ODCINEK 7

Rozdział siódmy

 

          W ostatnim tygodniu pobytu, od soboty 15 września, nie opuszczaliśmy Krzyżowic, nie chcąc się wystawiać na mimowolne uczestnictwo w jakichś nieprzewidzianych wydarzeniach, które – być może – mogłoby nam uniemożliwić odjazd w ściśle określonym terminie. Ten zaś wyznaczała jesienna równonoc wypadająca z piątku 21 na sobotę 22 września, będąca zarazem nocą pierwszej jesiennej pełni księżyca. Większa część naszych ruchomości była już spakowana i umieszczona w dwukółce garażującej w stodole Gamoniów. Na kwaterze zostały jedynie niezbędne drobiazgi, codzienna odzież i broń. Nie, żeby w przewidywaniu ewentualnych bojów, ale tak – na wszelki wypadek. Zresztą zdobyczne pistolety miały z nami dokonać skoku w czasie. W tej kwestii nie było między nami różnicy zdań. Wawrzuś z Jonkiem już w końcu sierpnia opuścili rodzinną wieś, wracając do seminarium na rozpoczęcie drugiego roku nauki. Odprowadziliśmy ich na graniczne myto przed Strumieniem, gdyż, z uwagi na bezpieczeństwo, woleli podróżować przez cesarskie dziedziny.

Teraz więc czas dzieliliśmy pomiędzy Gamoniów, plebana i Elizę, której – prawdę powiedziawszy – poświęcaliśmy go najwięcej. Ale nie ma się czemu dziwić. Chcąc aby czegoś się jeszcze nauczyła, nie należało marnować czasu, którego i tak już tam niewiele nam zostało. Przychodziły zatem dziewczyny codziennie – a to przed obiadem pieszo, pozorując dłuższy spacer – a to po obiedzie, wtedy jednak tylko samotna Eliza wierzchem na swej klaczy,  zaś wszystko dla zachowania tajemnicy i nie wzbudzania na dworze niepotrzebnego zainteresowania, a tym samym w jakimś stopniu ograniczając możliwość ewentualnej wpadki. Prócz rannej służby przy ołtarzu, księdzu Ignacemu poświęcaliśmy zazwyczaj wieczory, w trakcie pogawędek uzyskując aktualne wieści. Zgodnie z przewidywaniami, zbójnicy rozbili konwój wiozący więźnia do kozielskiej twierdzy. Wydarzenie to, w połączeniu ze zniknięciem Wacława i jego towarzysza wraz z wozem oraz zaprzęgiem, nie wspominając o ważnym więźniu, którego transport w bece utrzymywano w tajemnicy, rozwścieczyło odpowiedzialne czynniki. Już trzeciego dnia zarządzono obławę na wielką skalę, której nikłe odpryski dały się zauważyć również w Krzyżowicach. To mnie zaniepokoiło, gdyż przy dłuższym trwaniu mogło utrudnić nasz powrót.

– Nie nerwowo, Romku! Nie trapmy się na zapas. Może do przyszłego piątku zwiną chorągiewkę – uspokajał Huck. – A chociażby i nie, nic nas nie zatrzyma. Przemkniemy nim  ktokolwiek zdąży się połapać. Pamiętasz reakcję Schlitterbachowych wierzchowców na spotkanie z motocyklem? W razie czego i tym razem będzie podobnie. Po czymś takim trudno się jeszcze spodziewać pogoni. Chyba, że na piechotę. Tej wszakże nie musimy się obawiać, gdyż nas nie dopędzi. – Przyznałem mu rację, chociaż niepokój pozostał. Wolałbym aby nic nie zakłóciło powrotu. Z powodzeniem wystarczało dotychczasowych emocji.

Do czwartku 20 września wszystko biegło dotychczasowym trybem i nic szczególnego się nie wydarzyło. Tego dnia było przewidziane zakończenie pospiesznej edukacji Elizy, która po obiedzie miała przybyć pozorując konną przejażdżkę, gdyż w dniu odjazdu, poza przygotowaniami do skoku w czasie, już niczym innym nie chcieliśmy sobie zawracać głów. Wróciwszy do siebie po obiedzie, miałem zamiar chociażby tylko na chwilkę wyciągnąć się na wyrku i rozprostować kości. Zaledwie jednak przyłożyłem głowę do poduszki, odgłosy stąpań końskich kopyt postawiły mnie na nogi.

– A to się pospieszyła! Trudno, wytchnę później – pomyślałem zrezygnowany. W międzyczasie Eliza odprowadziła kobyłę za starą plebanię, by nie była widoczna z drogi. Tam, na soczystej trawie, mogła się paść do woli. Równocześnie z Huckiem wyszedłem na ganek witać jaśnie panienkę. Po chwili wyłoniła się zza węgła budynku.

– Witamy! – rzuciłem, lekko skłoniwszy głowę. Kapitan wprowadził gościa do „salonu”.

– Zaraz przyniesiemy tablicę i zaczynamy. – Przysunąłem stolik do ściany, by na nim było można ustawić blat starego stołu służącego za szkolną tablicę. W tych bowiem czasach, Andrzeju, papier nie był dostępny tak jak dzisiaj, a jego cena również stanowiła zaporę dla powszechnego używania w celach edukacyjnych. W tym względzie używano łupkowych tabliczek oprawionych w drewnianą ramkę. Niestety, z wiadomych względów, Eliza na rzekome spacery nie mogła zabierać z domu tabliczki. Wpadłem więc na pomysł, by zadowolić się tablicą, zaś konkretnie – znalezionym na strychu stołowym blatem. Kredy użyczył ksiądz Ignacy. Może nawet była święcona?

Wyszedłem z Huckiem na sień, chcąc pomóc przynieść blat – tablicę z jego izby, gdzie po skończonych lekcjach był odstawiany w kącie. Niestety po wczorajszych zajęciach nie został zbyt dobrze wytarty, wobec czego przyniosłem z kuchni mokry gałganek i przetarłem jego powierzchnię, a potem jeszcze raz na sucho.

– Ujdzie w tłoku! – mruknąłem na koniec, oceniając wykonaną pracę. – Bierzmy go kapitanie i do roboty. Szkoda czasu. – Ująłem blat z jednego końca, Huck z drugiego i ponieśli do „salonu” – a tam niespodzianka:

Już z progu dostrzegłem mój portfel na kolanach dziewczyny, zaś w dłoniach otwarty dowód osobisty. Zrobiło mi się gorąco.

– A niech to, ale wpadka! I to na sam koniec! Jakim sposobem go dorwała? Przecież powinien być w mojej kieszeni! – Owszem, winien być, lecz niestety nie był. Huck także spostrzegł, co jest grane. Spojrzał na mnie piorunującym wzrokiem, przewrócił oczami i z westchnieniem wydmuchnął powietrze ustami. Lecz póki co, odstawiliśmy „tablicę” na stolik.

– Pewnie już dzisiaj nie będzie potrzebna – skonstatowałem, przewidując dalszy bieg wydarzeń. – A ile nas czeka gadania! Przecież byle czym nie pozwoli się zbyć. Że też porządnie nie zapiąłem kieszeni! – Gdybym mógł, dałbym sobie po gębie, chociaż i tak niczego by to nie zmieniło. Przysłowiowe mleko zostało rozlane.

Eliza oderwała wzrok od mego dowodu i jakby nie mogąc uwierzyć oczom, zapytała:

– To twoje, Romku? Chyba twoje, bo tu pisze Roman, Michał Niemira, a tak sie przeca zwiesz. Wszakże tego, co potem nie moga pojąć. Urodzony 20 maja 1942 roku? Przeca dopiero momy 1800! I ta Polska Rzeczpospolita Ludowa! Co to jest? I jeszcze ten obrozek, na kierym cię tak akuratnie odmalowali. Jest to prowda, abo mi się śni? – zakończyła drżącym  z emocji głosem.

– Niestety prawda, Elizo. Jesteśmy z przyszłości. Nasze czasy dopiero będą. Udało nam się ze Staśkiem pokonać wrota czasu i tutaj jesteśmy. Jednak już jutro wracamy, gdy znów na krótko owe wrota się otworzą, umożliwiając nam powrót. Dłużej tu zostać nie możemy. Zaś przybyliśmy tutaj chcąc zobaczyć, jak w waszych czasach było i przy okazji poznać przodków Staśka. Jego dziadek pochodził z Krzyżowic, dlatego za cel obraliśmy Krzyżowice. Gamoniowie są jego pra- pra- pra- pradziadkami.

– A oni to wiedzą? – zapytała z niedowierzaniem.

– Oczywiście, że wiedzą – potwierdził Huck – chociaż z razu wzięli mnie za Wawrzusia – swego syna – który uczy się w Krakowie na księdza.

– Jak mnie nie robicie za błozna, to i ty, Staśku, pewnie mosz tako samo książeczka, jak Romek – stuknęła palcem w mój dowód osobisty.

– No pewnie, że mam – odparł Huck i wyszedł z izby, by po chwili wrócić z dowodem w ręku. – Proszę, Elizo – podał jej zieloną książeczkę ze srebrnym orłem na okładce. – W naszych czasach każdy dorosły musi mieć taki, dzięki czemu wiadomo, kto jest kim.

Pokręciła głową z niedowierzaniem, jakby jej to nie mogło się w niej pomieścić. Otwarła dowód Hucka, przebiegając oczami wpisy w poszczególnych rubrykach. Dłużej zatrzymała wzrok na fotografii.

– I ciebie, Staśku, akuratnie tu odmalowali – stwierdziła na koniec.

– To nie obrazki, tylko fotografie. Teraz jeszcze tego nie znają. Musi upłynąć jeszcze trochę czasu, nim pan Daguerre je wymyśli – sprostowałem. – Ale mniejsza z tym. To nie takie ważne.

– Niepojęte! Niepojęte – mruczała, wciąż kręcąc głową z niedowierzaniem. Huck znowu poszedł do siebie i wrócił z kilkoma rodzinnymi fotografiami. Podał Elizie:

– To są fotografie mojej rodziny. – A gdy wzięła je do ręki, objaśniał co przedstawiają i kto jest kim. Oczywiście, zgodnie z przewidywaniami, o kontynuowaniu nauki nie było nawet co marzyć, a my, na przemian, musieliśmy się mozolnie wygrzebywać spod lawiny pytań. I tak, nawet nie spostrzegłszy kiedy, zaskoczył nas zmierzch, zaś do zaspokojenia ciekawości Elizy było jeszcze daleko. Naturalnie bardzo chciała zobaczyć naszego „stalowego rumaka”, którym tutaj przybyliśmy. Trzeba było więc pójść do Gamoniów. Pojawienie się jaśnie panienki w ich zagrodzie spowodowało ogólną konsternację. Jednak Huck wyjaśnił, jak się rzeczy mają, przy okazji prosząc Elizę, żeby to, co usłyszała i widziała, zachowała w tajemnicy.

– Przyrzekom, Staśku! – odparła, unosząc prawą dłoń.

Poszliśmy za stodołę, a po odrzuceniu maskowania, wyprowadzili WSK-ę z ziemianki i zapchali do stodoły. Tu, bez obawy przed niepożądanym okiem, w świetle elektrycznej latarki, Eliza mogła zaspokoić swą ciekawość. Huck zasiadł nawet za kierownicą i objaśnił, jak się to „stalowe monstrum” prowadzi, a potem na chwilkę włączył reflektor.

– To pewnie wos nocą trefił papa i stryk Gottlieb na drodze – domyśliła się natychmiast.

– Aha – potwierdził kapitan. – Ale piękne salto wtedy fiknął do wody! Mało co mostka nie rozwalił! Świeć Panie nad jego duszą – dodał po chwilce.

Eliza nie byłaby sobą, gdyby również nie chciała zakosztować jazdy na motocyklu, w związku z czym trzeba było wyprowadzić WSK-ę na tę samą, co kiedyś miedzę i tam odbyć jazdę, tym razem darując sobie pełną konspirację. Ale po skończonej jeździe motocykl znowu popchaliśmy do Gamoniów, uznając jazdę zapłotną drogą o tak wczesnej porze za niedopuszczalną. Eliza była chyba w siódmym niebie, zapominając o powrocie do domu i ewentualnej burze za spóźnienie. Wreszcie, w oględny sposób, o tym jej przypomniałem.

– Mosz prawie, Romku! Matuś pewnie sie już o mnie tropią – przyznała. Wróciliśmy na plebanię. Przyprowadziła wierzchowca przed ganek. Pożegnaliśmy dziewczynę mając świadomość, że już więcej się nie zobaczymy. Było mi smutno, ale tak  zazwyczaj bywa przy pożegnaniach.

– Żegnaj, Elizo! Życzę ci wszystkiego najlepszego. A jak już będziesz dziedziczką, szanuj swych poddanych, żeby cię zachowali we wdzięcznej pamięci. Tyle po nas pozostaje, ile zrobimy dobrego – uścisnęliśmy się serdecznie.

– Bywaj, Elizo! Niech cię Dobry Pan ma w swej opiece – dodał kapitan, biorąc dziewczynę w ramiona. – Jestem pewny, że będziesz dobrą panią – pocałował ją w obydwa policzki. – A teraz na koń i do domu! Tam już na pewno, z drżeniem serca, ciebie oczekują. Zresztą, nie lubię długich pożegnań! Bywaj! – Klepnął dłonią w zad kobyły, gdy już Eliza znalazła się w siodle. Koń ruszył. Pobiegłem ich śladem, żeby otworzyć bramę, a potem zamknąć, gdy już byli na drodze.

– Pamiętejcie o mnie! – rzuciła z siodła.

– Oczywiście! Nie zapomnimy. – Trącony piętami wierzchowiec ruszył w dół drogi ku bliskiemu gościńcowi.

Wracałem na kwaterę czując w sercu żal, że oto kończy się nasza szalona przygoda. Ale tak w życiu bywa. Wszystko ma swój początek i koniec, i z tym należy się pogodzić. Innego rozwiązania nie ma.

– Nie dałbym nawet złamanego grosza za to, że jej w domu nie czeka burza z piorunami. Jeżeli nawet nie ze strony matki, to tatko na pewno nie popuści. Serdecznie współczuję! Inna sprawa, na ile się tym będzie przejmowała? Rezolutna z niej panna, co na swoim potrafi postawić, więc pewnie wnet rodziców udobrucha i sprawa załatwiona – podsumował Huck, gdy wróciliśmy na ganek. – Pójdźmy jednak spać. Jutro przecież nie pośpimy.

– Masz rację. Dobranoc! Przyjemnych snów.

– Nawzajem, Romku. Dobranoc!

Weszliśmy na sień. Kapitan przekręcił klucz w zamku wejściowych drzwi. Lekko zachrobotał przesuwany rygiel i każdy poszedł do siebie. Tym razem nawet nie zapaliłem świeczki. Rozebrałem się i darując sobie wieczornych ablucji, kropnąłem w łóżko. Pomimo przeżytych emocji, jakoś wnet zasnąłem i spałem twardym snem do rana, gdy kościelna sygnaturka zaczęła zwoływać krzyżowian na ranną liturgię. Z westchnieniem odrzuciłem derkę. W chwilę później zimną wodą zmyłem z oczu resztki snu. Trzeba było się zbierać na ostatnią służbę przy ołtarzu.

– Gdzie będziemy jutro o tej porze? – pomyślałem, czując lekki skurcz żołądka.

Po zakończonej Mszy św. i powrocie do zakrystii, ksiądz Ignacy zaprosił nas na pożegnalną wieczerzę:

– Przed daleką drogą dobrze sobie podjeść, iżbyście przypadkiem z sił nie opadli. Zasię gdyby cosik nie tak poszło, śmiele wracajcie do mnie.

– Bóg zapłać, przewielebny księże plebanie! W razie czego nie omieszkamy skorzystać ze zaproszenia. Myślę jednak, że nasza przygoda zakończy się pomyślnie. Byle szczęśliwie dotrzeć do grabowej alei – podziękował Huck.

Tym razem śniadanie u Gamoniów znacznie się przedłużyło. Ale przecież było jeszcze tyle sobie do powiedzenia. Na pamiątkę kapitan zostawił im dwie rodzinne fotografie, a także piętnaście talarów.

– Nam już nie będą potrzebne – skwitował obiekcje ojca Mateusza.

W końcu jednak towarzystwo wstało od stołu. Poszliśmy do stodoły dokonać przeglądu WSK-i i wózka. Dopompowaliśmy opony, uzupełnili olej w silniku, sprawdzili stan świecy zapłonowej. Na chwilę Huck uruchomił silnik. Zapalił bez problemów. Potem jeszcze z blaszanki dopełnił bak prawie że po korek.

– Paliwa nam nie braknie. Z powodzeniem winno wystarczyć na co najmniej trzy takie trasy i to w obydwie strony – stwierdził, odstawiając blaszankę do wózka. Po powrocie na kwaterę zebraliśmy resztę swego ruchomego dobytku i wrócili do Gamoniowej stodoły, żeby go doładować w dwukółce. Przewidując chłodną noc zaproponowałem, by na czas podróży wdziać na siebie jak najwięcej z odzieży. – Przynajmniej będziemy mieli pewność, że drogą nie zziębniemy – argumentowałem.

– Jak zwykle masz rację. Zróbmy jak radzisz.

Przewidzianą na drogę odzież ułożyliśmy na kanapie motocykla, a na kierownicy zawiesili kaski. Potem Huck jeszcze raz sprawdził ładunek wózka i w końcu przykrył derkami, zaś na to naciągnął brezentową płachtę. Jedynie zapasowa opona, ustawiona na sztorc i przypięta trzema paskami na zewnątrz tylnej burty, pozostawała poza jej zasięgiem. Zawiązał troczki płachty w uchwytach umieszczonych na zewnątrz burt.

– Gotowe – mruknął zadowolony. Przyczepiliśmy dwukółkę do WSK-i. Wyglądało więc, że przygotowania do podróży zostały zakończone. Tylko się ubrać, siadać i jechać.

Do końca dnia nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło, a większość czasu spędziliśmy u Gamoniów, pomagając w codziennych zajęciach, niemal nie odstępowani przez Grzesia, Ankę i Jadźkę. Chociaż młodzi starali się nie okazywać swych uczuć, było widać, że im smutno z rozstania. No cóż, przyzwyczaili się już do nas i polubili. Nam również było niewesoło pomimo rychłej perspektywy powrotu do domu. Nie miałem wątpliwości co do tego, że i my zostawimy tu jakąś cząstkę naszych serc. A gdy już słońce zaszło, poszliśmy na wieczerzę do księdza Ignacego. Zaraz na wstępie zwróciłem klucz od starej plebanii i serdecznie podziękowali za użyczenie lokum, jak również za tyle dobra, którego tutaj doświadczyliśmy. Wieczerzę można uznać za wystawną. Przeciągnęła się niemal do dwudziestej drugiej. W końcu jednak trzeba było wstać od stołu i jeszcze raz dziękując za wszystko, pożegnać księdza Ignacego oraz Jakuba. Pleban odprowadził nas do bramy, gdzie kapitanowi na odchodnym wręczył niewielki pakiecik:

– To macie na pamiątkę po mnie. Może się wam przyda, a chociażby i nie, niechaj przypomina o nas i czasie w Krzyżowicach spędzonym. A teraz już ruszajcie z Bogiem! Niechaj was prowadzi i szczęśliwie do domu przywiedzie.

– Bóg zapłać wielebny księże plebanie! – podziękowaliśmy i cmoknąwszy go w rękę, jak nakazywał ówczesny obyczaj, wróciliśmy do zagrody Gamoniów. Tam znowu pożegnania z domownikami i Burkiem na ostatek. Mądre psisko instynktem chyba wyczuwało rozstanie i tego dnia starało się nam towarzyszyć. Przyświecając sobie latarką, wdzialiśmy dodatkową odzież odłożoną na kanapie WSK-i. Przewiesiłem chlebak przez plecy, Huck swoją raportówkę, założyli kaski i wyprowadzili motocykl z wózkiem na podwórze. Jeszcze tylko z dubeltówki ucałowaliśmy każdego z Gamoniów, dziękując za wszystko. Dziewczyny ocierały łzy, teraz już jawnie kapiące z oczu. Grześ przytrzymał Burka, żeby przypadkiem za nami nie pobiegł. Huck otwarł kranik paliwa, zassał mieszanki do cylindra i energicznie kopnął w dźwignię startera. Silnik zagrał równym rytmem. Pobłogosławieni przez matkę Franciszkę i ojca Mateusza dosiedliśmy WSK-i i podjechali do wrót. Anka z Jadźką rozwarły ich połówkę. Korzystając na razie tylko ze światła pozycyjnego, wyjechaliśmy na zapłotną drogę. Wprawdzie dzisiaj przypadała noc pierwszej pełni jesiennej, lecz póki co, na bożym świecie panowały ciemności, a chmury grubą warstwą zasnuwały niebo. Miałem wszakże nadzieję, że z upływem czasu sytuacja ulegnie poprawie, jako że po osiemnastej, przez parę chwil było widać tarczę pyzatego księżyca wyłaniającego się zza horyzontu.

Mijając bramę plebanii, dostrzegłem na dziedzińcu dwie ciemne sylwetki. Bez wątpienia ksiądz Ignacy i Jakub. Huck także ich dostrzegł.

– Z Panem Bogiem! – zawołaliśmy, a ja pomachałem im ręką, nie mając jednak pewności czy to dostrzegą.

– Serdeczne dzięki za wszystko! – krzyknąłem. Huck podkręcił manetkę gazu i motor żwawiej potoczył się w stronę gościńca. Kapitan znowu wybrał tę samą trasę, którą ongiś tu dotarliśmy. Nie spiesząc się, zdążaliśmy przed siebie, by grabową aleję osiągnąć już po północy. Na terenie poza zabudową korzystaliśmy ze światła szosowego. Koła motocykla i wózka podskakiwały na wyboistej drodze. Gdyby nie wózek, można by jechać wydeptaną przez piechurów ścieżką biegnącą obok drogi. Gdy było to możliwe, Huck prowadził WSK-ę przydrożnymi łączkami, tym sposobem oszczędzając nam niepotrzebnych wstrząsów. Niestety nie zdarzało się to zbyt często. Wreszcie dotarliśmy do lasu, za którym leżała ostatnia już wieś na naszej drodze, podczas zaliczania jej w odwrotną stronę upamiętniona spotkaniem nocnego stróża.

– Czy znów go przerazimy? – pomyślałem przekornie.

Wyjeżdżając z lasu, Huck zgasił reflektor, powracając do światła postojowego. Na skraju zabudowań, już z daleka, było widoczne ognisko przy drodze.

– Niech mnie gęś kopnie! Jakiś kontrolny posterunek? Wciąż jeszcze pilnują? – zirytował się kapitan, zatrzymując motocykl. Mnie również ścisnęło w dołku.

– Trzeba będzie pójść na zwiad rozeznać, jak liczna jest ta czata? Wątpię, żeby była zbyt liczna, ale zawsze lepiej wiedzieć, z czym się ma do czynienie – zadecydował, wyłączając zapłon. Zostawiliśmy pojazd na drodze. Z chlebaka wyciągnąłem pistolety. Huck z aprobatą skinął głową i z raportówki wydobył rewolwer.

– W razie draki będę miał w zapasie parę strzałów. Co sześć, to nie dwa. A gdyby było trzeba, zawsze jeszcze pozostają te dwa zdobyczne. Pójdźmy, Romku! Chciałbym to już mieć za sobą.

Ruszyliśmy w kierunku ogniska, wnet porzucając drogę. Będąc już w pobliżu, jeszcze bardziej zboczyliśmy – tak, żeby dotrzeć na miejsce jak najbardziej od tyłu. Ostatni odcinek trzeba było przepełzać.

– Jak dobrze, że księżyc zakrywają chmury! Trudniej będzie nas dostrzec – pomyślałem.

Przy skraju drogi płonęło ognisko, przy którym siedziało dwu facetów. Jeden grzebał kijem w żarze, przysuwając do ognia kawałki niedopalonych drew. Z boku dostrzegłem ustawione w kozioł cztery długie karabiny.

– A więc czwórka i to raczej piechociarzy, przynajmniej sądząc z długości karabinów. Jezdni mają krótsze. Gdzie jednak pozostali? – Dopiero po chwili dostrzegłem leżących. Wygodnie się urządzili, rozłożywszy na ziemi kilka snopów słomy.

– Dwu śpi, dwu czuwa – szepnął kapitan.

– Damy im po łbach?

– Dobrze! Bierz tego z patykiem, ja drugiego. Tylko tak, żeby nie zbudzić reszty.

Nieświadoma zagrożenia dwójka przy ognisku szwargotała o czymś po niemiecku. Podnieśliśmy się z ziemi, a następnie bezszelestnie pokonali parę dzielących nas kroków. Kolbą pistoletu grzmotnąłem „mojego” w ciemię. Bez jęku osunął się na ziemię. Jego towarzysz chyba instynktem wyczuł niebezpieczeństwo, gdyż spojrzał za siebie, lecz już za późno. I on osunął się na ziemię nieprzytomny. Po chwili ich śpiący kamraci również zostali wprawieni w głębszy sen, po którym na pewno bolały ich głowy.

– Na wszelki wypadek unieszkodliwmy też karabiny – zaproponowałem.

– Zgoda, ale jak? Zagwoździć, tylko czym?

– Nie rozdrabniajmy się, kapitanie! Najprościej załatwić skałki w zamkach.

– Genialne!

Nie bawiąc się w odkręcanie śrubek zaciskających szczęki kurka, w których tkwiły skałki, kolbą pistoletu porozbijałem je, uprzednio wydmuchnąwszy proch z panewek. Tego by nam jeszcze tylko brakował, żeby skrzesane przy rozbijaniu skałek iskry zainicjowały przypadkowy wystrzał! A gdy już zamki karabinów zostały uszkodzone, Huck wylotem lufy każdego dziabnął jeszcze w ziemię, dodatkowo ją zatykając. Na koniec karabiny stanęły jak poprzednio, ustawione w kozioł. Jeszcze tylko rzut oka na powalonych, czy aby przypadkiem któryś nie wymaga repety i można było wracać. Biegnąc skrajem drogi, wróciliśmy do motocykla. Huck włączył zapłon i uruchomił silnik. Zająłem miejsce za jego plecami, opierając stopy o podnóżki. Motor ruszył w stronę wsi, wkrótce mijając nieco już przygasłe ognisko przydrożnej czaty. A był po temu najwyższy czas, gdyż jeden z ogłuszonych wojaków właśnie zaczynał powracać do świadomości i nawet usiłował unieść się na kolana. Minęliśmy czatę i tym razem korzystając z reflektora włączonego na światło szosowe, pomknęli drogą przez wieś. Gdzieś w jej połowie doleciały nas wrzaski wojaka wszczynającego alarm. Nieco później mijaliśmy karczmę po lewej stronie, troszkę cofniętą od drogi. Raptem jej drzwi gwałtownie się rozwarły, z rozmachem uderzając o ścianę. Zamajaczyła w nich czyjaś sylwetka.

– „Halt! Halt!” – doleciało nas już z tyłu. Huck zgasił reflektor, nie zmniejszając szybkości. Buchnął strzał, na szczęście niecelny. A my już skręcaliśmy w lewo i obok kościoła, drogą opadającą w dół, zjeżdżali do mostka na potoku. Od karczmy padły jeszcze trzy strzały dowodzące, że w tym „przybytku” znalazła przystań reszta placówki kontrolującej gościniec, na nasze szczęście niezbyt sumiennie przykładając się do wypełniania powierzonego zadania.

Minąwszy mostek, motocykl zaczął podjazd na przeciwległe zbocze doliny i właśnie wtedy, zwarta dotąd opona chmur zaczęła się przerywać, dając księżycowi – wprawdzie tylko na krótko – okazję rozjaśnienia okrywających okolicę ciemności. Korzystając z okazji odwróciłem głowę, by spojrzeć za siebie. Wystarczył rzut oka, bym na drodze obok kościoła dostrzegł trójkę jeźdźców zdążających naszym śladem.

– Niedobrze! – pomyślałem. – Wnet nas dogonią. Po tak wyboistej drodze nie sposób szybciej jechać. Chyba, że chcemy zgubić wózek! – Natychmiast przekazałem wieść o pościgu.

– Szlag trafił! Musimy ich zatrzymać, a najlepiej wystarczająco zniechęcić! – Mimo wszystko dodał gazu i motor żwawiej ruszył do przodu. Ale i też natychmiast dał znać o sobie wózek, którego podskoki na nierównościach drogi zaczęły szarpać uchwytem zaczepu. Dotarłszy do rozstajów dróg, Huck skręcił w drogę wiodącą do niedalekiego folwarku, w tym miejscu biegnącą płytkim jarem i zatrzymał motocykl.

– Odepnij, Romku, wózek! Musimy mieć zdecydowanie większą swobodę ruchów! – Zeskoczyłem z WSK-i, odczepiłem wózek i podciągnąłem na skraj drogi, opierając dyszlem o skarpę, po czy wróciłem do kapitana.

– Zaczekamy tutaj na nich i zaskoczymy. Postaram się przerazić ich szkapy. Ty tu przytaisz się z pistoletami, aby w razie potrzeby mnie osłaniać. Masz też moje i rewolwer – wyciągnął broń z raportówki i podał. Wydobyłem z chlebaka swe pistolety i wszystkie ułożyłem w zasięgu ręki przy górnej krawędzi skarpy. Tym sposobem miałem w zapasie aż dziesięć strzałów.

Silnik WSK-i cicho pykał na wolnych obrotach, a my, przytajeni, czekaliśmy na żandarmów, gdyż beż wątpienia to właśnie z nimi mieliśmy do czynienia. Zajmowana pozycja miała ten plus, że sami zakryci, wystawiwszy tylko głowy tuż przy ziemi ponad skarpę, mogliśmy obserwować dopiero co przebytą drogę. Jako i wnet w polu widzenia pojawiła się pościgowa trójka, zdążająca naszym śladem.

– Trzymaj się i w razie potrzeby strzelaj! – szepnął Huck. – Tylko bez przesady! Wystarczy ich dobrze postraszyć. – Delikatnie wrzucił pierwszy bieg i przytrzymując dźwignię sprzęgła, czekał na jeźdźców. Skoro dotarli na odległość około dziesięciu – piętnastu metrów  od rozstajów, raptownie ruszył, podkręcając manetkę do oporu. Z rykiem silnika i włączonego klaksonu wyskoczył na drogę, wprost na nadjeżdżających. Rozbłysnął reflektor, zalewając przybyszów oślepiającym blaskiem. To warto było zobaczyć! Konie żandarmów wprost poszalały. Nawet nie celując, kropnąłem raz za razem z moich i Hucka pistoletów i zaraz ująłem rewolwer, podczas gdy on szarżował motorem na skłębioną grupę. Stające dęba wierzchowce skręcały się w dziwacznych piruetach, któryś z jeźdźców wyfrunął z siodła, zaliczając twarde lądowanie. Przerażone konie rozpierzchły się, jak stadko wróbli podczas nagłego ataku kota i pocwałowały w siną dal, nie powodowane przez jeźdźców, którzy chyba cały wysiłek wkładali tylko w to, aby utrzymać się w siodłach. Huck pogonił jeszcze kawałek za nimi poprzez dworskie ściernisko, nie wyłączając klaksonu. Potem jednak zawrócił i przełączywszy reflektor na światło krótkie, przyjechał do mnie. Zebrałem broń.

– Masz, schowaj – podałem wystrzelone pistolety i rewolwer.

– Lebela na razie zatrzymaj. W razie, gdyby ten spieszony żandarm miał jeszcze ochotę nam się naprzykrzać, strzelaj! – W tym wszakże wypadku użycie rewolweru okazało się zbyteczne. Rozciągnięty na drodze nieszczęśnik nie wykazywał jakiegokolwiek nami zainteresowania. Albo skręcił kark, albo był nieprzytomny, chyba że tylko symulował, z obawy przed nieznanym. Jednak żaden z nas nie miał jakoś ochoty tego sprawdzać. Przypiąłem wózek do WSK-i i ruszyliśmy w dalszą drogę. W międzyczasie księżyc znowu zakryły chmury, pogrążając okolicę w ciemnościach. Spojrzałem na fosforyzującą tarczę zegarka. Minęła pierwsza. Bez zbędnego pośpiechu, mijając przydrożne brzozy, motor zdążał ku bliskim już wrotom czasu u wylotu grabowej alei. Po dalszych paru minutach jazdy, w blasku reflektora zamajaczył mleczny tuman.

– A więc to już! – pomyślałem, czując dreszcz emocji przebiegający przez plecy. Kapitan zwolnił, a potem zredukował na pierwszy bieg. Motocykl zaczął się zagłębiać w mlecznym oparze. Ogarnęła nas mgła. Przy niemal zerowej widoczności, wolno posuwaliśmy się do przodu, przyświecając sobie światłem mijania, które i tak nie na wiele się zdało. Kontynuowaliśmy więc jazdę nieomal po omacku mając nadzieję, że już niebawem to się skończy. Nawet nie popatrzałem na zegarek – tak na wszelki wypadek, aby czasami czegoś nie zapeszyć.

– W takiej chwili lepiej dmuchać na zimne – uznałem i w tym postanowieniu wytrwałem do czasu, aż nasz pojazd wynurzył się z oparu na grabowej alei. Mgła została za nami, zaś wokoło zdecydowanie pojaśniało. Coś tak, jakby już świtało. Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta!

– Co jest granę?! Przecież dopiero co było troszkę po pierwszej! Wprawdzie jeszcze po drugiej stronie, ale jednak. W czasie podróży w letnie przesilenie coś podobnego się nie wydarzyło!

Huck zatrzymał motocykl i odsunąwszy mankiet rękawicy, także spojrzał na zegarek. Pewnie i jego zdziwiła jasność ogarniająca boży świat. Popatrzałem wokoło:

– Bez wątpienia grabowa aleja. Tylko może nieco bardziej rozjeżdżona droga, czego wszakże już nie tak byłem pewny.

– Świta! – stwierdził Huck. – Aż trudno mi uwierzyć, że tak długo jechaliśmy. Dziw nad dziwy! – pokręcił głową, po czym wolno ruszył w górę alei. Nim jednak dotarliśmy do jej wylotu byłem pewny, iż skok w czasie coś za dobrze nam nie wyszedł. Widziany fragment okolicy nie bardzo pasował do naszych czasów! Huck ponownie zatrzymał WSK-ę i zgasił silnik.

– Coś nam, Romku, nie poszło tak jak należy! Daj rewolwer. Pójdę rozpoznać sytuację. Na wszelki wypadek załaduj pistolety. Strzeżonego Pan Bóg strzeże! – Zsiadł z WSK-i i włożywszy Lebela do kieszeni skafandra, ruszył do wylotu alei. Dotarłszy na jej kraniec, stanął za pniem jednego z grabów i długo lustrował otoczenie. Czując pustkę w głowie i nieprzyjemny skurcz żołądka, zabrałem się za pistolety. A gdy już uporałem się z ich nabijaniem, ustawiłem motocykl na stopkach i zatknąwszy trzy pistolety za paskiem spodni, z czwartym w dłoni, ruszyłem za kapitanem.

– O Boże! W co znowu wdepnęliśmy? – pomyślałem zrozpaczony, bowiem widziana okolica żadną miarą nie była tą, z naszych czasów. Co do tego nie mogło być cienia wątpliwości. Nasz skok w czasie okazał się zdecydowanie za krótki. – Gdzie wylądowaliśmy? – myślałem gorączkowo. – Byle nie w czasach I wojny światowej! Co robić? Wracać na drugą stronę i próbować jeszcze raz? Ba, lecz przecież już zaczyna się dzień, więc nic z tego – skonstatowałem w następnej chwili. – Ale się urządziliśmy! – Czułem się bezradny niczym dziecko nagle pozbawione rodzicielskiej opieki.

W międzyczasie Huck wyszedł na drogę, w naszych czasach pokrytą asfaltową nawierzchnią, teraz zwykłą gruntową lub najwyżej lekko utwardzoną żwirem. Z lewej, w odległości około pięćdziesięciu metrów, na środku drogi ujrzałem czwórkę dryblasów tłukących kogoś leżącego na ziemi, a obok przewrócony rower. Właśnie w ich stronę ruszył Huck szybkim krokiem. Po przebyciu około połowy dzielącego ich dystansu, zawołał:

– Zostawcie go! We czterech na jednego? Przestańcie!

Zajęci biciem, dotąd nie zwracali uwagi na otoczenie, bo i po co? W pobliżu pustki – żadnego domu. Zaskoczeni obecnością Hucka, zastygli na chwilkę w bezruchu, lecz zaraz jeden, z grubym kijem w ręku, coś powiedział, czego z uwagi na dzielący nas dystans nie dosłyszałem i ruszył na przeciw kapitana. Zaraz też jego śladem podążył i drugi, z bykowcem w dłoni.

– Będzie gorąco! – pomyślałem, ruszając biegiem. Mając pistolet gotowy do strzału, byłem zdecydowany nie dopuścić do rękoczynów. Ale i kapitan widocznie również doszedł do podobnego wniosku. Szybkim ruchem wyciągnął Lebela. Huknął strzał oddany w powietrze. Dryblasom z miejsca zmiękła rura. Wykonawszy „w tył zwrot”, rzucili się do ucieczki. Podobnie i pozostali. Cisnąwszy kije, którymi dopiero co okładali leżącego, na przełaj, przez pole, pognali w stronę niedalekiego zagajnika. Dla lepszego efektu i ja palnąłem z pistoletu, zdecydowanie podkręcając tempo ucieczki. Wnet znikli za zasłoną drzew.

Podeszliśmy do ofiary napadu. Chyba niewiele był od nas starszy. Właśnie podnosił się z ziemi. Huck podał mu rękę, pomagając wstać.

– Fest żeś oberwoł?[1] – zapytał.

– Nie za fest. Nie zdążyli. Pieruński Fritz z kamratami!

– Poznołeś ich?

– Ja! Fritz ze dwora na Górnym i jego kamraty. Zeźlili się, iże Niemcy u nich we dworskim tak marnie na plebiscycie wyszli. 95 za Polską, a ino 19 za Niemcami. A we gminie na Górnym 764 na 104. Na Dolnym: 269 na 53 – otarł rękawem marynarki krew z twarzy, a potem podniósł czapkę z drogi i rower na koniec. Huck zaś nie spuszczał z niego wzroku, odruchowo marszcząc czoło, co było nieomylnym znakiem intensywnego myślenia.

– Nie jestżeś aby Hermanów Franek?- zapytał, gdy ten sprawdzał czy rower nie doznał jakiegoś uszczerbku.

– Ano jestżech – odparł zdziwiony, przenosząc wzrok z roweru na kapitana. – Skąd mnie znosz? Bo jo cie pierwszy roz widza.

– To nie takie ważne. Grunt, że jesteśmy po jednej stronie – za Polską. Jestem Stasiek – tu wymienił swe nazwisko – to zaś Romek Niemira – przedstawił nas Frankowi. – A to jest Franek Herman z Jastrzębia. – Uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Byłeś w powstaniu z Witczakami, w 2 Pułku Strzelców Rybnickich i wzięliście Wodzisław. Mieszkają to już na Dolnym? – zwróci się znów do Franka.

– Łońskiego roku[2] kupili dwór na Mendowcu. No wiesz, ta resztówka z  „Annaruh”[3]. Tam z matką mieszkają. Prawie do nich jada, coby im pedzieć[4] jako w Ruptawie, Cisówce i Moszczenicy welung wypod[5]. Wszędy Poloki wygrali! We Ruptawie 362 na 284, Cisówce 96 na 78 i we Moszczenicy 648 na 138. Cołko noc żech za tym gonił. Aż mnie tu ten pieruński Fritz dopod! Aleście i wy tu sie znodli, to uciekli. Serdeczne dzięki za zratowanie! Bóg zapłać! – Miałem więc już odpowiedź, w jakim czasie wylądowaliśmy? Marzec 1921 roku, tuż po plebiscycie!

– Jedziesz do Witczaków? – upewnił się Huck.

– Jada.

– To i my z tobą do nich pojedziemy.

– We trzech na jednym kole?[6] – zdziwił się.

– Nie, my na motoracie[7] – wyjaśnił Huck. – Jedź Franku, my cię dogonimy. Przecież wiem, jak na Dolne zajechać. Najwyżej na nas poczekasz na krzyżówce koło szkoły.

Franek wsiadł na rower i odjechał, kontynuując z nagła przerwaną podróż. Zawróciliśmy  w stronę grabowej alei.

 – Ale nam los wyciął kawał! – nie wytrzymałem. – Wpadliśmy w potrzask! Co teraz zrobimy? Jak się z niego wydobyć?

– Z dwojga złego wolę, że to już wiosna się zaczyna i mamy lato w rychłej perspektywie, a nie zimę. Zawsze łatwiej przeżyć. Trzeba będzie spróbować wrócić do domu w letnie przesilenie. Czyżby brak księżycowego blasku skrócił nasz skok?

– Możliwe kapitanie. Zakończenie rymowanki akcentowało taką konieczność. Niech to pokręci! Ale mamy pecha!

– Patrząc jednak z drugiej strony, może wcale nie pecha, a szczęście? Jest szansa bycia świadkiem przełomowych wydarzeń. Pomyśl – III śląskie powstanie, tym razem zwycięskie! Do letniego przesilenia wszystko, co najważniejsze, zdąży się już wydarzyć.

– W jaki sposób wykombinowałeś, że z Frankiem Hermanem mamy do czynienia? Jasnowidzenie?

– Nie! – roześmiał się – Znam go od swych dziecięcych lat i widuję co roku. Musiałem jednak troszkę pogłówkować, żeby to sobie uzmysłowić i porównać twarze – tę młodą, z tą o przeszło czterdzieści lat starszą. Ale i tak nie byłem pewny. Jednak dobrze trafiłem.

– A te Witczaki, co za jedni?

– Mikołaj i Józef, synowie doktora Witczaka, właściciela jastrzębskiego zdroju. Jeden i drugi to nie byle kto! Pomimo tego, że teraz są prawie że w naszym wieku, mają już wiele za sobą. Obydwaj należą do przywódczej kadry Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska oraz działaczy plebiscytowych. Już w 1918 roku organizowali tutaj tajną organizację wojskową noszącą nazwę Obrony Górnego Śląska. Starszy, Mikołaj, ma teraz chyba 25 lat, a zdążył już uczestniczyć w I i II powstaniu jako szef Pułku Strzelców Rybnickich. Młodszy, Józef, dochodzi dopiero 21 urodzin, lecz również brał udział w I i II powstaniu, a także zdążył zaliczyć pracę w akcji plebiscytowej w ramach Polskiego Komitetu Plebiscytowego w rybnickim powiecie, gdzie pełnił, a właściwie jeszcze pełni – gdyż plebiscyt dopiero co się odbył – funkcję kierownika referatu w Wydziale Wywiadowczym. Mikołaj był też inspektorem na powiat rybnicki, pszczyński i raciborski w Centrali Wychowania Fizycznego – pod szyldem której, od jesieni 1920 od połowy stycznia 1921 roku, działała zakonspirowana Polska Organizacja Wojskowa Górnego Śląska, zaś Józef był w C.W.F. szefem referatu wywiadowczego. Przy okazji jeszcze coś ci o nich opowiem. Jak zatem widzisz, są to ludzie doprawdy nietuzinkowi i w obecnej chwili, jak najbardziej nam potrzebni, jeżeli chcemy jakoś dotrwać do letniego przesilenia. Chcąc uzyskać pomoc, będziemy niestety musieli wtajemniczyć ich w nasze sprawy. Wydaje mi się to warunkiem nieodzownym, chociażby tylko dla zalegalizowania naszego tutaj pobytu. To już niestety czasy rozwiniętej biurokracji i osobistych dokumentów, bez których bardzo łatwo trafić do aresztu. Dobrze, że swego czasu interesowałem się Witczakami i nawet z dziadkiem Tomaszem kiedyś byłem u Mikołaja, który pozostał w Jastrzębiu, w związku z czym wiem o nich to i owo. Teraz te wiadomości na pewno będą przydatne. Byle sobie zaskarbić ich zaufanie – dodał po chwili, gdy już dochodziliśmy do WSK-i zaparkowanej w grabowej alei.

– Chociaż w zasadzie nie ma takiej potrzeby, podłączmy jednak kabel świateł wózka. Na takich dziurach jeszcze gotów się odwiązać i rozwalimy wtyczkę – zaproponował, po czym odwiązał sznurek mocujący kabel do dyszla dwukółki, a następnie wetknął wtyczkę do gniazdka umieszczonego na tylnym błotniku.

– Sprawdź, Romku, czy świecą? – poprosił. Stanąłem za wózkiem.

– Pozycyjne świeci – stwierdziłem, gdy przekręcił kluczyk. – Przyciśnij hamulec! Dobra, stop też świeci.

– Przy okazji zerknij jeszcze na rezerwową oponę czy nadal jest dobrze umocowana?  Sprawdziłem mocujące paski. Trzymały mocno, zaś trącona ręką opona ani drgnęła. I właśnie wtedy dostrzegłem dziurkę w tablicy rejestracyjnej umocowanej na tylnej burcie dwukółki. Pochyliłem się, chcąc to zobaczyć z bliska. Wystarczył rzut oka.

– Kapitanie! Postrzelili nam wózek! Najpewniej przy karczmie. Mamy piękną dziurkę w tablicy rejestracyjnej i w tylnej burcie pewnie też. Ale w przedniej już nie. Zatem kula utkwiła w bagażach. Dobrze, że nie w moich plecach! – odetchnąłem z ulgą. – Ciekawe, co tam zdemolowała?

– Byle nie blaszankę z paliwem!

– Ee, chyba nie. Przecież by śmierdziało benzyną.

– Na wszelki wypadek lepiej jednak sprawdzić – odparł, rozwiązując jeden z troczków mocujących brezent, a potem sięgnął pod koce leżące na wierzchu ładunku. Chwilę gmerał pod nimi, nie mogąc trafić blaszanki. Wreszcie, mrucząc coś pod nosem, cofnął rękę i rozwiązał resztę troczków z naszej strony oraz tylnej burty, a potem odchylił płachtę i koce.

– Jezus, Maria! Ja się zabiję! – odskoczył do tyłu, jakby rażony prądem. A ja zamarłem w miejscu i tkwiłem tak, jak sparaliżowany, z rozdziawioną gębą, gapiąc się w dwukółkę, w której, w bardzo niewygodnej pozie, ułożyła się jaśnie panienka Eliza! Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

– Nie, to chyba złudzenie! – Zamknąłem oczy z nadzieją, że po ich otwarciu, zamiast dziewczyny zobaczę nasze bagaże. Co za naiwność! Oczywiście, że nic się nie zmieniło. Eliza uniosła się i siadłszy na dnie wózka, uśmiechnęła się niepewnie:

– Dobre rano, Romku i Staśku! Som my to już w tych waszych czasach?

– Romku! Ja się zastrzelę – jęknął Huck, łapiąc się za głowę. – Chyba śnię? Kopnij mnie, bym się przebudził! – W tym wszakże wypadku zadośćuczynienie jego żądaniu byłoby bezcelowe. Oszczędziłem więc sobie daremnego wysiłku. W następnej jednak chwili stanęła mi przed oczami dziurka w rejestracyjnej tablicy.

– O kurcze blade! Przecież po przebiciu burty kula musiała trafić Elizę! – Zrobiło mi się gorąco. Do pełni szczęścia tego by nam jeszcze tylko brakowało!

– Jesteś ranna? Kula żandarma trafiła w wózek i pewnie ciebie też.

– Chyba nie, Romku. Cosik mnie dugło[8] w pięta, ale nie zabolało ani nie boli. Widzisz, krew nikaj nie ciecze – uniosła nogę, pokazując stopę obutą w sznurowaną cholewkę sięgającą do połowy łydki, z szerokim  i nieco podwyższonym obcasem, w którym teraz tkwiła cokolwiek spłaszczona kula. Po przebiciu dwu blach i złożonych koców, straciwszy impet, już nie zdołała pójść dalej. Odetchnąłem z ulgą.

– A jednak cię trafiła! Widzisz, tkwi w obcasie – pokazałem palcem. – Masz szczęście!   

– Podziękuj Panu Bogu i Aniołowi Stróżowi – włączył się Huck. – I co teraz, Romku, poczniemy? Z powrotem nijak nam już jej odstawić. I cóżeś, Elizo, najlepszego zrobiła? Droga do domu zamknięta. Wątpię, żebyś jeszcze kiedykolwiek tam wróciła. Nam także się nie powiodło wrócić w swe czasy. Zabrakło do nich przeszło czterdziestu lat. Szlag trafił! Można zwariować! – I w tym ostatnim miał rację. Nie dosyć, że nie udało nam się wrócić w swój czas, to straciliśmy bagaże, których miejsce zajęła Eliza, obarczając nas dodatkowym kłopotem, w tej chwili jeszcze nawet nie bardzo wyobrażalnym.

– Co my z nią poczniemy? – pomyślałem. – Przecież nie wiemy, co ze sobą zrobić, a tu jeszcze zwala nam się na głowy podlotek, nieświadomy powagi sytuacji! Chociażby ją zabrać ze sobą, co dalej? Nawet udany powrót do siebie w letnie przesilenie niczego nie rozwiąże. Ba, wręcz przeciwnie! Jedynie spotęguje problem. W jaki sposób zalegalizować jej pobyt? Istna kwadratura koła! Rację ma Huck. Lepiej sobie zaraz palnąć w łeb! – pomyślałem zrezygnowany.

– Dlaczego, Elizo, to uczyniłaś – zapytałem. – Źle ci w domu było? Nie żal ci mamy i taty?

– Żol, ale z doma uciec był mus!

– Dlaczego?

Powód okazał się nieomal banalny: Ojciec postanowił ją wydać za mąż za Wolfganga – syna majora Gottlieba. Niestety ów Wolfgang, podczas ubiegłorocznego pobytu w Krzyżowicach, nie tylko nie przypadł dziewczynie do serca, a wręcz przeciwnie. Zarówno urodą, a przede wszystkim zachowaniem, wzbudził w niej głęboką odrazę. Po śmierci majora miała nadzieję, że ojciec zrezygnuje ze swego zamysłu. Cóż, kiedy po czwartkowym późnym powrocie do domu papa się wściekł i – łagodnie mówiąc – wpierw skarcił córkę stalową rózgą, a następnie oznajmił o rychłym ślubie z Wolfgangiem, na który już najwyższy czas. Dosyć tolerowania zachowań wiejskiej dziewki, włóczenia się po nocy i wystawiania na szwank szlacheckiego honoru rodziny! Znając apodyktyczny charakter ojca nie miała wątpliwości, że postawi na swoim i nawet wstawiennictwo matki niczego nie zdoła zmienić. Jedyny ratunek w ucieczce i to takiej, żeby jej nie znaleziono. Tu zaraz przypomniała sobie nasz powrót. Tak, to byłoby świetne rozwiązanie! Nie mogąc zasnąć, długo o tym rozmyślała, umacniając się w postanowieniu realizacji swego pomysłu. Na koniec, acz z bólem serca, podjęła decyzję: Skorzysta z nadarzającej się okazji, jednak nas o tym nie informując. Wątpiła bowiem byśmy na coś takiego przystali. W ciągu dnia zebrała w tłumoczek najniezbędniejsze jej zdaniem rzeczy, a przede wszystkim pełną sakiewkę, świśniętą z ojcowskiego sekretarzyka, którą uznała za marną namiastkę posagu. – Przecież niczego już więcej od rodziców nie dostanie – uspokoiła wyrzuty sumienia. Po wieczerzy wróciła do siebie i zamknąwszy drzwi na klucz, po pewnym czasie niepostrzeżenie zwiała oknem. U Gamoniów również los się do niej uśmiechnął. Na podwórzu trafiła Grzesia, którego dosyć szybko przekonała do współpracy w realizacji jej zamysłu. Grzesiowi pewnie w tym pomogła świadomość wycięcia Schlitterbachowi świetnego psikusa. Szkoda, że o nas też nie pomyślał! Opróżnili więc gotową do drogi dwukółkę, chowając jej zawartość w słomie. Na dnie wózka rozesłali garderobę Elizy, na której zaraz się położyła – wprawdzie z niejakimi trudnościami, ale jednak jakoś w nim się mieszcząc. Grześ nakrył ją kocami, a na wierzchu znów umocował brezentową płachtę i wszystko było gotowe do wyjazdu. Jako i niebawem ruszyliśmy w drogę. Oczywiście podróż nie była wygodna, lecz dla osiągnięcia zamierzonego celu chwilowe niewygody niewiele znaczyły. Strzelanina na drodze uzmysłowiły jej, iż nasze przedsięwzięcie nie jest znów aż tak bezpieczne, jak to sobie wcześniej wyobrażała, ale nawet i to nie było zdolne osłabić jej determinacji. – Wszystko, byle tylko nie małżeństwo z obrzydliwym, tłustym Wolfgangiem! – I chociaż dla nas nie był to żaden argument, ze zrozumieniem pokiwaliśmy głowami. W obecnym położeniu i tak nie widzieliśmy innego rozwiązania, jak zabranie Elizy ze sobą, by wspólnie stawić czoła nieprzewidywalnym kaprysom losu.

– Trudno, Romku! Co się stało, to się już nie odstanie – orzekł kapitan. – Głową muru nie przebijemy! Nie ma więc sensu dłużej tutaj tkwić. Bierzmy się do Witczaków, póki jeszcze wczesna godzina. Pewnie Franek dawno już do nich dotarł. Na szczęście mniej więcej wiem, gdzie ich dwór może się znajdować. Bez obaw! Na pewno trafimy bez pytania.

Cóż miałem odpowiedzieć? Umocowaliśmy brezentową płachtę na prawie pustym wózku. Huck odpalił silnik i zasiadł za kierownicą. Eliza za nim, obejmując go rękoma, a ja na końcu. Z biedą, ale jakoś pomieściliśmy się na motocyklowej kanapie, chociaż ja już tyłkiem omal że wisiałem nad tylnym błotnikiem. Uznaliśmy bowiem, że nie uchodzi dziewczyny znowu sadowić w wózku. Kapitan włączył bieg i dodał gazu. Opuszczając grabową aleję, ruszyliśmy na spotkanie nieznanego.

                                                                     Koniec części trzeciej.

 

Katowice – Ligota, 22 I 2011 r. – 19 VI 2011 r.

 


 

[1]    Fest żeś oberwoł – mocno oberwałeś;

[2]    Łońskiego roku – ubiegłego roku;

[3]    „Annaruh” – niemiecka nazwa dworu = „Spokój Anny”;

[4]    Coby im pedzieć – żeby im powiedzieć;

[5]    Welung wypod – wypadło głosowanie;

[6]    Koło – rower;

[7]    Motorat – motocykl;

[8]    dugło – trąciło, uderzyło;

Skip to content