdo – zdecydował. Odstawiłem więc ją na ziemię w bezpiecznej odległości od pryczy. Wyszliśmy na zewnątrz, zamykając za sobą drzwi na klucz, który Franek na koniec zatknął także za pasem.

– Coby ich tak rychło nie uwolnili. Niech aby kapka wytchną – wyjaśnił ze śmiechem. – A teroz sie rozchodzymy, każdy w swoja strona. Serdeczne dzięki za pomoc. Ostońcie z Bogiem! Może sie jeszcze uwidzymy – rzucił na pożegnanie i ruszył w kierunku mostu na Pszczynce, my natomiast w przeciwną stronę. Księżyc znów wypoczywał za chmurką. W niewiele czasu później – i tym razem dziurą w płocie – wróciliśmy do farskiego ogrodu i dopiero tutaj zdjęli maski z głów. Huck wydobył klucz ze schowka. Zachrobotał otwierany zamek.

– Dobranoc kapitanie! Przyjemnych snów.

– Nawzajem, Romku! Chociaż za długo dzisiaj już sobie nie pośpimy. Do świtu nie daleko. Ale powinno nam tego wystarczyć. Ciekawy jestem, jak zostanie przyjęty przykry przypadek żandarmów? A już na pewno nie chciałbym być w skórze Huberta. Tak spaprać sprawę!

Nie zapalając świecy, każdy poszedł do siebie. Przed ułożeniem do snu ukryłem pistolet i maskę w kaflowym piecu stojącym w rogu izby.

– Uff – odetchnąłem z ulgą, siadając na łóżku. – Dosyć emocji na dzisiaj!


 

 

 

[1]    klupia – pukam;

[2]    jutrznia – jednostka powierzchni (morga);

[3]    nieskoro – późno;

[4]    miała prawie – miała rację;

[5]    styknie – wystarczy;

[6]    scheiskerl – gówniarz;

[7]    piekarok – piec do pieczenia chleba (zazwyczaj umieszczany w sieni chaty);

[8]    fura – wóz;

[9]    piekarok – piec do pieczenia chleba;

[10]  pukna – strzelę;

[11]  spodzieje – będzie spodziewał;

[12]  wedle – obok;

[13]  oźralec – pijak;

Skip to content