ODCINEK 6

Rozdział szósty

 

          Następnych parę dni przeleciało jak z bicza strzelił. Ale i też do jesiennej równonocy nie pozostało już zbyt wiele czasu. Aby go próżno nie tracić, podarowaliśmy sobie gospodarskie zajęcia u Gamoniów, a zajęli odwiedzinami dawno zaplanowanych miejsc. Na pierwszy ogień poszła sąsiednia Szeroka, a właściwie to jej kościół, bliźniaczy do krzyżowskiego. Różnicę stanowiło umieszczenie głównego ołtarza na ścianie zamykającej prezbiterium, podczas gdy w Krzyżowicach był od niej odsunięty. Jednak inaczej być nie mogło, gdyż właśnie tam  – zza ołtarzem – prowadziło wejście do grobowej krypty. Celem następnego wypadu było niezbyt odległe Bzie, z jego zrębowym kościółkiem i obronnym dworem, który niestety dane nam było zobaczyć jedynie z pewnej odległości.  To jednak zawczasu przewidywałem. Z Bzia powędrowaliśmy polną drogą do Golasowic, a następnie dalej, do Pielgrzymowic, powtórnie zwiedzając znane już kościółki. Innego dnia, przez Jastrzębie, gdzie zahaczyliśmy o kościółek p.w. św. Anny, dotarliśmy do Moszczenicy, w powrotnej drodze odwiedzając  Ruptawę, by tym razem, bez przeszkód, podziwiać wnętrze tamtejszego kościółka. Huck wpadł również na nieco zwariowany pomysł wybrania się na cesarską stronę.

– Korzystajmy, Romku, z okazji przekroczenia granicy bez paszportu i wizy, póki jeszcze tych cywilizacyjnych udogodnień nie wymyślono.

Ruszyliśmy więc wczesnym rankiem, mając w kieszeni parę cesarskich talarów. Przy okazji ponownie odwiedziliśmy pawłowicką świątynię, teraz z okazałą wieżą zwieńczoną cebulastym hełmem, a w dalszej drodze, z niezbyt dużej odległości, zobaczyli otoczony parkiem okazały dwór, przez miejscowych zwany „zomkiem”. Cesarsko – pruską granicę na Dębinie, wraz z grupą włościan zdążających na strumieński targ, udało przekroczyć się bez większych problemów. I my również jako cel podaliśmy targ. Zwiedzenie miasteczka zajęło nieco ponad godzinę. Pokrzepiwszy siły w karczmie Starzyka, opuściliśmy Strumień, wędrując dalej gościńcem w stronę Pszczyny, na rogatkach miasteczka znów przekraczając państwową granicę. Obok karczmy w Niemieckiej Wiśle, w naszych czasach zwanej Wisłą Małą, porzuciliśmy pszczyński gościniec, by ponownie odwiedzić kościółek p.w. Św. Jakuba, a potem drogą przez wieś, powędrowali do sąsiedniej Studzionki, mając tam za cel zrębowy kościółek p.w. Wniebowzięcia N.M.P., pochodzący podobno z XV wieku, a który już za kilkanaście lat miał doszczętnie spłonąć. I on, jak wszystkie, zwrócony był prezbiterium na wschód. O sędziwym wieku świadczył sposób zakończenia prezbiterium jedną ścianą. Na dachu wyższej nawy górowała wieżyczka sygnaturki, nakryta namiotowym hełmem o zaoblonych narożnikach. Od zachodu kościółek miał wieżę o skośnych ścianach, podbitych gontami, zakończoną makowicą, którą wieńczył taki sam hełm jak wieżyczkę sygnaturki. Różnicę stanowiły dodatkowe cztery wieżyczki w narożach makowicy. Podobno takie same miała też stara świątynia w Krzyżowicach. W miejsce niepotrzebnych tu sobotów, ściany kościoła otaczały daszki fartuchowe. W ścianę południową i północną wbudowano po trzy okna. Wejście główne wiodło przez kruchtę pod wieżą, a dodatkowe – boczne – umieszczono w południowej ścianie. Niewielką zakrystię, z jednym okienkiem, przyległą do północnej ściany prezbiterium, nakrywał jednospadowy daszek. Podłogę świątyni wyłożono cegłami. W środku trzy proste, drewniane ołtarze. W głównym obraz przedstawiający wniebowzięcie Madonny. Z boku kamienna chrzcielnica. Kościół i cmentarz owalem otaczał deskowy płot, nakryty gontowym daszkiem, z dwuskrzydłową bramą i przyległą do niej furtką. Nacieszywszy oczy prostym pięknem zaklętym w drewnie, przez Pawłowice wróciliśmy do Krzyżowic, znów drogą obok owczarni i krzyżowskiego dworu.

Prócz krajoznawczych wypadów i na miejscu nie można było narzekać na brak zajęć. Jeżeli tylko no to pozwalały okoliczności, nie odmawialiśmy służby przy ołtarzu. Otrzymawszy obiecany papier, zabrałem się za zapisanie onegdaj deklamowanych poezji, wpierw z mojego repertuaru, a następnie Hucka. W międzyczasie rana Walusia zagoiła się już na tyle, że mógł opuścić starą plebanię. Zrazu pisanie gęsim piórem niezbyt mi szło, jednak w miarę jak przybywało zapisanego tekstu, było coraz lepiej. Wreszcie zapisane kartki, zszyte nitką, zostały przesłane adresatce, co pociągnęło za sobą wcześniej przez nas nie przewidziane następstwa. Oczywiście Eliza biegle czytała i pisała, lecz po niemiecku i używanym wówczas w Prusach gotykiem. Aby więc miała z przesyłki jakiś pożytek, trzeba było jej zafundować przynajmniej parę lekcji języka polskiego na elementarnym poziomie, zaczynając od alfabetu, który drukowanymi i pisanymi literami zapisałem obok przez nią napisanych gotykiem, a następnie wytłumaczyć, co jak się wymawia. Dziewczyny przychodziły chyłkiem, korzystając z dziury w płocie. Anulka, prócz towarzyszenia panience, była również pomocną w nauce, gdyż coś tam swego czasu  jednak w wiejskiej szkółce liznęła. Teraz więc miała okazję przypomnieć sobie uważane dotąd za zbędne i niemal  już zapomniane wiadomości, o co zadbała żądna wiedzy Eliza. Nie chcąc podpadać u plebana, trzeba było go powiadomić o zakonspirowanych lekcjach udzielanych panience. Zdziwiony pokiwał głową, lecz nie protestował. Jak dobre było to posunięcie, okazało się nazajutrz. Po zakończonej służbie przy ołtarzu, wręczył nam dosyć już zniszczony i pozbawiony tytułowej strony elementarz, zwany przezeń „szlabikorzem.”

– Znalazłem u siebie. Pewnie ostał po mym poprzedniku. Mnie na nic, a panience się przyda, kiej taka polskiej mowy ciekawa. Ino coby się nie wydało, iże do was chadza. Wprawdzie Anulka jej towarzyszy, ale zawszeć to panience ze dwora do kawalerów chadzać nie przystoi. Ja ją rozumiem, wszakże czy inni zdołają? Oj, byłoby źle, jakby ją na tym jaśnie państwo przyłapali! Że też na cosik takiego się poważyła? Ale widać rezolutna z niej pannica, co na swoim postawić poradzi. A i Anulka może przy niej czego jeszcze się nauczy, abo ino uwidzi, iże pisanie i czytanie po naszemu ważne jest. Zaś na plebanią niechaj zwyczajnie bez cmentarz zachodzą, to mniej podpadające będzie. Zawszeć to przecie chęcią odwiedzin grobu brata może się Eliza wymówić – dodał, znacząco mrużąc oko.

Podziękowaliśmy za radę i dar, który w znacznej mierze winien był nam ułatwić robotę.

Jednego dnia, późnym wieczorem, Huck wyprowadził WSK-ę z ziemianki, żeby ją uruchomić i sprawdzić. Wprawdzie motocykl był regularnie przepalany co dwa tygodnie dla uchronienia gładzi cylindra przed ewentualną rdzą, jednak teraz coraz bardziej zbliżał się termin wyjazdu więc uznał, że nie od rzeczy byłaby krótka przejażdżka. Wrócił zadowolony.

– Wszystko, Romku, gra! Zapalił od trzeciego kopa.

Przy świetle latarki dopompowaliśmy opony i sprawdzili szczelność wentyli, a potem pomogłem wprowadzić motor do ziemianki i ponownie zamaskować wjazd.

 

Po wyprawie do Strumienia wróciliśmy do siebie w szarówce zapadającego zmierzchu. Byłem solidnie zmęczony, podobnie i Huck. Nic dziwnego, przecież nasze nogi zaliczyły ładny kawał drogi. Zmywszy z siebie całodzienny pot i kurz drogi, pożegnaliśmy się na sieni, życząc sobie dobrej nocy. Parę chwil później ułożyłem się wygodnie na posłaniu i po brodę nakryłem kocem. Zamknąwszy oczy, myślą jeszcze raz wyruszyłem na trasę dzisiejszej wyprawy. Nie dotarłem nawet do granicy przy dębińskim lesie – zmęczenie wzięło górę. Zasnąłem chyba w jednym momencie. Śniłem, że z Huckiem szmuglowałem dla „Bractwa” zakupione na cesarskiej stronie pistolety, przerzucając je małymi partiami przez zieloną granicę w umówione miejsce na zachodnich rubieżach Studzionki, skąd w dalszą drogę ładunek zabierano wozem. Przy kolejnym kursie, w lesie na granicy czatowali na nas żandarmi. Jednak ostrzeżeni przez chłopaka pasącego pod lasem gęsi, cofnęliśmy się do Strumienia, a następnie podążyli w stronę Małej Wisły, bezczelnie przechodząc zieloną granicę w otwartym terenie, na zachodnich rubieżach wsi. Okrężną drogą, cokolwiek spóźnieni, dotarliśmy na umówione miejsce, gdzie na szczęście jeszcze czekał wóz. Tym razem zabraliśmy się nim na mizerowskie Borki, by stąd o własnych nogach wrócić do Krzyżowic. Zadowoleni z wywinięcia się z opresji, legliśmy spać. Cóż, kiedy żandarmi prowadzeni przez Wacława podążali naszym tropem. Otoczywszy starą plebanię, zaczęli dobijać się do drzwi. Wyrwani ze snu, złapaliśmy za pistolety, zdecydowani bronić się do ostatka. Napastnicy tymczasem walili w drzwi, chcąc je wyłamać. Z bronią gotową do strzału, przytajeni pod schodami wiodącymi na strych, czekaliśmy na żandarmów, gotowi drogo sprzedać swą skórę. Jaki był finał – niestety nie dośniłem – z emocji budząc się raptownie, czując ucisk w gardle.

– Uff! To tylko sen – odetchnąłem po chwilce niezbędnej dla odzyskania pełnej świadomości. Jednak w następnej skonstatowałem, że ktoś rzeczywiście łomocze w okiennicę.

– A kogóż tam diabli przynieśli?! – zakląłem pod nosem, wygrzebując się spod koca. Opuściwszy łóżko, po ciemku wydobyłem z pieca pistolet, a potem, z bronią gotową do strzału, podszedłem do okna. Uchyliwszy jedno skrzydełko, zwolniłem zaworę okiennicy i pchnąłem jej połówkę.

– Obudziłeś się wreszcie – doleciał mnie z mroku głos Franka. Niemal równocześnie ciemności nocy rozdarł jaskrawy błysk, a w chwilę później zawtórował mu huk gromu.

– Przejdź, Franku, na ganek nim lunie. Zaraz ci otworzę, tylko się ogarnę i obudzę Staśka. – Zamknąłem okiennicę i delikatnie zwolniwszy kurek, odłożyłem broń na stoliku, a potem z  płonącym ogarkiem świecy, poczłapałem do kapitana. Wyrwanie go z głębokiego snu zajęło nieco czasu.

– Co tam znowu? – zapytał jeszcze sennym głosem.

– Odwiedziny Franka.

– Że też aby raz nie może przyleźć w bardziej ludzkiej porze?! – jęknął. – Pali się, albo wybuchła wojna? Szlag trafił! Zawsze wtedy, gdy się w najlepsze śpi. Ma facet wprost talent do tego!

Od ogarka odpaliłem jego świecę i nie czekając aż wstanie, poszedłem wpuścić późnego gościa. Szczęknął w zamku przekręcany klucz i drzwi stanęły otworem. Jak gdyby na powitanie, kolejna jaskrawa błyskawica przecięła mroczne niebo i zaraz huknęło tak, że odruchowo przysiadłem.

– Witaj Franku – wykrztusiłem po chwilce. – Czy musisz swe przybycie oznajmiać aż taką kanonadą? Jeszcze wójt się domyśli, że znowu tu jesteś. Więcej skromności! – zażartowałem, chcąc w jakiś sposób zatrzeć swój odruch strachu.

– To nie jo, Romku, ino pewnie Święty Michoł z nieba pierunami w pruskie diobły ciepie[1]. A przydało by się, coby kieregoś trefił! – Weszliśmy do „salonu”, a Huck za nami.

– Spocznij Franku – wskazałem krzesło przy stoliku. – I co słychać w szerokim świecie?

– Chycili pana Antoniego!

– Kto?! Gdzie?! Kiedy?! – zapytaliśmy równocześnie, jeden przez drugiego.

– Na granicy, jak ze Strumienia od cesaroka jechoł. Musioł go ktosik wyzdradzić, bo nań już żandary czekali i bez pytanio zaroz do Pszczyny brali, kaj je zawarty na zomku. Jest już po północce, tedy dzisiok[2] idzie trzeci dzień, jak go zawarli.

– A niech to! – zaklął kapitan. – Przecież miał się stąd brać! Dobrze wiedział, że za nim węszą i mają na oku. Przeklęty Wenclaus! Daję głowę, że to jego robota. – Tu trzeba było powiedzieć Frankowi o wydarzeniach w Pszczynie, a przy okazji także o śmierci majora Gottlieba.

– Pewnikiem go diobli na widłach do piekła ponieśli, coby sie im po drodze kajś nie zapodzioł. Ale mu się marnie skończyło! Jaki żywot, tako śmierć – podsumował. – I powiadocie, iże tyn zasrany Wenclaus za panem Antonim szpiegi słoł?

– A co „Bractwo” na to – przerwałem mu bezceremonialnie. – Zostawią go tak?

– Nie ostawią! Ino nijak go ze zomka wydobyć. Ale przeca we Pszczynie nie bydom z nim wiekować. Już tam pewnie do festungu w Koźlu, abo i nawet Opola go powiezą, a może do samego Wrocławio?

Z dalszej relacji Franka wynikało, że właśnie podczas transportu ma być podjęta próba uwolnienia więźnia. Na zamku „Bractwo” miało swego człowieka, który przekazywał bieżące wiadomości, natychmiast przekazywane do dowództwa.

– Aha, gołębie – domyśliłem się.

Nie zachodziła więc obawa, że o wyruszeniu transportu dojdą już spóźnione wieści. W tym wypadku na pewno sam Litera trzymał rękę na pulsie.

– Bez tego też człeka – kontynuował Franek – pan Antoni pytoł[3], coby was uwiadomić, iże go chycili i na pszczyńskim zomku zawarli.

– Dobrze byłoby, Franku, dowiedzieć się, gdzie na zamku trzymają pana Antoniego? Może by się jednak dało stamtąd go uwolnić? Wątpliwe, żeby ktoś się tego spodziewał. Nie! W mieście, a tym bardzie na zamku – pod nosem księcia – po prostu nieprawdopodobne. Ale właśnie dlatego może by się udało? Jednak wszystko zależy do tego, w którym miejscu jest przetrzymywany? Tego trzeba się jak najszybciej dowiedzieć. Chyba nie powinno być z tym problemów?

– Tego nie trza się dowiadywać. Trzymają go na warcie. No, wiecie tam, kaj brama na zomek jest.

– Przy mostku, co z rynku nad fosą do bramy wiedzie?

– Ano tak, Staśku! Tam pod spodkiem, w pywnicy[4], hareszt mają.

– Chyba w mieście, a może nawet nie tyle w samym mieście, co na przedmieściu albo Starej Wsi, „Bractwo” ma jakąś kwaterę, gdzie bezpiecznie można się zatrzymać? Przecież właśnie ku Starej Wsi pan Antoni odszedł z „Jadwiżki”.

Franek potwierdzająco skinął głową. Tymczasem burza srożyła się nad Krzyżowicami, zaś za oknem szumiał deszcz. Jednak żaden nie zwracał na to uwagi. Co innego zaprzątało naszą uwagę.

– Wiecie – odezwał się kapitan po dłuższej chwili milczenia – coś mi w głowie świta, że pod mostkiem przy Bramie Wybrańców jest tajne wyjście na fosę. Słyszałem kiedyś o tym. Można by więc spróbować je zlokalizować, korzystając z czynnej fosy. Jak, Romku, uważasz? Nie dało by się czymś dopłynąć pod mostek? Oczywiście nie łódką, gdyż skąd ją tam wytrzasnąć, ale większą balią czy nawet korytem używanym do parzenia świń po uboju. Myślę, że coś takiego winno być prędzej osiągalne. W dzieciństwie takimi statkami, w czasie wylewów, z powodzeniem żeglowaliśmy po nurtach Kłodnicy. Dobrze nam to nawet wychodziło. Jedynie trzeba było uważać, by nie zaliczyć wywrotki. Nie wiem jednak, jak głęboka jest fosa i czy w ogóle nadaję się do żeglugi? Ale wydaje mi się, że może tak. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie wjeżdżając żorską bramą do miasta. Jako napędu wystarczy byle żerdki, by się odpychać od dna. Chyba pan Antoni właśnie na nas liczy, skoro kazał nas powiadomić o uwięzieniu. No więc jak, Romku? Spróbujemy? Nam się nie powiedzie, zawsze  jeszcze pozostaje akcja zbójników w czasie transportu.

Franek z miejsca bardzo się do tego zapalił, zasypując Hucka pytaniami. Ja tymczasem dłuższą chwilę zastanawiałem się, rozważając wszystkie za i przeciw. Na ostatek skinąłem potwierdzająca głową:

– Możemy spróbować. Gdyby się powiodło, byłaby to duża frajda. Wyobrażasz sobie, tak żandarmom zagrać na nosie i to pod bokiem księcia! Tylko czy zdążymy na czas? Nie wywiozą go aby wcześniej?

– Na to my już nie mamy wpływu – siła wyższa. Trzeba więc wczesnym rankiem wyruszyć do Pszczyny.

– Postarom sie napytać jakosik fura, to gibciej tam bydymy – zaproponował Franek.

– Dobry pomysł – pochwaliłem. – Tylko żeby ci się to udało. Będzie więcej czasu na niezbędne przygotowania.

– Moja w tym głowa! Byleście doszli za warszowski kościół. Tam byda czekoł.

W międzyczasie burza przesunęła się na północny wschód, a deszcz zelżał, przechodząc w drobną mżawkę. Wobec tego Franek uznał chwilowo nas opuścić, byśmy do świtu jeszcze troszkę pospali. Odprowadzony na ganek odszedł, niknąc w mroku nocy. Gdy Huck zamknął za nim drzwi, zapytałem:

– Skąd wiesz o tajnym przejściu? Chyba pamiętasz, kto ci o tym powiedział?

– Naturalnie! Opowiadała o tym Krysia – koleżanka z pracy. Jako dziecko, poszła ze starszymi braćmi pod zamkowy mostek. Wprawdzie fosę już dawno zasypano, lecz pod mostkiem nie do końca. Został tam jeszcze z dobry metr prześwitu. I właśnie ta jama ich korciła, żeby do niej zajrzeć. Trafili częściowo zasypane drzwi, zamykające coś wiodącego spod budynku warty. Udało im się tamtędy wejść do podziemnych pomieszczeń, gdzie znaleźli zardzewiały morion[5] i rapier. Wychodząc, zamknęli za sobą rozłażące się drzwi – i tyle. Więcej już tam nie zaglądali. Jeżeli więc wtedy było tam wyjście, tym bardziej teraz, gdy fosa jest czynna. Na pewno będzie trudniej sforsować drzwi, ale od czego są wytrychy? Trzeba będzie na miejscu załatwić sobie kilka, różnej wielkości.

 

Na ciemnym niebie świecił wąski sierp księżyca pierwszej kwadry, od czasu do czasu przysłaniany chmurami. Wtedy ogarniający świat mrok gęstniał raptownie i jedynie srebrne iskierki gwiazd mrugały z ciemnego nieboskłonu. Gotowi do akcji, czekaliśmy przy brzegu potoku – młynówki, prowadzącej wody z wiślańskiego stawu do zamkowej fosy. Obok leżała spora balia[6], czekając na wodowanie.

Wczesnym rankiem, o pierwszych zorzach, opuściliśmy starą plebanię, dla niepoznaki ubrani w codzienne robocze odzienie i w starych słomkowych kapeluszach na głowach. Do chlebaka włożyłem parę pistoletów, z zapasem kul i pełną prochownicą, jak również elektryczną latarkę. Kapitan w raportówce zabrał Lebela, latarkę i na dodatek jeszcze swe zdobyczne pistolety, z prochownicą i kulami. Byliśmy więc wyekwipowani, jak na wojenną wyprawę, ale i też naszym celem bynajmniej nie była turystyczna eskapada. Minąwszy krzyżowski dwór, a w jakiś czas potem warszowicki kościółek, podążyliśmy dalej, zgodnie z obietnicą wnet trafiając Franka czekającego wraz z woźnicą na furze, z parą koni przy dyszlu. Wymieniwszy pozdrowienia, wleźliśmy na wóz. Zaprzęg ruszył i utrzymując dobre tempo, dotarł na Kępę w bardzo przyzwoitym czasie. Przy kościele Św. Krzyża pożegnaliśmy woźnicę i prowadzeni przez Franka, dotarli do jednej z ostatnich chat przedmieścia ciągnącego się wzdłuż cieszyńskiej drogi. Wąski pas gruntów pomiędzy chatami, a brzegiem dużego stawu przecinała młynówka, dostarczająca wodę do zamkowej fosy. Z wyjaśnień Franka wynikało, że gospodarz pozostaje na usługach „Bractwa”, nie było więc potrzeby ukrywania celu naszej misji. Huck przedstawił ogólny plan akcji. Jako środek lokomocji została wybrana duża balia. Po szybkim śniadaniu, Franek poszedł do miasta, ja zająłem się przygotowaniem potrzebnych do spławu żerdek, zaś Huck, z gospodarzem, odszedł do sąsiedniej Łąki, gdzie u zaprzyjaźnionego kowala chciał załatwić kilka wytrychów. Mając już wszystko gotowe, zwodowałem nasz „statek” i ruszyłem w krótki próbny rejs. Odpychając się żerdką od dna, skierowałem wpierw balię pod prąd, pokonując około pięćset metrów, a potem spłynąłem z powrotem, niesiony niezbyt wartkim nurtem młynówki. Po wszystkim wyciągnąłem balię na brzeg. Nie miałem już wątpliwości, że czymś takim da radę dotrzeć na miejsce. Woda w młynówce sięgała mi powyżej kolan, nie zachodziła więc obawa byśmy utknęli na jakieś płyciźnie. Zadowolony ułożyłem się na trawie, wystawiając buźkę do wrześniowego słonka. I tak zastał mnie Huck.

– Mam komplet wytrychów. Nie powinno więc być większych problemów z otwarciem zamka. No, chyba żeby do cna zardzewiał. Miejmy wszakże nadzieję, że w odpowiednim czasie dobrze go nasmarowano.

Potem z miasta wrócił Franek. Z uzyskanych wieści wynikało, że pan Antoni wciąż jeszcze był na zamku, jednak nazajutrz pewnie wyruszy w drogę do kozielskiej twierdzy, gdyż nieco po południu, dotarła do Pszczyny specjalna więzienna kibitka, a także dziesięciu konnych landdragonów mających eskortować więźnia.

Ukończywszy niezbędne przygotowania, kropnęliśmy się w szopce na sianie, by przynajmniej częściowo odespać nocne zaległości i wypocząć przed akcją. Po późnej wieczerzy można było ruszać. Franek zepchnął balię na wodę. Na bosaka, z wysoko podwiniętymi nogawkami, zajęliśmy w niej miejsca, zostawiając  buty Frankowi, żeby je zabrał do sakwy, aby po akcji mogliśmy je znów założyć. Sprawdziłem zanurzenie. Z wysokości wolnej burty wynikało, że nie przekroczyło dwudziestu centymetrów, w związku z czym, pod „kilem” rzeczywiście pozostawała dobra stopa wody. Siedząc na dnie balii, z żerdkami w dłoniach, rozpoczęliśmy wolny spław w stronę miasta. Franek odszedł drogą, obiecując czekać w rejonie miejskiej bramy, gdzie przytajony przy zamkowych ogrodach, miał nas ubezpieczać. Ciekawy byłem czy do  miasta wejdzie bramą, którą przecież na pewno już zamknięto, czy też dotrze na miejsce wykopem fosy?

– A czy to takie ważne? – zreflektowałem się. – Byle był na miejscu w oznaczonym czasie. Jak to zrobi, jego zmartwienie!

Skupiłem uwagę na żegludze, odpychając się żerdzią, a to od dna, a to znów brzegów młynówki. Wspólnym wysiłkiem udawało się prowadzić balię zamierzonym kursem, w porę likwidując jej niewczesne zapędy posuwania się bokiem do przodu.

Kawałek przed miejską bramą, księżyc – jak na zawołanie – przysłoniła ławica chmur. Pociemniało. Wprawdzie wątpiłem, żeby ktoś właśnie teraz przy niej jeszcze się plątał, jednak głębszy mrok w znacznym stopniu ograniczał niebezpieczeństwo ewentualnego dostrzeżenia naszego „statku” płynącego młynówką. Wnet minęliśmy most przed na głucho zamkniętą żorską bramą, stanowiącą chyba tylko iluzję bezpieczeństwa dla miasta, oświetloną nikłym blaskiem latarni zawieszonej na górze. Chwilę później, zmieniwszy kurs o 90°, znaleźliśmy się w fosie biegnącej wzdłuż zamkowych ogrodów w stronę  mostku i Bramy Wybrańców. Zaraz też trafiliśmy Franka przytajonego na skarpie od strony miasta, do którego najpewniej dostał się wędrując wykopem fosy. Miejska brama była przecież na noc zamknięta, a wątpliwym wydawało się, żeby specjalnie dla niego zechciano ją otwierać. Nie! Nocą, wyjąwszy jakąś sytuację nadzwyczajną, coś takiego było niemożliwe.

– Czuwaj Franku! – rzuciłem doń półgłosem w chwili mijania.

– Sie wie! – doleciało w odzewie.

Jeszcze trochę i koniec spławu. Zaparłszy żerdzie w dno, zatrzymaliśmy balię pod sklepieniem mostu. Z chlebaka wyjąłem latarkę i przysłaniając reflektor dłonią, włączyłem na moment, pomiędzy lekko rozchylonymi palcami rzucając wąski snop światła na ścianę lewego przyczółka.

– Jest! – mruknąłem zadowolony, widząc na ścianie prostokątny zarys odrzwi, zwieńczony wyoblonym nadprożem. Ich wysokość na pewno nie przekraczała półtorej metra.  Huck zacumował balię tuż przy kamiennym progu wystającym ze ściany. Lekko zabrzęczało żelazo, gdy z raportówki wyjmował zestaw wytrychów.

– Troszkę przyświeć, bym trafił do dziurki. – Nieco bardziej rozchyliłem palce i ponownie włączyłem latarkę. W jej blasku zobaczyłem gęsto żelazem okute drzwi, z szerokich bali – najpewniej dębowych. Z szerokiego, kutego szyldu osłaniającego zamek sterczała zardzewiała klamka, pod którą znajdował się otwór na klucz, teraz zasłonięty ruchomą klapką. Huck spróbował ją odsunąć. Ani drgnęła! Nie tracąc czasu na próżne kombinacje, wydobył jeden z pistoletów i wylotem lufy zaczął delikatnie trącać klapkę z boku. Pomogło! Zaczęła się odsuwać, ukazując coraz to większy fragment ukrytej pod nią dziurki. Gdy przesunęła się do poziomu, wetknął pistolet za pas i przystąpił do przypasowywania wytrychów, chcąc wybrać ten najbardziej odpowiedni. Czas płynął, chrobotało żelazo o żelazo, a zamek wciąż ani myślał ulec wysiłkom włamywacza. Huck zaczął lekko sapać, nie wiem czy z emocji, czy też wysiłku. Mruczał przy tym coś pod nosem. Wreszcie głośniej zachrobotało i szczęknął rygiel przesuwany o jeden obrót. Podświadomie wstrzymałem oddech. Huck otarł rękawem pot z czoła i ponownie zagłębił wytrych w zamku. Jeszcze parę ruchów i rygiel, z głośnym szczękiem, przesunął się w położenie końcowe, dając wreszcie wolną drogę. Nacisnąłem klamkę. Ustąpiła opornie, z lekkim zgrzytem. Naparłem barkiem na drzwi. Uchyliły się troszeczkę, skrzypiąc przyrdzewiałymi zawiasami. Ponownie naparłem – znów ze skrzypem ustąpiły kawałek.

– Użyjmy żerdzi – zaproponował kapitan. – Popchniemy nimi je równocześnie.

– Dobrze!

Zgasiwszy latarkę, włożyłem ją za pazuchę, żeby mi nie przeszkadzała. Do tego lepsza byłaby kieszeń, jednak była troszkę za płytka i obawiałem się, by mi latarka nie wypadła. Chcąc użyć żerdzi jako popychaczy, niezbędne było stabilne opacie nóg. Stanęliśmy na dnie fosy. Woda sięgała kolan. Przesunąłem chlebak na plecy, żeby nie przeszkadzał, podobnie Huck raportówkę. Stanąwszy bardziej z boku, przyłożyliśmy żerdzie do drzwi przy zamku i na „trzy”, równocześnie naparli z całą mocą. Puściły! Zaskrzypiały przeciągle zawiasy, jak gdyby w proteście przeciw tak brutalnemu potraktowaniu. Odłożone żerdki stuknęły o dno balii. Wydobytą zza pazuchy latarkę w dłoń – i już miałem dać nura w rozwarte drzwi, gdy nagły błysk rozświetlił ich ciemny prostokąt i równocześnie huknęła salwa przynajmniej paru pistoletów! Zaświstały kule, jęknęły odbite od przyczółka rykoszety! Uskoczyliśmy do tyłu. Blask pochodni rozświetlił podziemia. Zaraz też z drzwi wychynęła ręka dzierżąca pochodnię, a w ślad za nią ktoś, z uniesionym pistoletem dłoni. Ale i ja już miałem pistolet w ręku. Podrzuciwszy lufę do oka, bez chwili namysłu palnąłem, nie tracąc czasu na celowanie. Z sekundowym opóźnieniem zawtórował mi pistolet kapitana. Wypalił także pistolet faceta w drzwiach, ale równocześnie pochodnia padła na dno balii, a w ślad za nią rymsnął ją trzymający. Balią gwałtownie zachybotało, wykonała pół obrotu i zerwawszy cumę, ruszyła w dalszą drogę – wprost pod koło młyna usytuowanego przy zakręcie fosy.

Nie czekając na nic – dalejże w nogi ku żorskiej bramie! Spod mostka gruchnął następny strzał, niebezpiecznie blisko zaświstała kula!

– W nogi, Franku! – wysapałem, gdy dopadliśmy jego pozycji. Dolatujący spod zamkowego mostu chlupot roztrącanej nogami wody świadczył, że ktoś jeszcze opuścił podziemia i to chyba nie tylko jeden. Ruszając biegiem za nami, Franek dał ognia z obydwu pistoletów. Odpowiedziały mu dwa wystrzały spod zamkowego mostu. Na szczęście panujące ciemności nie ułatwiały strzelcom zadania. Dopadłszy młynówki, przebrnęliśmy na drugi brzeg i w chwilę później już byliśmy na drodze. Niemal jednocześnie rozbłysła latarnia na moście przed żorską bramą

– „Halt! Halt!” – wrzasnął ktoś i znowu buchnął strzał, tym jednak razem karabinowy. Padłszy na ziemię, wycelowaliśmy jeszcze nie wystrzelone pistolety w chyboczące się na moście światełko i pociągnęli za spusty. Latarnię jak gdyby zdmuchnęło. Nie bawiąc się w ponowne nabijanie broni, pobiegliśmy w kierunku Kępy wiedząc, że zapasowe schronienie mamy przygotowane w Starej Wsi. Teraz już nikt za nami nie gonił. Widocznie zaserwowana riposta skutecznie zniechęciła amatorów pościgu.

Jeszcze pełni emocji, w milczeniu podążaliśmy za Frankiem, w około pół godziny docierając na miejsce. Bez zbędnych ceregieli, kropnęliśmy się spać w stodole. Nim jednak emocje opadły na tyle, aby sen wreszcie skleił nam oczy, Huck podsumował spapraną akcję:

– Do bani nasze wysiłki! Trzeba było sprawą tak pokierować, żeby człowiek „Bractwa” na zamku wcześniej naoliwił w drzwiach zawiasy i zamek. Odgłosom mocowania się z zamkiem, a przed wszystkim zardzewiałym zawiasom, najpewniej zawdzięczamy postawienie straży na nogi. Wyobrażacie sobie jakim echem rozlegały się w podziemiach? Pewnie by nawet zbudziły nieboszczyka. Ale i też wiadomość o uwięzieniu późno do nas dotarła i trzeba było działać nieomal z marszu, zaś o wcześniejszym naoliwieniu drzwi możemy sobie tylko teraz pomarzyć. A swoją drogą, dobrze że przy ostatecznym szturmie na drzwi stanęliśmy z boku i użyli do tego żerdek, a nie własnych ramion. Pięknie byśmy wyglądali naszpikowani ołowiem! Wystarczyło, chociażby i bez celowania, kropnąć w drzwi. Z takiej odległości nawet ślepiec by trafił. Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu. Przykre to, ale niestety prawdziwe.

– Niczego dodać, niczego ująć – zgodziłem się. – Zdrzemnijmy się jednak. Wkrótce świt i trzeba będzie wstawać. Przecież przynajmniej powinniśmy być na miejscu, gdy pan Antoni wyruszy w drogę do Koźla? Chociażby tylko policzymy eskortę. Obawiam się jednak, że po naszej akcji znacznie ją wzmocnią, chcąc z góry wykluczyć jakąkolwiek szansę odbicia więźnia. Jeżeli mam rację, naszym działaniem oddaliśmy panu Antoniemu niedźwiedzią przysługę. A niech to!

– Masz rację. Spróbujmy zatem zasnąć. Dobranoc! Byle nie zaspać. To byłby ból!

Jeszcze jakiś czas przewracałem się z boku na bok, nim wreszcie zasnąłem. Ale i tak marnie spałem, budząc się kilkakrotnie. Wszakże o pierwszych zorzach już byłem na nogach, bezlitośnie budząc kompanów. Z tym nie należało zwlekać, jako że droga do Pszczyny musiała nam zająć także troszkę czasu.

Stanęło na tym, żeby do miasta wejść dolną bramą. Przy żorskiej, być może, wprowadzono wzmożoną kontrolę, gdyż właśnie w tę stronę umknęliśmy po nieudanej próbie wydostania więźnia.

– Lepiej dmuchać na zimne – przypomniałem mądrą maksymę. Chcąc dotrzeć na miejsce w zamierzonym czasie, wypadało zrezygnować z porannego posiłku. Otrzepawszy odzież po noclegu w stodole, ruszyliśmy w drogę, znów obok Ludwikówki i „Jadwiżki”. Wschodzące słońce zastało nas w pobliżu miejskiej bramy, którą właśnie otwarto. Nie tracąc zatem próżno czasu na oczekiwania, bez jakichkolwiek przeszkód wkroczyliśmy w obręb miasta. U piekarza, w sąsiedztwie rynku, Franek zaopatrzył się w jeszcze gorące pieczywo. Teraz należało rozdzielić siły, uznaliśmy bowiem takie rozwiązanie za niezbędne. Grupa bardziej rzucała się w oczy, niż pojedynczy przechodzień. Przy tym nie zawsze było możliwe mieć zamkową bramę na oku, a tym bardziej wciąż tkwić w jednym miejscu. Niezbędnym wydawało się stałe przemieszczanie z miejsca na miejsce, lecz zawsze w ten sposób, żeby któryś z nas miał zamek na oku. Umówiwszy miejsce spotkania, każdy ruszył w swoją stronę. Podjadając ciepłą bułkę, odszedłem południową okolnicą na zachód, a potem stanąłem w miejscu, gdzie zakręcała do rynku. Miałem stąd dobry wgląd na Bramę Wybrańców, z fragmentem zamku w tle. Niestety bliskie sąsiedztwo miejskiego aresztu nie pozwalało na zbyt długie przebywanie w tym miejscu. Po jakimś więc czasie, wolnym krokiem odszedłem na rynek, a następnie okrążyłem go, by znów się zatrzymać, tym razem obok protestanckiego zboru. Sterczałem tam z piętnaście minut, zawczasu zastanawiając się nad zmianą stanowiska.

– A gdyby tak stanąć w kruchcie zboru? Stąd również powinienem widzieć podejście do zamku. Tyle winno mi wystarczyć, żeby zobaczyć konwój opuszczający bramę. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Stojąc przy połówce uchylonych drzwi, sam nie rzucając się w oczy, miałem wgląd na fragment mostu nad fosą. Minęło następnych piętnaście minut, gdy raptem w polu widzenia zaczęli się pojawiać konni landdragoni jadący parami. Za czwartą dwójką podążała zamknięta niby to kareta – bez wątpienia ówczesna „suka” do przewozu więźniów – z czterokonnym zaprzęgiem oraz woźnicą i uzbrojonym strażnikiem na koźle. Za nią kolejne sześć par jeźdźców, a każdy uzbrojony w karabin, dwa pistolety w olstrach i pałasz przy boku.

– A to namieszaliśmy! Chcąc zebrać tylu żandarmów, pewnie ogołocili powiat i jeszcze trochę przyległości.

Na rynku konwój wykręcił ku żorskiej bramie, niestety niewidocznej z mojej pozycji. Opuściwszy kruchtę, wszedłem do zboru, siadając w ostatniej ławie na dłuższą chwilę. Po skonsumowaniu ciepłej bułki, odczuwałem pragnienie. Gdy więc w końcu opuściłem zbór, skierowałem kroki do studni vis a vis zamkowej bramy. Ująwszy korbę kołowrotu, opuściłem w głąb klepkowe wiadro przyczepione do łańcucha. Skoro usłyszałem plusk, nachyliwszy się nad cembrowiną, zajrzałem w głąb studziennej czeluści. Potem znowu zakręciłem korbą, windując wiadro do góry. Gdy było już ponad cembrowiną, ująwszy jedną ręką za ucho, popuściłem łańcucha i postawiłem je na skraju cembrowiny. Zaczerpnąwszy zimnej wody w dłonie, wypiłem parę łyków, a potem jeszcze następne cztery repety. W trakcie czwartej, z zamkowej bramy wyjechała fura, z parą koni przy dyszlu. Na niej woźnica w towarzystwie drugiego faceta.  I oni skręcili ku żorskiej bramie, mijając mnie w niewielkiej odległości. A ja zastygłem pochylony, z dłońmi przy ustach, mając nadzieję, że towarzysz woźnicy mnie nie rozpoznał. Ale chyba nawet nie zwrócił uwagi na człeka  pijącego wodę, chociaż miał mnie przed nosem, a coś takiego w jego profesji kwalifikowało się jako poważne zaniedbanie. Woźnicy bowiem towarzyszył Wacław Weis, we własnej osobie! Wóz wiózł dużą, klepkową bekę – skrzynię, o prostokątnym przekroju, długości około trzech metrów, opasaną kilkoma żelaznymi taśmami, z zakrywającą właz pokrywą na górze. Czegoś takiego używano do przewozu odłowionych w stawach ryb, chociaż podobny zbiornik widziałem i w naszych czasach na wsi koło Sulejowa, służący do wywozu gnojówki na pole.

– Wywożą fekalia ze zamku? – zdziwiłem się. Lecz zaraz mnie oświeciło, że gdyby tak było, poczułbym fetor unoszący się z beki. A tu niczym nawet nie zalatywało! Więc jednak pewnie ryby, a najprawdopodobniej dopiero kurs po nie, gdyż z pełną beką wóz nie tak by się toczył.

– Też sobie znalazł zajęcie – pomyślałem. Potem jednak zacząłem się zastanawiać. – Nie, coś tu nie gra! – Przymknąłem oczy, usiłując sobie odtworzyć zarejestrowany oczami obraz przeciągającego obok wozu, a właściwie nie tyle wozu, ile siedzących na nim osób. Co do Wacława, nie mogło być żadnych wątpliwości. I twarz woźnicy także wydawała mi się jakby nie obca. Wprawdzie rondo kapelusza ją zacieniało, jednak było w niej coś znajomego. Z zamkniętymi oczami sterczałem przy studni, wytężając pamięć.

– Gdzie już tę gębę widziałem? – Nie mogąc sobie przypomnieć, zrezygnowany otworzyłem oczy. I właśnie wtedy doznałem olśnienia:

– Szpicel! Tak, ten sam! Przecież jemu dałem łopatą po łbie. Odkrycie to jednak niczego mi nie wyjaśniło. Ba, dopiero teraz miałem prawdziwą łamigłówkę!

– Po kiego licha Wacław, z żandarmskim szpiclem, zajmuje się rybami? Podejrzana sprawa! Trzeba by niezwłocznie skonsultować się z kompanami. Może wspólnie coś wykombinujemy? – Ruszyłem szybkim krokiem ku miejskiej bramie, za którą – już za rozstajami – wyznaczyliśmy sobie miejsce spotkania. Opuściłem miasto bez przeszkód. Minąwszy mostek na młynówce, doszedłem do rozstaju dróg, a stamtąd jeszcze kawałek cieszyńskim traktem. Wnet zobaczyłem kompanów siedzących u skraju drogi. Będąc już przy nich, wprost z marszu, zapytałem o wóz z beką.

– Nie, obok nich taki nie przejeżdżał, ale z daleka widzieli wóz zaprzężony w parę koni odjeżdżający w kierunku Kępy.

Opowiedziałem, co widziałem.

– Niemożliwe! Wacław i jego szpicel zajmują się transportem karpia? Dziwne! – Huck nawet nie pozwolił mi dokończyć.

– Bierzmy się za nimi! Trzeba sprawdzić dokąd pojechali? Możliwe, że do folwarku na Kępie, lecz jeżeli nie, musimy rzecz wyjaśnić. Przecież żandarmi zazwyczaj co innego mają do roboty. Chyba, że knują jakąś nową niegodziwość i wóz z beką to maskuje. Nie od rzeczy byłoby więc do niej zaglądnąć. Co byście powiedzieli na talary albo dukaty w bece? Pospieszmy się, póki jeszcze nie zdążyli odjechać zbyt daleko!

Ruszyliśmy biegiem. Po minięciu zakrętu obok kapliczki „Bądź wola Twoja”, daleko przed nami, już obok kościółka Św. Krzyża, zobaczyliśmy obiekt naszego zainteresowania skręcający w stronę Poręby. Odcinek drogi do mostu na Pszczynce przebyliśmy biegiem, za mostem przechodząc w szybki marsz. Wprawdzie teraz wóz raczej nie mógł nigdzie skręcić – przynajmniej do Poręby – ale niestety poruszał się szybciej niż piesi, z każdą chwilą zwiększając dzielący nas dystans. Dlatego od kościółka znów pobiegliśmy, wytrzymując tempo aż do lasu. Tu niestety niezbędny był przystanek. Zziajani siedliśmy przy skraju drogi. Cholerny chlebak z pistoletami już mi wystarczająco poobijał boki! Podobnie chyba Frankowi jego sakwa, a kapitanowi raportówka. Z czymś takim, przewieszonym przez ramię, po prostu dłużej nie dało się biec!

– Co robić? – myślałem gorączkowo. Tymczasem z przeciwka nadjeżdżała jednokonna kolaska, z woźnicą na koźle i pasażerem, którym przy zbliżeniu okazała się dama, z otwartą przeciwsłoneczną parasolką w ręku. Raptem Franek zerwał się na nogi i zagłębiwszy rękę w sakwie, w następnej sekundzie wyciągnął pistolet. Wyskoczył na środek drogi.

– Stać! Halt! – poprawił zaraz po niemiecku. My również sięgnęliśmy po broń, kierując wyloty luf na bryczkę. Dama krzyknęła spazmatycznie, puściła parasolkę i osunęła się na siedzenie. Woźnica ściągnął lejce, zatrzymując pojazd z pięć kroków przed nami.

– Raus! – wrzasnął Franek, potwierdzając rozkaz niedwuznacznym ruchem lufy pistoletu. Woźnica rzucił lejce i unosząc ręce, zeskoczył na ziemię. Franek wetknął pistolet za pas i złapawszy w pół omdlałą pasażerkę, wyciągnął z bryczki, kładąc na ziemi pod pierwszym z brzegu drzewem. My nadal szachowaliśmy woźnicę pistoletami.

– Ale jaja! – pomyślałem. – Napad w biały dzień, opodal miasta! Zbójem jeszcze, Romku, nie byłeś. Ale by się Tatko ucieszył!

Tymczasem Franek już był na koźle i zawracał kolaskę. Wsiedliśmy i my, wciąż dzierżąc pistolety w dłoniach. Nasz kompan świsnął batem i bryczka potoczyła się w stronę Poręby.

– Po co lotać na piechota? Jest żech zbójnik, abo nie? – wyjaśnił Franek z kozła i znów świsnął batem nad zadem szkapy.

– Jak uważacie – odezwałem się po jakimś czasie. – Jeżeli mają dłuższy kurs, może staną przy którejś karczmie, żeby przynajmniej przepłukać gardła piwem? Przynajmniej Wacław jest jego amatorem. Trzymając się za nimi w niezbyt dużej odległości, można by skorzystać z okazji i zaglądnąć do beki. Wtedy przynajmniej będzie wiadomo czy jest pusta, czy też coś w niej przewożą – na przykład pieniądze? Jeżeli tak, na pewno książęce bądź rządowe, w ten sposób zabezpieczając transport przed ewentualnym napadem zbójników. Komu by wpadło do głowy, że w bece na ryby coś takiego może być przewożone? Gdyby tak istotnie było, możemy popraktykować zbójeckiego rzemiosła, uznając zagarnięcie bryczki za obiecujący początek.

– Słuszna racja! Zróbmy jak proponujesz – zaaprobował kapitan. – Jeżeli jednak beka będzie pusta i pojadą na Żory, jeszcze przed mytem trzeba będzie sobie ich odpuścić. Jeżeli na Pawłowice, możemy im towarzyszyć chociażby i nawet do Pniówka. Tam wszakże wypadnie porzucić bryczkę i do Krzyżowic dotrzeć piechotą.

– Mam nadzieję, że zbójnicy zgromadzili wystarczające siły, ażeby rozprawić się z konwojem? – dodał po chwili. – Byle tylko któryś z żandarmów  nie kropnął przy tym pana Antoniego!

– Nie zapeszaj! Tego by nam tylko jeszcze brakowało! – zaprotestowałem.

Telepiąc się w bryczce po rozjeżdżonym gościńcu, minęliśmy Porębę, przy tamtejszej karczmie nie zastając ściganego wozu.

– Czy aby nie skręcili na Radostowice – zaniepokoił się Huck. Odetchnęliśmy jednak z ulgą dotarłszy na szczyt wzniesienia i na drodze, kawałek przed Brzeźcami, dostrzegli wóz Wacława. Wnet jednak znikł nam z oczu, gdy bryczka opuściła się w dolinę.

– Mniejsza z tym – pomyślałem. – I my wkrótce będziemy w Brzeźcach. – Tymczasem nasz pojazd wlókł się pod górę, a mnie aż korciło, żeby z niego wyskoczyć i wyprzedzić piechotą. Bez dwu zdań prędzej bym doszedł do Brzeźc nim dojadę! Ale nadal siedziałem na swym miejscu, starając się gasić emocje. Te zazwyczaj bywają złym doradcą. Aby czymś się zająć, sprawdziłem pistolety i na powrót schowałem w chlebaku. Za moim przykładem, również Huck wyciągnął swoje z raportówki i po sprawdzeniu odłożył z powrotem.

– W razie czego, gotowe do użycia – stwierdził. – Nigdy za wiele przezorności.

Wreszcie bryczka dowlokła się w sąsiedztwo brzeskiej karczmy wzniesionej przy gościńcu na skraju wsi. Już z daleka dostrzegłem wóz z beką stojący na placyku przy niej. Odetchnąłem. Było tak, jak przewidziałem. Niewiadomą stanowiło, ile czasu w niej zabawią? Na wypicie kufla nie potrzeba go zbyt wiele. Miałem wszakże nadzieję, że może troszkę przy tym zabawią?

Wysiedliśmy z bryczki, zaś Franek pojechał dalej, by – minąwszy karczmę – zjechać w wiejską drogę i tam zaczekać na wynik rekonesansu. Podeszliśmy do karczmy. Na placyku, troszkę w bok od wejścia, stał obiekt naszego zainteresowania. Konie przy dyszlu spokojnie coś tam chrupały z worków – paśników założonych na pyskach.

– Dobra nasza! Wygląda na to, że troszkę jednak tu zabawią – mruknął kapitan.

– Zaglądnę do beki, a ty mnie ubezpieczaj – zaproponowałem. – Najlepiej stań u drzwi i szparą zapuść żurawia do środka. W razie, gdyby się zbierali do wyjścia, daj znak. Szybko się z tym uwinę. Tylko uchylę klapy i zajrzę.

– Nie ma sprawy! – Odszedł pod drzwi karczmy, a ja, rozglądnąwszy się wokoło, już byłem na wozie. W następnej chwili wyciągnąłem kołek blokujący zaworę i uniósłszy troszkę pokrywę, zajrzałem do środka z nadzieją zobaczenia okutych kuferków, w jakich zazwyczaj przewożono pieniądze. Resztki takich przecież wykopaliśmy z talarami w dębińskim lesie. W tym jednak wypadku czekał mnie zawód. W bece nie było kuferków, ani też chociażby tylko  zwykłych worków, w których również mogły być talary. Za to na dnie leżał skrępowany mężczyzna, którego głowę spowijał przybrudzony, biały worek. Uniosłem wyżej pokrywę, chcąc dosięgnąć worka, lecz niemal równocześnie usłyszałem umówiony sygnał Hucka. Błyskawicznie opuściłem pokrywę, wetknąłem kołek na swe miejsce – i chodu za karczmę, a kapitan za mną. W wyścigowym tempie dopadliśmy bryczki zaparkowanej na wiejskiej drodze przy dużym krzaku leszczyny.

– Dobre wybrał miejsce – w myśli pochwaliłem Franka, gdyż krzak w dużym stopniu zasłaniał nas od strony gościńca. W niewiele czasu później, wóz Wacława odjechał w stronę Mizerowa. Odczekawszy ze dwie minuty i my ruszyliśmy jego śladem. Wiadomość o związanym człeku w bece zelektryzowała mych kompanów. Bez zbędnej dyskusji zapadła decyzja uwolnienia więźnia. Dla każdego z nas było oczywiste, że właśnie tak należy postąpić. Chociażby nawet byłby to zbrodniarz, w żadnym wypadku nie należało go tak nieludzko traktować. Dopędzimy więc Wacława jeszcze przed Mizerowem i raz, dwa, załatwimy sprawę. Uwolnimy jeńca, a jego miejsce zajmie Wacław z kompanem. Bez obaw – pod groźbą pistoletów sami wlezą do beki!

W międzyczasie bryczka dotarła na skraj wysokiego brzegu doliny Pszczynki i żwawo potoczyła się w dół. Przed nami, na gościńcu biegnącym w tym miejscu wąskim przesmykiem pomiędzy zalewami, wlokła się fura Wacława. Wnet byliśmy na dole i nasza szkapa zaczęła zwalniać. W tym jednak wypadku Franek okazał się bezwzględny, w sposób może niezbyt elegancki wymuszając na niej utrzymanie dotychczasowego tempa. W parę minut byliśmy u celu. Wyskoczyłem w biegu, zanim jeszcze bryczka zrównała się z wozem. Otwarłem chlebak, aby w razie potrzeby mieć pistolet w zasięgu ręki. W chwilę później Franek wyprzedził wóz i zablokował drogę. Szpicel, chcąc nie chcąc ściągnął wodze, zatrzymując się tuż przed przeszkodą.

– Kontrola drogowa! Proszę o prawo jazdy, dowód rejestracyjny pojazdu, a jeżeli jest służbowy, także o kartę drogową – kpiącym tonem zaordynował Huck podchodząc do wozu, z  gotowym do strzału pistoletem w dłoni. Klapa jego raportówki była otwarta i założona do tyłu.

– Dobrze! Ma łatwy dostęp do drugiego pistoletu, a w razie potrzeby i Lebela.

Wacław i jego kompan chyba zbaranieli, gapiąc się w kapitana i Franka, który też skierował wyloty luf swych pistoletów na nich. Póki co, nie byli świadomi mojej obecności za  ich plecami.

– Dienstreisebefechl bitte Herr Wenclaus[7] – poprawił się po niemiecku kapitan. – Co, Herr Major zapomniał dać? O, pardon! Pewnie nie zdążył – dodał po króciutkiej pauzie.

Teraz bieg wydarzeń nabrał błyskawicznego tempa. Reakcja Wacława była natychmiastowa, chociaż rozpaczliwa. Wyszarpnąwszy pistolety spod rozpiętej kapoty, pociągnął za spusty. Klapnęły opadające kurki, lecz żaden nie wypalił. Wprawdzie i tak strzały byłyby pewnie niecelne, gdyż moment wcześniej przemówił pistolet Franka i Hucka. Wacławem szarpnęło do tyłu. Padł na wznak, uderzając głową o krawędź pokrywy zamykającej bekę. Z sekundowym opóźnieniem i szpicel dobył broni, co w tym wypadku okazało się posunięciem wysoce nierozważnym. Nim zdołał jej użyć, wypalił drugi pistolet Franka, a z tej odległości było raczej niemożliwe nie trafić. Spłoszona kobyła przy dyszlu kolaski szarpnęła do przodu. Franek wywinął salto, lądując na tylnym siedzeniu. Szybko  jednak się pozbierał i wrócił na kozioł. Ująwszy wodze, zdołał okiełzać spłoszonego zwierzaka. Za to konie przy wozie wykazały całkowitą odporność na wystrzały, zdradzając tym swe pochodzenie ze stajni żandarmskiego regimentu.

Schowałem pistolet w chlebaku, po czym wdrapałem się na wóz i przemógłszy odrazę, odsunąłem zakrwawioną głowę Wacława, z dziurą po kuli na czole. Druga trafiła w prawe ramię. Chociaż wydawało mi się to nieprawdopodobne, wciąż trzymał pistolety w zaciśniętych dłoniach. Otworzyłem pokrywę i sięgnąwszy do beki, zerwałem worek z głowy więźnia. Z jego gardła wydobył się jęk, po czym skierował twarz w moją stronę. A mnie zamurowało! Zastygłem na moment, na pewno z niezbyt inteligentnym wyrazem twarzy, gdyż z beki, mrużąc oczy przed blaskiem dnia, spoglądał na mnie pan Antoni! Po wyjęciu mu knebla z ust, poprosił cichym głosem:

– Rozwiąż mnie! – Wyjąwszy scyzoryk z kieszeni, otwarłem najdłuższe ostrze i nachylając się nad beką, poprzecinałem krępujące go pęta, a następnie podałem rękę, chcąc pomóc w jej opuszczeniu. Widok pana Antoniego wyłaniającego się z beki wprawił mych kompanów w osłupienie. Dopiero po paru sekundach Huck wykrztusił:

– Pan Antoni?! – Zaś Franek jeszcze długą chwilę tkwił w miejscu, jak przysłowiowy słup soli.

– Ruszcie się pomóc! – przywołałem ich do porządku. Pomogliśmy więźniowi zejść z wozu słusznie uważając, że po skrępowaniu i jeździe w takich warunkach, na pewno nie ma pełnej władzy w rękach i nogach, a potem podprowadzili do bryczki i usadowili na tylnym siedzeniu. Huck podszedł do wozu sprawdzić, czy aby towarzysz Wacława jeszcze nie dycha? Gdyby tak było, należało mu przecież udzielić pomocy, niezależnie od tego kim jest. W tym wszakże wypadku jakakolwiek pomoc okazała się niepotrzebna. Brak pulsu w przegubach dłoni i na szyi wskazywał, że został załatwiony odmownie. Dla pewności kapitan przyłożył jeszcze ucho do piersi nieszczęśnika, ale i tam również nic już się nie kołatało. Mieliśmy więc dwu nieboszczyków, o których natychmiast trzeba było coś postanowić. Przecież nie mogli – ot tak sobie – zostać na gościńcu, wprawdzie w tej chwili pustym, ale jeszcze jak długo? Pan Antoni zapytany o radę, odparł krótko:

– Do beki, a potem wóz do wody!

W następnej chwili Franek już był na wozie. Wyjął pistolety z zaciśniętych dłoni Wacława i rzucił na ziemię. W ślad za nimi jego kapelusz, prochownicę, ładownicę z kulami i jeszcze sakiewkę na koniec. Wlazłem na wóz i ja, by wspólnymi siłami wepchnąć do beki wpierw Wacława, a następnie jego towarzysza. Zamknąłem pokrywę i zabezpieczyłem kołkiem. Podniosłem także z dna wozu pistolety szpicla i zeskoczyłem na drogę, a Franek za mną. Zaraz też wyprzągł konie od dyszla, a wóz wspólnym wysiłkiem popchaliśmy nad brzeg zalewu. Tu Franek paroma uderzeniami kolby pistoletu poluzował czop tkwiący w otworze spustowym beki i po wyjęciu, rzucił na dno wozu, który zaraz wepchnęliśmy do zalewu, gdzie znikł pod powierzchnią wody. Beka dłużej utrzymywała się na powierzchni.  Odepchnięta dalej, jakiś czas nabierała wody, by  wreszcie zniknąć w toni. Rozglądnąłem się wokoło. Jednak w dalszym ciągu nikt nie kręcił się w polu widzenia. Tymczasem Franek wyprzągł kobyłę od dyszla kolaski, a na jej miejscu umieścił zaprzęg z wozu Wacława. Pozbawioną uprzęży klacz puściliśmy luzem. Klepnięta dłonią w zad, ruszyła w kierunku Pszczyny.

– Pewnie bez problemów trafi do stajni – pomyślałem.

– Właźcie do bryczki! – ponaglił Franek z kozła. Siadłem obok pana Antoniego, a Huck na przeciw nas. Franek strzelił batem i pojazd żwawo potoczył się w stronę Mizerowa, gdzie opuścił handlowy trakt, kierując się na Borki. Dopiero teraz można było spokojnie porozmawiać. Wiceszef „Bractwa” opowiedział o swym uwięzieniu. Istotnie, liczył na jakąś akcję z naszej strony i domyślił się, że nocna strzelanina była jej wynikiem. Zapytałem o odgłosy forsowania drzwi.

– Istotnie właśnie one ostrzegły i postawiły straż na nogi. Wyrzucał więc sobie, że wplątał nas w tę awanturę i wystawił na niebezpieczeństwo.

– Ale wyszliśmy z tego obronną ręką – skwitował Huck – chociaż tylko dzięki wyjątkowemu szczęściu, które dzisiaj opuściło Wacława. A tak sprytnie wszystko ukartował! Widocznie żywił poważne obawy czy konwój zdoła pana dowieźć do Koźla. No cóż, znał „Bractwo” od środka, stąd świadomość, że nie opuści brata w potrzebie. Kogo jednak wiozą w więźniarce pod eskortą żandarmów?

– Ano niejakiego Jonka Jona z Polskiej Wisły, pachołka w tamtejszym folwarku. Przyłapany na amorach z oślicą, został za sodomię aresztowany i teraz za karę pół roku ma twierdzę w Koźlu budować. Wacław z kompanem na zapas już cieszył się, będąc pewny ataku zbójników na konwój. – A to się dziwować będą, ujrzawszy kogo odbili – śmiali się, wpychając mnie do beki.

– No, to dopiero teraz będą za panem tropili! Ale najprędzej od jutra. Wpierw muszą stwierdzić zniknięcie Wacława z wozem, kompanem i przewożonym więźniem. Czy zatem nie byłoby dobrze, bez zbędnej zwłoki, pojechać do młyna Materli? Chociażby tą samą drogą, jaką wspólnie wracaliśmy od niego do Krzyżowic? Chociaż na wszelki wypadek lepiej Żory minąć bokiem, ale przez Mikołów można śmiało przejechać. Przed wieczorem winniście być na miejscu. Co dalej, później ustalicie. Jednak moim zdaniem, najlepiej czym prędzej brać się do pana Wincentego w Tłuczykącie. Radziłbym bryczkę zostawić u Materli i dalszą drogę odbyć wierzchem. Zawsze to w jakimś stopnie zmyli i utrudni poszukiwania. A w razie czego, pozostaje jeszcze możliwość udawania żandarmów. Mamy przecież odznakę Wacława w jego kapeluszu.

– A ja dotąd mam w bucie schowaną markę Jędrysa – rzekł pan Antoni. – Możemy zatem udawać żandarmów będących w tajnej misji. Ale jeno w nagłej potrzebie. Łacniej ninie[8] nikomu żandarmskimi markami w oczy nie świecić. Na pewno by rzecz zapamiętano. Dobrze radzisz, Romku! Trza nam się bezzwłocznie brać do Jurka, póki jeszcze  nikt nie świadom mego uwolnienia. Jedźmyż tedy Franku do Materli!

– Dobre postanowienie, panie Antoni – pochwalił kapitan. – Wprawdzie nam żal, że tak szybko się rozstajemy i już pewnie nigdy się nie spotkamy, jako że i my do tygodnia opuszczamy te strony, ale pańskie bezpieczeństwo przede wszystkim. Proszę od nas pozdrowić pana Literę, brata i pana Karaska.

– Rzućmy jeszcze okiem na pistolety Wacława. Jestem ciekawy, dlaczego nie wypaliły? Przecież od zatkania kanalików ogniowych minęło już wiele czasu – zaproponowałem. Kapitan podniósł obydwa z dna bryczki i podał jeden, a drugim sam się zajął. Odwiodłem kurek i zdmuchnąłem z panewki resztki spalonego prochu. Wprawdzie wydawało mi się to nieprawdopodobne, ale kanalik nadal zatykała glina, wprawdzie spękana i z wierzchu wykruszona!

– A to flejtuch! Przez tak długi czas nie opatrywał pistoletów?! Nie do wiary! – Podobnie rzecz się miała z drugim pistoletem. Mieliśmy więc wytłumaczenie nieskuteczności Wacława w decydującym starciu. No cóż, karygodne zaniedbanie zaowocowało w najmniej odpowiednim momencie.

W niewiele czasu później pożegnaliśmy się na rozstajach dróg i bryczka odjechała w stronę folwarku na Borkach, by po sforsowaniu Pszczynki brodem, podążyć do Kleszczowa, zahaczywszy o wschodnie rubieże Baranowic. Stojąc na rozstajach, długo patrzeliśmy za oddalającą się bryczką. Franek parę razy odwrócił się i pomachał nam ręką. Podobnie i pan Antoni. Gdy wreszcie znikli w oddali, ruszyliśmy w stronę Warszowic. Było mi smutno z powodu rozstania, ale przecież inaczej być nie mogło.

– Wiesz, Romku – po dłuższym milczeniu rzekł Huck – jestem zadowolony, że to nie ja strzeliłem w łeb Wacławowi. Celowałem w rękę i trafiłem w ramię. Byłbym się czuł nieszczególnie mając świadomość, że nieszczęśnika pozbawiłem życia. Na szczęście Franek chyba tym za bardzo się nie przejął. Ba, ale jest zbójnikiem, więc nie powinien mieć skrupułów w tym względzie. Przynajmniej nie w tym przypadku. Wszak z żandarmami wiodą bój na śmierć i życie.

– Masz rację. I ja jestem zadowolony, że nie musiałem użyć pistoletu. Wystarczy mi skrupułów po strzałach w zamkowej fosie, chociaż nie znamy ich rezultatu. Dobrze, że już niebawem wracamy. Wystarczy dotychczasowych emocji!

– Czuję podobnie. Zacznijmy więc likwidować tutaj swe sprawy. Nie chciałbym po sobie zostawiać czegoś nie załatwionego. Najlepiej też będzie siedzieć cicho, jak mysz pod miotłą, nie leząc niepotrzebnie nikomu w oczy. Wyobrażasz sobie, jak teraz wzrośnie aktywność władz? A oliwy do ognia doleją zbójnicy, gdy rozbiją konwój wiozący nieszczęsnego Jonka. Co najwyżej jeszcze troszkę pouczymy Elizę. Mam nadzieję, że  przed naszym wyjazdem, do Herr Schlitterbacha nie dotrą wieści, że mu polonizujemy córkę. Ale byłby cyrk! Pewnie by nas kazał żywcem obedrzeć ze skóry. Taka hańba na germańskim honorze rodziny! Dwu tubylczych  „buszmenów” znieprawia jaśnie panienkę!


 

[1]    ciepie – rzuca, ciska;

[2]    dzisiok – dzisiaj;

[3]    pytoł – prosił;

[4]    pod spodkiem, w pywnicy – na dole, w piwnicy;

[5]    morion – czółenkowy hełm jakich dotąd używa gwardia papieska;

[6]    balia – klepkowa, drewniana owalna wanna, ściągnięta dwoma lub trzema obręczami z żelaznej bednarki;

[7]    Dienstreisebefechl bitte Herr Wenclaus – służbowy rozkaz podróży proszę panie Wacławie;

[8]    ninie – teraz;

Skip to content