ODCINEK 6

Rozdział szósty

 

Tym jednak razem wieczerza szybko się skończyła. Musiało także po niej obyć się bez uświęconych tradycją pogaduszek. Wzywały obowiązki! Maszyneria powstania została puszczona w ruch i nabierała coraz to większego pędu, dlatego powstańczy sztab musiał trzymać rękę na pulsie, by na bieżąco kontrolować bieg wypadków i w razie wystąpienia nieprzewidywanych przeciwności, w porę zadecydować o przeciwdziałaniu. Mobilizacja powstańczych oddziałów była w pełnym toku i niebawem winna się zakończyć. Jeszcze tylko trochę i wyruszą na pozycje wyjściowe, by po północy zacząć działania. Nic zatem dziwnego, że nikt pewnie nawet nie pomyślał o dłuższym siedzeniu przy stole niż było to konieczne. Dziękując za posiłek, niemal wszyscy spiesznie opuścili jadalnię. Na miejscu pozostała tylko pani Maria Anna z Elizą i ja z kapitanem. Chwilowo nie mieliśmy do czego się spieszyć, jako że obiecany motocykl jeszcze nie dotarł, a przecież właśnie to wyznaczało moment naszego wkroczenia do akcji. Resztę spraw zdążyliśmy już pozałatwiać i nie pozostawało nam nic innego do zrobienia, jak tylko cierpliwie czekać. Można więc – póki co – było jeszcze pozostać na miejscu i porozmawiać. Ciekaw byłem reakcji Elizy na wybuch powstania, skierowany przecież  przeciw porządkom i pruskiemu panowaniu, z którymi – jak by nie było – wiązało ją całe jej dotychczasowe życie. Wprawdzie rozmowa nie dotyczyła wprost powstania, jednak w sposób nieco zawoalowany o nie zahaczała. Możliwe zresztą, że dziewczyna nawet nie bardzo była świadoma tego, co się święci? Wszakże pani Maria na pewno została wtajemniczona. Przecież doskonale wiedziała czym się synowie zajmują, a pewnie i sama od dawna uczestniczyła w konspiracji.

Minęło może z dziesięć minut rozmowy, gdy drzwi się uchyliły i do środka zaglądnął Paweł.

– A, tu jesteście! Dobrze, bo nie musza za wami lotać. Motorat już jest, tóż sie biercie za robota.

Zerwaliśmy się z krzeseł i pożegnawszy panie, szybkim krokiem wyszli na sień, a stamtąd, w ślad za Pawłem, na podjazd przed gankiem, gdzie stało coś przypominające krzyżówkę roweru i motocykla, posiadające jednak dwa skórzane siodełka i śmieszną blaszaną trąbkę zakończoną gumowym balonikiem u kierownicy.

Zapadał zmrok. Pożegnawszy Pawła wyruszającego już w bój, popchaliśmy motocykl do siebie, by przy blasku naftowej latarni bliżej z nim się zaznajomić, a zarazem sprawdzić co trzeba. Zajęło to – głównie Huckowi – około pół godziny. Bak pojazdu był zatankowany do pełna, oleju również nie brakowało. Nasz nowy nabytek niestety posiadał kilka minusów. W porównaniu do WSK-i, jego resorowanie było prawie żadne. Nie posiadał również lampy, co wykluczało jazdę nocną porą. Brakowało szybkościomierza i licznika przebytych kilometrów. Biegi miał tylko dwa, chociaż rozmiary cylindra sugerowały jego pojemność na jakieś 200 – 250 centymetrów sześciennych. Przy dwu biegach uzyskiwana szybkość chyba nie mogła przekroczyć 40 kilometrów na godzinę, a więc osiągi motoroweru z naszych czasów. Chcąc  w jakiś sposób zaradzić brakowi oświetlenia, zaproponowałem karbidową lampę z roweru Elizy. Huck chwilę rozważał propozycję.

– Wiesz, Romku, konstruktor motocykla, a przede wszystkim producent, na pewno o tym również myślał. Przecież brak skutecznej lampy ogranicza możliwości użytkowania pojazdu tylko do pory dziennej. Nocą – co najwyżej przy pełni księżyca – chyba że ktoś dysponuję kocim wzrokiem. Zastosowana w rowerze karbidówka, z jakichś względów tutaj się nie nadaje. Może gasi ją pęd powietrza? Albo też jej zasięg jest na tyle mały, że przy szybkości jazdy motocykl oświetla zbyt krótkie pole widzenia i ewentualną przeszkodę na drodze zobaczy się za późno? Nie wiem. Wszakże z jakiegoś powodu zrezygnowano z karbidówki i chyba musiał to być powód istotny. Cóż nam jednak szkodzi założyć rowerową lampę? Co najwyżej będziemy mieli dodatkowe źródło światła. Zdobycie karbidu pewnie nie  stanowi problemu?

Przykręciliśmy więc rowerową lampę poniżej kierownicy. Po dopompowaniu opon, Huck uruchomił silnik i tylko przy blasku wąskiego już sierpa księżyca, odbył próbną jazdę na folwarcznym placu. Po kilku okrążeniach podjechał pod drzwi czworaka i zgasiwszy silnik, postawił motocykl na stopkach.

– Można wytrzymać. Na pewno zdrowo się wytrzęsiemy, ale trudno. Nie ma co narzekać!

Przyświecając sobie naftówką, poszliśmy na górę po wcześniej już zdemontowany zaczep dwukółki, przy okazji przypasując również kabury z Mauserami. Przewiesiwszy na koniec przez ramię – ja swój chlebak, Huck – raportówkę, mieszczące niezbędne drobiazgi, zeszliśmy na dół i można było ruszać. Silnik zapalił za trzecim podejściem. W porównaniu do WSK-i, głośno pracował. Siedliśmy na siodełkach – Huck przy kierownicy, ja za nim. Włączył bieg i wehikuł zaczął się toczyć. Ale i tak na pewno nie przekroczył szybkości 15 km/godz., bo i też kierowca bardzo oględnie operował manetką przyspieszenia. Przy tak marnej widoczności, szybsza jazda byłaby głupotą. Wlekliśmy się więc ślimaczym tempem, a ja miałem odczucie, że jednak prędzej bym się przemieszczał piechotą. Ostatecznie jednak, bez przeciwności, dotarliśmy przed zamkniętą kuźnię. Ciemne okna w chałupie sugerowały, że kowal pewnie już śpi. Widocznie jednak nie był to sen zbyt głęboki, gdyż zanim jeszcze zdecydowaliśmy się zastukać w okno, wewnątrz rozbłysła zapalona naftówka i po dłuższej chwili, ze stajenną latarnią w dłoni, mistrz wyszedł na podwórze. Przeprosiliśmy za nocne najście.

– Nie starejcie sie! Wiem, iże wom pilno.

Przeszliśmy do kuźni. Zamontowanie przywiezionego zaczepu zajęło niemal godzinę, ale i też niestety niezbyt pasował do konstrukcji tego motocykla. Wpierw trzeba było pomyśleć, jak przerobić zamocowanie, a potem jeszcze to wykonać. Zaraz na początku Huck zdjął z motocykla karbidówkę, żeby dla lepszego oświetlenia miejsca pracy, użyć jej jako dodatkowego źródła światła. Gospodarz dysponował karbidem, więc nie było problemu z jej użyciem. Muszę przyznać, że zdecydowanie jaśniej świeciła niż naftowa latarnia. Pod koniec roboty kapitan uznał, że lampę do motocykla przymocuje w nieco innym miejscu. Przyświecając sobie karbidówką, zabrał się za odkręcanie zaczepu i wtedy dostrzegł pęknięcie ramy motocykla w pobliżu łączenia z „główką”, stanowiącą gniazdo dla kierownicy i widełek.

– O niech to szlag! – jęknął. – Długo z tym nie pojeździmy!

Pokazał pęknięcie kowalowi. Rada w radę uznali, że jedynym wyjściem będzie zaspawanie i to z dodatkowym wzmocnieniem.

– Ale gdzie tu teraz znaleźć spawacza? – zafrasował się Huck.

– Jo mom szwajsaparat i moga to zeszwajsować[1], ale przód bydzie trza pościągać, co by przy robocie wadziło.

Aby więc uzyskać swobodny dostęp do miejsca wymagającego naprawy, trzeba było zdemontować przede wszystkim zbiornik, a z nim dźwignię zmiany biegów z popychaczem,  przednie koło oraz widełki i kierownicę. Dopiero potem kowal wziął się za spawanie aparatem acetylenowym. Wpierw pęknięcie zalał mosiądzem, a na to jeszcze przyspawał wzmacniającą obejmę. Odczekawszy aż spaw ostygnie, zabraliśmy się za składanie motocykla. Wprawdzie dodana obejma cokolwiek zmniejszyła kąt skrętu, jednak Huck uznał to za nieistotne. Stokroć ważniejsza była wytrzymałość ramy. Skoro wreszcie wszystko na powrót zostało złożone, zaczynał się już nowy dzień. Umyliśmy umorusane smarami ręce wpierw benzyną, a potem jeszcze użyczonym proszkiem do prania i można było zbierać się w powrotną drogę. Na Mendowcu zapewne już od dawna nas wyglądano. Jeszcze tylko uścisk dłoni i podziękowanie za wykonaną robotę, potem doczepienie dwukółki za motocyklem, odpalenie silnika i odjazd! Zaledwie nasz pojazd wyjechał na drogę i pokonał może z dwieście metrów, pomimo hałasu jaki powodował pracujący silnik, do naszych uszu doszły odgłosy strzelaniny, najwyraźniej dochodzące z kierunku wskazującego położenie dworku Witczaków. Huck zatrzymał motocykl. Palba nasiliła się. Siejąc krótkimi seriami, do akcji wnet włączył się karabin maszynowy. Czyżby ten ulokowany na balkonie dworku ponad gankiem? Wyglądało na to, że ktoś zaatakował kwaterę powstańczego dowództwa.

– Nie ma co, strzał w dziesiątkę! – pomyślałem. W grę mogła wchodzić albo niemiecka tajna organizacja bojowa, albo siły alianckie – w tym wypadku Włosi stacjonujący w Zdroju, albo też połączone siły jednych i drugich.

– Co robimy, kapitanie? Chyba Włosi zrobili wypad na dworek, może nawet do spółki z niemiecką bojówką? Celne uderzenie! Zawsze najlepiej unieszkodliwić głowę, wtedy z resztą przyjdzie łatwiej się rozprawić. Do obrony dworu niewielu przecież zostało. Prawie wszystkich wyekspediowano do boju.

– Szlag trafił! Masz rację. Ale przecież oddział Myśliwca miał zająć Zdrój. Coś więc nie tak poszło, jeżeli biją się na Dolnym Jastrzębiu. Ruszajmy z odsieczą!

– Z jedną krótką taśmą nabojów?! Zbyt wiele tym nie zwojujemy!

– Trudno, Romku! To nasz obowiązek. Ale trzeba zadziałać z głową. Podjedźmy wpierw pod „Wiktorów ogród”. Tam zaparkujemy i pójdę na zwiad. Rozpoznam sytuację i wrócę. Wtedy zadecydujemy, co dalej czynić? 

Kiwnąłem aprobująco głową. Ruszyliśmy, czujnie lustrując otoczenie. Przy „ogrodzie Wiktora”, Huck zjechał w gruntową dróżkę biegnącą płytkim zagłębieniem i zatrzymał motocykl obok kępy krzaków rosnących na skarpie. Gdzieś, dosyć blisko, długą serią zaszczekał karabin maszynowy. Na wszelki wypadek zdjąłem brezent z naszego cekaemu i założyłem taśmę, a potem znowu przykryłem brezentem. Odpiąłem też od paska kaburę i wydobywszy z niej „Astrę”, założyłem ją w charakterze krótkiej kolby. Huck również zdjął z paska kaburę i schował za pazuchą. Zawiesił raportówkę na kierownicy, a wyjąwszy z niej lornetkę, na przełaj odszedł w stronę dworca. Po jakimś czasie palba przycichła i jedynie od czasu do czasu padały pojedyncze strzały. Albo więc akcja się powiodła i teraz tylko jeszcze polowano na niedobitków, albo też zaskoczenie się nie udało i atak został powstrzymany. W tej sytuacji napastnicy pewnie kombinują jak zadziałać, by jednak osiągnąć zamierzony cel? Na myśl o możliwości biegu wydarzeń według pierwszego wariantu, zimny dreszcz przebiegł moje plecy.

– Nie! Coś takiego jest niemożliwe! Zbyt proste, żeby było prawdziwe. Przecież nie z laikami w wojennym rzemiośle sprawa – usiłowałem podnieść się na duchu. Ale i rozwój wypadków według drugiego scenariusza nie napawał mnie optymizmem. Aby się obronić, należało zorganizować odsiecz, a w tym celu jakoś zawrócić przynajmniej część sił maszerujących na Wodzisław.

– A cóż tam będę martwił się na zapas! – przeciąłem stresujące rozmyślania. Zarepetowałem „Astrę” i gotowy do natychmiastowej reakcji, niecierpliwie czekałem powrotu kapitana. Ten zaś, z pistoletem w ręku, wrócił po pół godzinie. I on także założył kaburę w charakterze kolby.

– Dwór zdobyty? – nie wytrzymałem, chociaż łudziłem się nadzieją, iż tak nie jest.

– Nie, Romku. Zalegli w ogrodzie i folwarcznym majdanie. Raczej trudno dyskutować z ciężkim karabinem maszynowym, z wysokiego stanowiska przestrzeliwującego pole natarcia. Ale chyba rychło się przegrupują i spróbują na pewno zajść dwór z boków, a najlepiej także od tyłu. Dlatego chyba część niemieckiej bojówki ściągnięto z rejonu kolejowego wiaduktu, skąd uprzednio ostrzeliwała dwór. Na dotychczasowym stanowisku przy torach pozostał tylko elkaem z dwuosobową obsługą. Pewnie dlatego, że z tego miejsca ma możliwość szachowania cekaemu nad gankiem. Spróbujmy zatem na początek go unieszkodliwić. Od tyłu raczej nie powinni spodziewać się zagrożenia.

– A kto atakuje? Niemcy czy też Włosi z Niemcami do spółki? – przerwałem kapitanowi.

– Włosi, podwiezieni na wodzisławski gościniec dwoma ciężarówkami. Towarzyszom im parytetowi policjanci, pewnie Niemcy i jeszcze uzbrojeni cywile, bez dwu zdań niemieccy bojówkarze. Już tam Fritz nie przepuścił takiej okazji.

– Jak sobie wyobrażasz unieszkodliwienie elkaemu? Zajdziemy ich od tyłu bądź z boku i steroryzujemy pistoletami? Mogą nas wcześniej dostrzec i co wtedy? Wystrzelamy ich? Na miejsce też motocyklem nie dojedziemy. Zbyt głośny! Trzeba by do nich jakoś skrycie podejść.       

– Nie! Nie będziemy się skradali. Zwyczajnie podjedziemy. Przecież od skrzyżowania droga biegnie z górki i to nawet ostro. Zjedziemy więc ze zgaszonym silnikiem i zatrzymamy za ich plecami. Nasza maszynka musi już być zawczasu zwrócona lufą w lewo i gotowa do akcji. W momencie zatrzymania natychmiast zajmujesz stanowisko przy kaemie, a ja każę im podnieść łapy. Wątpię, żeby w takiej sytuacji, mając wylot lufy „emgie” przed oczami, zebrało im się na bohaterskie gesty. Zresztą, nie zdążą skierować elkaemu w naszą stronę. A w razie czego, puścisz krótką serię obok. Gdyby to jednak nie pomogło, trzeba będzie poprawić już po nich. Przecież nie damy się w tak durny sposób pozabijać! Jest wojna, a my jesteśmy żołnierzami, więc bez zbędnych sentymentów! W razie potrzeby wesprę cię „Astrą”, zatem bez obaw – damy radę. A potem ostrzelamy atakujących dwór. Na pewno zmięknie im rura, gdy pojmą, że ktoś ich zachodzi od tyłu.

– Ale mamy tylko jedną, krótką taśmę nabojów – przypomniałem.

– Spokojna głowa! Obsługa elkaemu przy torach ma spory zapas amunicji. Naliczyłem co najmniej dziesięć skrzynek z taśmami. Z powodzeniem wystarczy na dwa kaemy i jeszcze nawet coś zostanie. Amunicja ta sama, co do naszego, bo to 08-15 na dwójnogu. Dobrze wszystkiemu się przyglądnąłem. Zreasumujmy więc: Nie robiąc hałasu zjeżdżamy z górki na luzie. Stajemy w odpowiednim miejscu. Z drogi do torów będzie najwyżej trzydzieści metrów, a może nawet mniej. Natychmiast zajmujesz stanowisko za naszą „maszynką”. Jeżeli będzie trzeba, zaraz wal krótką, ostrzegawczą serię, a dopiero potem wezwę ich do poddania.

Chociaż tym w pełni nie rozwiał moich wątpliwości, uznałem przedstawiony plan działania za rokujący powodzenie. Musiałem też w duchu przyznać mu rację – jest wojna, a my jesteśmy żołnierzami jednej z walczących stron i naszym obowiązkiem są działania zmierzające do zwycięstwa naszej sprawy. Wszak z własnej woli złożyłem przysięgę! W tej sytuacji moje wątpliwości i ewentualne obiekcje są bezprzedmiotowe.

Zabezpieczyłem pistolet i schowałem w kaburze, która wróciła na pasek. Natomiast Huck zabezpieczoną „Astrę”, z założoną kolbą, zatknął za paskiem pod odpiętą drelichową kurtką. Po uruchomieniu motocykla, odjechaliśmy w kierunku bliskiego już skrzyżowania, gdzie kapitan skręcił w prawo i przejechawszy jeszcze z trzydzieści metrów, wyłączył zapłon. Od tego miejsca motocykl toczył się siłą rozpędu. Mniej więcej w połowie spadu droga się rozwidlała. Ta – z prawej – już prawie że w poziomie, odchodziła w stronę dworca. Ta – z lewej – opadała nadal, aż za kolejowy wiadukt, by tracąc spad podążyć dalej pomiędzy stawami i następnie przekroczywszy mostem Jastrzębiankę, dotrzeć do wodzisławskiego gościńca.

Zjechaliśmy w dworcową odnogę. Niemal równocześnie, bardzo blisko, długimi seriami, znów rozszczekał się karabin maszynowy, na razie zasłonięty jeszcze ciągnącym się do torów żywopłotem około metrowej wysokości. Zjechawszy na chodnik, Huck zatrzymał się przy żywopłocie. Niemiecka „maszynówka” nadal waliła serię za serią. Odrzuciwszy brezentową płachtę okrywającą nasz kaem, poprawiłem taśmę z nabojami i skierowałem lufę na cel – dwu facetów przy karabinie maszynowym, w niemieckich wojskowych czapkach. Zajęci ostrzałem dworku ani im w głowach myśl zaświtała, żeby chociaż tylko od czasu do czasu zerknąć za siebie. Możliwe, iż byli tak pewni swego, że uznali to za rzecz zbędną? Dzieliło nas mniej niż trzydzieści metrów. Kapitan wyciągnął „Astrę” zza paska i pochylony za żywopłotem, zaczął się skradać w stronę toru kolejowego. Skoro znalazł się na wysokości wciąż strzelającego elkaemu, dał ręką znak, bym przystąpił do działania. Trzymając za uchwyty, wycelowałem w punkt obok prowadzącego ogień i wygarnąłem krótką serię. Tuż przy wrażym stanowisku trysnęła w górę fontanna ziemi. Zagwizdały rykoszety. Celowniczy, chyba odruchowo, rozpłaszczył się na ziemi, puszczając kolbę kaemu, teraz już z lufą skierowaną w niebo. Huck również wygarnął z pistoletu. Amunicyjny przywarł do ziemi, poniechawszy karabinu leżącego obok, a po który jeszcze przed momentem sięgał.

– Aufstehen und Händy hoch[2]! – polecił Huck. – Schnell[3]! – ponaglił, gdy zbyt wolno zabierali się za wykonanie rozkazu. A skoro już stanęli, z wysoko uniesionymi rękom, rzucił:

– Marsch!

Ruszyli w moją stronę, a Huck za nimi – bokiem, za rozdzielającym ich żywopłotem, tym sposobem unikając wejścia mi na linię strzału. Gdy dzieliło ich ode mnie z sześć kroków, polecił by padli na ziemię. Przydała się znajomość niemieckich komend z „ Dobrego wojaka Szwejka”!

– Powiąż im, Romku, łapy na plecach, no wiesz, sznurem od kowala, a ja przypilnuję, żeby w tym czasie nie zrobili jakiegoś głupstwa – stanął za nimi, z wymierzonym Mauserem.

Zabezpieczyłem karabin maszynowy i wyjąwszy z kieszeni scyzoryk, odciąłem ze zwoju dwa kawałki sznura, którym – wpierw jednemu, a potem i drugiemu – skrępowałem w nadgarstkach ręce wywinięte na plecy.

– Może też związać nogi? Wtedy już nie zwieją – zaproponowałem.

– Dobrze! – Schował „Astrę” do kabury, a ja w międzyczasie odciąłem dwa następne kawałki sznura, którymi – tym razem wspólnymi siłami – związaliśmy nogi jeńców, a potem przenieśli kawałek za żywopłot i położyli na ziemi.

– Ach, stary znajomy z biletowej kasy! – Huck rozpoznał jednego. – Guten morgen Herr Kassier! Bitte eine Fahrkarte nach Berlin[4] – zakpił, a ujrzawszy trzonkowy granat tkwiący za jego pasem, zabrał go. – Popatrz, Romku, nawet „datownik” zabrał ze sobą. Cóż za poczucie obowiązku! Jeszcze byś się tym mógł skrzywdzić, a nam się przyda – dodał, zatykając trzonek granatu za paskiem.

Odczepiwszy dwukółkę od motocykla, popchaliśmy ją w stronę torów, skąd był dobry wgląd na przedpole dworu stojącego na przeciwległym zboczu doliny. Podparłem wózek rozkładanymi nóżkami, ustawiłem celownik na odpowiednią odległość i zaryglowałem. Równocześnie Huck zajął się zdobycznym 08-15. Przysunął też do mnie trzy skrzynki amunicyjne, by były na podorędziu. Potem przymierzył się do elkaemu.

– Fajna maszynka – pochwalił. – Ale przez wodną chłodnicę sporo cięższa niż erkaemy z naszych czasów. Jednak na taśmę, a nie magazynki. Zawsze to do dyspozycji 250 nabojów, a nie 40 do 50.

Sprawdziłem przysunięte skrzynki. Były pełne. Obok elkaemu pozostało jeszcze dziewięć, w tym dwie już opróżnione.

Wyjąłem z kieszeni lunetę i przyłożywszy do oka, dłuższą chwilę lustrowałem rejon dworu. Już miałem kończyć, gdy w polu widzenia ukazał się facet w zielonym mundurze policjanta, z pistoletem u pasa i karabinem w ręku. Nisko pochylony, pomykał w stronę gościńca. Nie wypuszczałem go z pola widzenia.

– Pewnie Niemiec z APO[5].

A on już docierał do dwu ciężarówek stojących na drodze opodal szkoły. Wskazałem go kapitanowi, również lornetką penetrującego przedpole. „Zielonka” stanął przy pierwszym samochodzie i coś tłumaczył kierowcy siedzącemu w szoferce. Ten, kiwnąwszy na koniec głową, opuścił kabinę i zakręciwszy korbą, uruchomił silnik, po czym wrócił za kierownicę. Przybysz wsiadł do szoferki z drugiej strony i auto ruszyło, by zawróciwszy przy szkole, pojechać w naszą stronę, gdzie wnet skręciło na most przez potok i jadąc drogą pomiędzy stawami, zbliżyło się do kolejowego wiaduktu. Jednak jeszcze przed nim kierowca zatrzymał pojazd. Pasażer wyskoczył na stopień i kierując twarz ku nam, wrzasnął:

– Schissen! Schissen![6] – dodając do tego jeszcze parę epitetów, z czego zrozumiałem jedynie słowo „przeklęte”.

– Ja, ja! Gut! Ein moment[7]– odkrzyknął Huck.

– Aha! Domaga się wsparcia ogniem – domyśliłem się. – Dobrze!  Chce byśmy strzelali, zaraz mu usłużę! – Odryglowałem cekaem i naprowadziwszy lufę na ciężarówkę, posłałem serię w maskę samochodu, a następnie przeniosłem ogień na kabinę, z której zaraz po pierwszych strzałach wyskoczył kierowca, chroniąc się w przydrożnym rowie. Policjanta również zmiotło ze stopnia. Gubiąc czapkę, zwiał do rowu po drugiej stronie drogi. A ja w dalszym ciągu dewastowałem włoskiego „Fiata”, przenosząc w końcu ogień na pakę okrytą plandeką. Raptem huknęło i wybuch zdemolował pojazd. Zadymiło się, buchnął ogień, który wnet objął całe auto. Najpewniej trafiłem w coś wybuchowego. Może w skrzynkę granatów? Wybuch  przy okazji rozwalił zbiornik paliwa. Wnet też zaczęły rozrywać się naboje w pozostawionym w szoferce karabinie. Przerwałem ogień, z satysfakcją patrząc na dzieło zniszczenia. I nawet nie strzelałem z uciekającą rowami załogą samochodu uznając, że lepszym będzie, gdy uświadomią kompanom niebezpieczeństwo zagrażające od tyłu. Taka wieść na pewno nie podniesie ich bojowego zapału, a raczej go przygasi.

– Helmut! Was ist los[8]? – doleciało mnie raptem od strony dworca. Moją reakcję ubiegł jeden z jeńców leżących za żywopłotem:

– Hilfe! Kameraden hilfe[9]! – wrzasnął. Więcej nie zdążył, uciszony kolbą „Astry” kapitana. Z sekundowym opóźnieniem zwróciłem oczy w stronę dworca. Przy wyjściu na perony zobaczyłem trzech uzbrojonych drabów, właśnie ruszających ku nam biegiem, repetując w biegu karabiny. Huknęły strzały! Trafioną pociskiem czapkę zdarło mi z głowy. Nieprzyjemnie blisko zaświstały następne pociski! Kuląc się za wózkiem, obróciłem kaem na obrotnicy i nie korzystając nawet z celownika, plunąłem serią. Dwu padło, trzeci przypadł za załomem murka rampy wyładowczej i stamtąd posłał następne cztery strzały. Cwany był! Zmieniając stanowisko za każdym strzałem, strzelał raz z nad murka, to znów zza – przy samej ziemi, tak bym go nie dostał, wycelowawszy kaem w jedno miejsce. W czasie krótkiej przerwy potrzebnej bojówkarzowi na ponowne załadowanie magazynka karabinu, Huck z granatem w dłoni, w paru susach dopadł rampy, szybkim obrotem zerwał „kapsel”z trzonka, szarpnął sznurek zakończony kuleczką, cisnął i padł na ziemię. Koziołkując w powietrzu, granat przeleciał ponad rampą  i znikł za murkiem. Huknęło! Tuman kurzu, zeschłych liści i czego tam jeszcze, wzniósł się w górę. Huck zerwał się i z „Astrą” w ręku przebiegł rampę. Stanął na jej krańcu i chwilę patrzał w dół, a potem zawrócił ku mnie.

– Ten już nikogo nie ugryzie! Jego karabin chyba także. Żarty się skończyły! A swoją drogą strzeliliśmy kapitalne głupstwo nie kneblując jeńcom jadaczek! – stwierdził, skoro do mnie dotarł.

W międzyczasie uciekinierzy ze zdemolowanego auta dotarli do drugiej ciężarówki stojącej opodal szkoły. Kierowca coś gorączkowo perswadował swemu koledze siedzącemu w kabinie. Na koniec złapał za korbę i zakręciwszy nią, uruchomił silnik, a potem wskoczył do szoferki z drugiej strony. W obłoku spalin ciężarówka skoczyła do przodu, by jak najprędzej zjechać z zagrożonego miejsca. Wygarnąłem serię za nią. Niestety koła miała nie na oponach pneumatycznych, lecz z pełnej gumy, więc celne trafienia niczego nie dawało. Minąwszy szkołę, pełnym gazem odjechała w stronę Wodzisławia, lecz wnet zjechała w lewo – na polną drogę – na krótkim odcinku biegnącą tuż obok koryta Jastrzębianki. Za uciekającymi posłałem drugą serię. Czy to kierowca spanikował, czy też wziął zakręt ze zbyt dużą szybkością, a może zwyczajnie nie był mistrzem kierownicy, gdyż auto podskoczywszy na jakimś wyboju, zjechało raptownie z drogi i przewracając się, wylądowało w potoku. Po chwili z kabiny wypełzli obydwaj kierowcy i kryjąc się za wałem stawu, zwiali w stronę sporego przepustu, którym Jastrzębianka przepływała pod kolejowym nasypem. Porzuciwszy zainteresowanie samochodem, znowu zwróciłem uwagę na otoczenie dworku. A tam, już przegrupowani napastnicy, ruszyli właśnie z dotychczas zajmowanych pozycji, by biegnącymi  w górę zbocza dolinkami, jako tako osłonięci przed postrzałem, zajść dwór od wschodu i zachodu. Owszem, dolinki chroniły ich przed ogniem z dworku, lecz nie z naszej pozycji. Huck capnął elkaem i założywszy na ramię, złapał jedną z amunicyjnych skrzynek i odbiegł torem za wiadukt, by gdzieś tam, z bardziej dogodnej pozycji, obłożyć ogniem zachodzących dwór od zachodu. Ja zaś zająłem się uprzykrzaniem życia tym po wschodniej stronie, co chwilę krótkimi seriami przygważdżając ich do ziemi. Niebawem odezwało się „emgie” Hucka. W chwilę później huknęły też strzały od strony Bożej Góry. To mogła być tylko odsiecz powstańców zawróconych z marszu na Wodzisław. W tej sytuacji trudno byłoby wymagać, żeby Włosi, ze współdziałającymi niemieckimi bojówkarzami, wytrwali w zamiarze unieszkodliwienia dowództwa wrażych insurgentów. Zwinąwszy chorągiewkę, zaczęli pospieszny odwrót – wpierw na gościniec, a następnie brzegiem Jastrzębianki, przed ostrzałem jako tako chronieni skarpą, do tego samego przepustu pod kolejowym nasypem, którym uprzednio zwiali niefortunni kierowcy ciężarówek. Gonieni raczej już niezbyt szkodliwymi strzałami, zniknęli wreszcie za nasypem. Umilkły strzały, zaś od strony Bożej Góry do dworku podchodziła dobra kompania powstańców. Skierowałem lufę swego „emgie” na drogę wiodącą ze Zdroju, gdyż obecnie tylko stamtąd mogłem spodziewać się zagrożenia. Po jakimś czasie wrócił Huck.

– Aleśmy, Romku, im przyłożyli! W samą porę! Zwijajmy jednak manele i jedźmy wreszcie zameldować się w dowództwie.

– O, niech to! W tym wszystkim zapomnieliśmy o założeniu powstańczych opasek! – Wyciągnąwszy z kieszeni białe opaski, założyliśmy je na lewych przedramionach.

Część wycofującej się spod dworku niemieckiej bojówki, nie chcąc widocznie ryzykować odwrotu pod ostrzałem, schroniła się w budynku szkoły. Gdyby siedzieli tam cicho, może by ich przeoczono. Jednak zaczęli ostrzeliwać grupę powstańców zdążającą w kierunku dworca. Nie przewidzieli gwałtownej riposty. W tej sytuacji i nam trzeba było również włączyć się do akcji, okładając ogniem okna szkoły z naszej strony. Wziąłem na cel parter, Huck piętro. Siejąc krótkimi seriami, dewastowaliśmy okna oświatowej placówki, chcąc zniechęcić bojówkarzy do korzystania z nich dla prowadzenia ognia. I chyba nam to się udało. Wnet na tyłach szkoły pojawili się powstańcy, bezzwłocznie przez rozbite okna wrzucając granaty. Nim rozwiał się dym i opadł kurz wzniecone wybuchami, wtargnęli do środka rozwalonymi drzwiami wiodącymi z szkolnego placu. Wewnątrz budynku bój trwał krótko. Kilkanaście wystrzałów, wsparte trzema granatami i po sprawie! Zaimprowizowana reduta, mająca blokować drogę do dworca, padła. Na plac wyprowadzono rozbrojonych Niemców. Wyglądało więc, że w tym miejscu raczej już nie mamy nic do roboty. Nim jednak odjechaliśmy, z gotową do strzału „Astrą” w dłoni, ruszyłem wzdłuż toru w stronę leżącej dwójki skoszonej serią cekaemu. Żyli. Jeden nawet sięgnął po leżący obok karabin i – niezbyt składnie – zaczął go repetować, najwyraźniej mając zamiar dokończenia zbożnego dzieła wysłania mnie na łono Abrahama. Wprawdzie bez problemów mógłbym faceta zastrzelić, jednak jakoś nie miałem serca dobijać rannego. W paru susach przypadłem do niego i kopniakiem wybiłem z rąk karabin, z jeszcze nie do końca zaryglowanym zamkiem. Drugi z rannych nie wykazywał bohaterskich ciągot. Słabym głosem wzywał pomocy. Nie zważając na to, zabrałem ich karabiny wraz z amunicją w ładownicach, po czym wróciłem do Hucka.  Jakoś nie miałem ochoty pomagać facetom, którzy dopiero co usiłowali mnie zabić. Liczyłem, iż rannymi wnet zajmą się kolejarze z jastrzębskiej stacji.

Rzuciłem okiem na celowniki przyniesionych karabinów. Były nastawione na 200 metrów. A więc w zamieszaniu zapomnieli o przestawieniu ich na bliższą odległość. Gdyby nie to, strzał strącający mi czapkę byłby trafił w głowę. Dzięki więc przypadkowi umknąłem śmierci spod kosy! Poczułem się niewyraźnie. Lecz gdyby nie obrotnica pozwalająca błyskawicznie zmienić kierunek prowadzenia ognia i tak by mnie dostali. Pewni swego ani się spodziewali porażki. Przecież przerzucenie cekaemu na normalnej podstawie na kierunek różniący się od dotychczasowego o 90 stopni musiało zająć nieco czasu, dając atakującym zdecydowaną przewagę. Nie ma co, miałem szczęście!

Umieściliśmy zdobycz na wózku, okryli brezentem i na koniec przyczepili dwukółkę do motocykla. Huck uruchomił silnik. Porzuciwszy dotychczasowe miejsce postoju, jak również powiązanych jeńców za żywopłotem, ruszyliśmy do dworku Witczaków. Pierwsza potyczka dobiegła końca. W niewiele czasu później meldowałem w dowództwie nasz powrót. Miny zwierzchników zwiastowały rychłą reprymendę za tak duże opóźnienie. Chcąc to uprzedzić, Huck z marszu „strzelił” sprawą uszkodzonego motocykla, którego dalsze użytkowanie groziło poważnym wypadkiem. Jedynie przypadkowe wykrycie pęknięcia ramy temu zapobiegło. Niestety skuteczna naprawa zajęła sporo czasu, stąd nasze opóźnienie. W tym czasie obserwowałem naszych szefów. Zachmurzone twarze wypogodziły się i niemal pewna burza odpłynęła w siną dal. Wtedy, w paru słowach, uzupełniłem meldunek o dalsze wydarzenia, osiągając tu pełne zaskoczenie. Dotąd bowiem sądzono, że to do akcji weszła czołówka kompanii wezwanej z Ruptawy. Mikołaj wyszedł z nami przed ganek. Odkryłem brezent z wózka., zaś Huck wyciągnął zeń zdobyczne 08-15 i wręczył naszemu gospodarzowi, a ja dodatkowo przed nim położyłem trzy karabiny, z ładownicami oraz skrzynki taśmowanej amunicji do karabinu maszynowego.

– Niestety wystrzelane – wskazałem na resztę spoczywających w wózku. – Ale nasz cekaem na obrotnicy zdał świetnie egzamin! Dobrze to Stasiek wymyślił.

– Przede wszystkim wy świetnie się spisaliście – pochwalił Mikołaj. – No i w samą porę przybyli na właściwe miejsce. Dziękuję w imieniu służby! Podobno było tutaj już gorąco i sztab pospiesznie się ewakuował. Ja dopiero co wróciłem z zawróconą spod Wilchwów kompanią Balcara.

– Co się stało z oddziałem Myśliwca? Przecież mieli zająć Zdrój.

– Włosi, do spółki z Niemcami, zaskoczyli ich podstępem, otoczyli, rozbroili i uwięzili. Ale niedoczekanie ich! Chcą wojny, będą ją mieli! Zaraz za nich się zabieramy. Idźcie do kuchni coś przekąsić i wracajcie po rozkazy. Amunicję macie?

– Zdobyte sześć taśm w skrzynkach i dziesięć uprzednio przygotowanych. Chyba tyle wystarczy?

– Powinno wystarczyć. Pospieszcie się! Czas nagli.

Pobiegliśmy do kuchni na pospieszne co nieco, a tam powitała nas pochlipująca pani Anastazja.

– Co się stało, pani Stazyjo? – zapytał Huck.

– Ady tyn diosecki szwob strzelił do Ignaca – odparła i nowa fala łez potoczyła się po jej policzkach.  Z dalszych, nie zawsze składnych odpowiedzi wynikało, że do dworku dotarł niemiecki bojówkarz i na przykuchennym korytarzyku przydybał Ignaca, który – teraz już zatrudniony przez Witczaków – między innymi pomagał matce w kuchni. Musiał to być wysłannik Fritza, z poleceniem zapalenia lontu w piwnicy. Chłopak nie tylko, że zignorował polecenie, ale zaczął się drzeć: Szwob! Szwob! – demaskując przybysza, z powstańczą opaską na ramieniu. Ten zaś nim rzucił się do ucieczki, postrzelił z pistoletu Ignaca pod lewy obojczyk. Równocześnie na korytarzyk wypadła Eliza zwabiona krzykiem chłopaka, z porcelanowym dzbankiem w ręku, którym natychmiast cisnęła w draba, trafiając w chwili, gdy ponownie pociągał za spust. Dzbanek niestety był pusty, więc nie powalił przeciwnika, jednak spowodował, że drugi strzał nie był już celny i Ignac uniknął ponownego trafienia. Za to rykoszet trafił Elizę w brzuch. Usłyszawszy to Huck zbladł.

– Co się stało z rannymi? – Z odpowiedzi wynikało, że opatrzyła ich pani Maria Anna, a potem wymogła, żeby co rychlej wsadzić ich do samochodu i odwieźć do szpitala w Rybniku. Pojechali jeszcze przed atakiem na dworek, więc jest nadzieja, iż szczęśliwie dotarli.

– Pewnie do powstańczego szpitala, którego komendantem jest dr Biały – pomyślałem.

W ogólnym zamieszaniu, sprawcy powiodła się ucieczka, chociaż za nim strzelano, ale zbyt późno, gdy na tyle już zdołał się oddalić, że trafienie z pistoletu w ruchomy cel było problematyczne.

– Pokpili sprawę – warknął Huck. – Też mi osłona sztabu! Do bani, jeżeli udający powstańca bojówkarz mógł tu bez przeszkód dotrzeć. Dobrze, że nie wykończył dowództwa! Parę granatów i załatwione!

– Masz rację – przyznałem. – Ale ocena zajścia nie do nas należy. Zjedzmy lepiej, co się da, póki jeszcze na to czas. Przecież za chwilę możemy dostać rozkaz wyruszenia do akcji, która nie wiadomo jak się potoczy i ile zajmie czasu? Na następny posiłek zwyczajnie może zabraknąć czasu.

– Zgoda! Tylko nie wiem czy zdołam cokolwiek przełknąć?

Ostatecznie jednak nie było aż tak źle. Dosyć szybko każdy uporał się z dwoma skibkami chleba i jajecznicą oraz kubkiem zbożowej kawy zabielanej mlekiem. Dojadając ostatnie kęsy, wstaliśmy od stołu i dziękując za posiłek, a także pocieszywszy panią Anastazję, wyszli po dalsze rozkazy. Na korytarzu wpadliśmy na wysłanego po nas ordynansa. Miałem nosa ponaglając Hucka w kuchni! W ślad za ordynansem wkroczyliśmy do salonu. Przy stole, nad mapą, Cietrzew uzgadniał coś z Mikołajem, który na odgłos otwieranych drzwi odwrócił ku nam głowę.

– A, jesteście! Darujcie sobie meldowanie – ubiegł mnie, równocześnie dając znak, byśmy podeszli do stołu i mapy. Był to szczegółowy arkusz Jastrzębia i okolicy w skali 1:25000.

– Bój o „Kompiel” już się zaczął. Póki co, kompania Włochów plus Niemcy trzymają cały Zdrój. Włoskie dowództwo jest w Hotelu Haenzla. Tu – pokazał palcem na mapie – a ich wojsko kwateruje w „Betanii” – wskazał sporą działkę, z trzema budynkami po tej samej stronie ulicy, kawałek dalej na zachód.

– Atakujemy ze wszystkich stron. Od północy, z doliny przez park i drogą od dworca ze wschodu idzie Balcar ze swymi. Od zachodu – kompania Parmy z Moszczenicy. Od południa, z Doliny Anny, flankuje ruptawska kompania Czyża. Do niej dołączycie. Trzeba będzie pojechać kawałek ruptawską drogą i na zakręcie zjechać w dolinę, a potem dróżką wzdłuż stawów wrócić na zachód, by dotrzeć do drogi biegnącej z jastrzębskiego folwarku. Tam spotkacie Franka Czyża i przechodzicie pod jego rozkazy – pokazał na mapie wyznaczoną marszrutę. Huck potwierdził skinieniem głowy.

– Wiem jak dojechać. Nie ma sprawy!

– Oddajcie to Frankowi – wręczył mi kopertę. – To wszystko. Ruszajcie! Droga wolna. Dworzec jest nasz.

Odmeldowawszy się przepisowo, opuściliśmy salon, by podjechać pod czworak i z naszej kwatery zabrać resztę przygotowanej amunicji. Jeszcze tylko owinięcie cekaemu brezentem w celu zabezpieczenia przed wszechobecnym pyłem polnych dróg i można było jechać. Przeżegnawszy się, Huck zapuścił silnik, wrzucił bieg i dodając gazu, zwolnił sprzęgło Motocykl ruszył. Dobrze obciążony wózek zapomniał o podskakiwaniu i to nawet na wyboistej polnej dróżce biegnącej wzdłuż łańcuszka stawów w dolinie. W czasie jazdy, od Zdroju towarzyszyła nam, zmienna w natężeniu, palba karabinowa, często zagłuszana seriami broni maszynowej i wybuchami granatów. Nie ma co, było tam gorąco!

Dotarłszy do drogi biegnącej z jastrzębskiego folwarku, Huck w nią skręcił i redukując bieg, ruszył w górę dosyć stromego zbocza. Wzdłuż jego górnej krawędzi zajęła stanowiska ruptawska kompania, ostrzeliwując zabudowania Zdroju, ze wschodu na zachód ciągnące się wzdłuż głównej ulicy. Kawałek przed szczytem Huck zatrzymał pojazd.

– Kopnij się, Romku, odszukać Franka Czyża. Oddaj kopertę z dowództwa i zamelduj naszą gotowość do akcji. Chyba zajmiemy stanowisko tam, na szczycie – wskazał niewielki wzgórek po lewej stronie drogi. – Cokolwiek góruje nad okolicą, więc stamtąd będzie dobry wgląd i na Hotel Haenzla, jak i „Betanię” oraz inne budynki. Mam nadzieję, że Czyż zaakceptuje naszą pozycję?

Dotarłszy do linii strzelców, pierwszego z brzegu zapytałem o Franka Czyża? Wskazał faceta w rogatywce, z jakieś pięćdziesiąt metrów dalej na zachód, przez lornetkę lustrującego przedpole. Po chwili byłem za nim. Padłszy na ziemię, na czworakach podpełzałem do niego. Wprawdzie pozycje ruptawskiej kompanii na razie nie były zbyt intensywnie ostrzeliwane, jako że obrońcy bardziej skupiali się na atakujących wzdłuż ulicy, jednak głupotą byłoby zbędne wystawianie swej zacnej osoby na nawet przypadkową kulę. Klepnąwszy w ramię dowódcę, przerwałem mu obserwację. A kiedy odjął od oczu lornetkę i z dezaprobatą spojrzał na mnie, salutując do daszka przestrzelonej czapki, zameldowałem:

– Romek Niemira, plus jeden, melduje swe przybycie z „emgie” – specjalnie użyłem niemieckiego skrótu nazwy karabinu maszynowego uznając, że tak będzie lepiej. – A to z Dowództwa – podałem kopertę wręczoną przez Mikołaja.

Rozerwał ją i wyciągnąwszy z niej zeszytową kartkę, zajął się czytaniem. Na koniec schował korespondencję w kieszeni mundurowej kurtki i zapytał:

– Kaj mosz ta „maszynka”?

– Tam, na drodze – wskazałem ręką.

– Dobra! Zajmujcie stanowisko tak, coby jak nojwięcej mieć na cylu[10].

Zgodnie z tym, co mówił Huck, zaproponowałem szczyt pobliskiego wzgórka. Uzyskawszy aprobatę, odmeldowałem się i na skos zbocza wróciłem do kapitana czekającego na drodze. W międzyczasie zdjął już brezent z cekaemu i założył taśmę z nabojami.

– Motocykl chyba tutaj zostawimy? Przecież nie zajedziemy nim na pozycję.

– Rzecz oczywista! – Odpięliśmy dwukółkę,  stawiając motocykl obok krzaku na skraju drogi i ciągnąc wózek za krótki dyszel, ruszyliśmy na upatrzoną pozycję, by jednak zatrzymać się parę metrów wcześniej. Huck wziął saperkę – jedną z niewielu naszych rzeczy przywiezionych z przyszłości, która szczęśliwie ocalała tylko dlatego, że była przytroczona do WSK-i. (Druga, z resztą bagaży, niestety przepadła na skutek działania spółki: „Eliza i Grześ”). Nisko pochylony, dotarł na upatrzoną pozycję, by tam zabrać się za przygotowanie stanowiska. Dobrze mu szło! Z wykopanej ziemi uformował wałek przedpiersia, od nieprzyjacielskiej strony maskowany uprzednio zdjętą darniną. Wkrótce wózek z kaemem stanął na pozycji. Odryglowałem obrotnicę oraz zacisk blokujący ruch karabinu w pionie i spoglądając przez celownik, omiotłem lufą przedpole. Bez problemów łapałem wszystkie budynki wzdłuż  południowego skraju ulicy. Wprawdzie niektóre nieco przesłaniały drzewa, lecz na szczęście jeszcze niezbyt wysokie. Pierwszym zadaniem było pilnowanie dachów budynków położonych na zachód od kompleksu „Betanii”, z których ukryci za kominami strzelcy razili atakujących powstańców. Bój trwał na wysokości czwartego domu przed „Betanią”, z którego przed chwilą strzelcy ruptawskiej kompanii spędzili dwu „kominiarzy”. Niebawem na dachu sąsiedniego pojawili się następni. Ukryci za kominami, podjęli bój. Ustawiwszy celownik na odpowiednią odległość, wziąłem ich na cel i po zablokowaniu zacisku „nożyc”, obracając pokrętłem śruby regulującej podniesienie lufy, zgrałem muszkę ze szczerbinką celownika, a potem kropnąłem krótką serię.

– Troszkę podnieś – polecił Huck trzymający lornetkę przy oczach w jednej ręce, drugą podając taśmę do karabinu.

– Teraz dobrze! – ocenił drugą serię. – Wal śmiało!

Poprawiłem dłuższą serią. „Kominiarzy” jakby zmiotło z dachu. Albo błyskawicznie ewakuowali się włazem, albo zostali zestrzeleni. Tego niestety nie mogłem stwierdzić, jako że klapa na dach znajdowała się na przeciwnej – od nas niewidocznej – połaci dwuspadowego dachu. Wkrótce przeniosłem ogień na bliższą już „Betanię”. Tym razem zrezygnowałem z użycia śruby i poluzowawszy nieco zacisk „nożyc”, prowadziłem ostrzał, że tak powiem – z wolnej ręki. Tak było wygodniej, a przede wszystkim można było szybciej reagować na zmiany położenia celu. Ani się obejrzałem, a tu już poszły dwie taśmy! A przecież usiłowałem strzelać oszczędnie. Ale też bój już szedł o „Betanię”, którą równocześnie od tyłu zaatakowały dwie drużyny z kompanii Czyża. Musiałem więc nie tylko pilnować dachów, ale i okien, skąd obrońcy ostrzeliwali nacierających ruptawiaków. Wzięta w dwa ognie obrona nie wytrzymała zbyt długo. Porzuciwszy zagrożoną okrążeniem pozycję, pospiesznie cofnęli się w stronę centrum, skąd także dochodziły odgłosy gęstej strzelaniny świadczącej, że i kompania Balcara wiedzie zacięty bój o kompleks zdrojowy w parku oraz sąsiadujący z nim jastrzębski folwark. Przy tym wzmogła się też palba od wschodu. Widocznie część kompanii Balcara, blokująca dotąd Zdrój z tej strony, również przeszła do ataku. Raptem na dachu Hotelu Haenzla ktoś energicznie odrzucił klapę włazu i w następnej chwili na dach wystawiono lekki karabin maszynowy na dwójnogu, a zaraz potem trzy skrzynki z taśmowaną amunicją. Bez zwłoki skierowałem cekaem na nowy cel i nie czekając na pojawienie się obsługi, wygarnąłem serię w chwili, gdy z włazu wychynęła czyjaś ręka. Znikła natychmiast. Poprawiłem dłuższą serią, przy okazji przejeżdżając się po wystawionej broni i amunicji. Przewrócił się trafiony elkaem, zaś w jednej z amunicyjnych skrzynek wybuchające naboje zerwały wieczko. Zagrażające nacierającym stanowisko kaemu zostało zneutralizowane. Po paru minutach znów musiałem tam interweniować, by dwoma krótkimi seriami komuś wyperswadować pomysł odzyskania elkaemu. Widocznie był bardzo potrzebny. Moje argumenty okazały się na tyle skuteczne, że już do tego nie powrócono.

Raptem w przedpiersie naszego stanowiska uderzyła seria, zasypując mi oczy ziemią. Odruchowo przytuliliśmy się do gruntu. Nad głowami zaświstały pociski następnej serii. Coś metalicznie stuknęło. Za drugą poszła i trzecia seria. Odczekawszy po niej dłuższą chwilę, odpełzałem kawałek w bok i perspektywą von Vetinhoffa zacząłem lustrować przedpole, chcąc zlokalizować pozycję niebezpiecznego kaemu. Byłem raczej pewien, że musi być niemal że na wprost i gdzieś wyżej. Jednak dachy czterech budynków pomiędzy „Betanią”, a Hotelem Haenzla były puste. Zatem strzelano ze strychów, albo też okien na piętrach. Trudno jednak zgadnąć, z którego? Prawie że wszystkie były pootwierane. Przesuwając obiektyw lunety kolejno po każdym, usiłowałem dojrzeć coś podejrzanego. Milczał również wrogi kaem. Widać obsługa uznała, iż zostaliśmy załatwieni, albo też czekała na wznowienie przez nas aktywności.

– Są w naszym domu – doleciał mnie głos Hucka. – No wiesz, teraz jeszcze nie naszego, bo dziadek kupi go dopiero za parę lat. To ten żółto tynkowany, drugi od lewej, z wysokim oknem na klatce schodowej powyżej pierwszego piętra, które ma otwarte tylko lufciki. Sądzę, że zajęli stanowisko na podeście poddasza i stamtąd poprzez lufciki do nas kropili.

Przeniosłem natychmiast obiektyw na wskazane okno. Niestety refleksy odbitego światła na przybrudzonych szybach uniemożliwiały wgląd w głąb klatki schodowej. Otwarte lufciki także nie bardzo, ale jednak właśnie przez nie dostrzegłem jakiś ruch w środku. Popatrzywszy jeszcze raz po oknach sąsiednich domów, wróciłem do cekaemu. Mniej więcej w połowie długości rury wodnej chłodnicy, z boków, ziały dwa otwory po pocisku, który ją przestrzelił.

– No tak! Miałem lufę zwróconą na hotel – skonstatowałem. Nim więc ją zwróciłem na wprost, popatrzałem po linii otworu wylotowego i wlotowego przestrzeliny. W przybliżeniu wskazywał na wymienione przez kapitana okno. Szczęściem pocisk trafił już ponad lufą, w związku z czym z chłodnicy nie wszystko wyciekło. Powolutku skierowałem lufę na cel. Huck poprawił taśmę z nabojami, by się przypadkiem nie zacięła w podajniku, a potem znów przyłożył lornetkę do oczu.

– Wstrzymaj się, Romku, jeszcze chwilkę – pohamował mnie, wpatrując się w wytypowane okno przyszłego domu dziadka.

– Teraz wal! – zakomenderował, nie odrywając lornetki od oczu. Cekaem rozszczekał się długą serią. Nawet gołym okiem mogłem dostrzec sypiące się z okna szkło.

– Doskonale! W celu! Popraw jeszcze!

Nie trzeba było mi tego powtarzać. Następna seria do reszty zdemolowała okno i pewnie unieszkodliwiła to, co było za nim. W każdym razie, do końca boju, nikt więcej stamtąd się nam nie naprzykrzał.

Tymczasem kompania Balcara najwyraźniej już zajęła zdrojowisko w parku i sąsiedni folwark, gdyż z tamtego kierunku jeszcze tylko czasami dochodził jakiś pojedynczy wystrzał, zaś do Hotelu Haenzla ściągnęli obrońcy wyparci z dotychczas zajmowanych pozycji. Ruszyła też do akcji reszta kompanii Czyża, zachodząc ostatnią redutę obrońców od południa. Wspierając ich, waliliśmy długimi seriami po oknach hotelu. Od zachodu podchodziła moszczenicka kompania Parmy, z częścią ruptawiaków wcześniej zajętych w „Betanii”. Od wschodu i północy ludzie Balcara. Wystrzały karabinowe, serie broni maszynowej i wybuchy ręcznych granatów zlały się w jeden huk uniemożliwiający rozeznanie, kto i skąd strzela? Raptem w oknach hotelu pojawiły się białe szmaty. Gest ten został przez powstańców właściwie zrozumiany. Umilkły strzały i na Zdrój spłynęła błoga cisza, tak bardzo kontrastująca z poprzednim harmiderem, iż wydawało się, że aż w uszach dzwoni.

Na wszelki wypadek, zachowując czujność, w pełnej gotowości, pozostawaliśmy na dotychczasowej pozycji. Po jakimś czasie Huck poszedł do przydrożnego krzaku i wyciął odpowiedniej grubości gałązkę, aby z niej wystrugać dwa kołeczki do zatkania przestrzelonej chłodnicy kaemu.

– Póki co wystarczą – stwierdził, gdy już utkwiły w otworach i zaraz dolał wody z blaszanki. – Ale będzie trzeba to zaspawać bądź zalutować. W powrotnej drodze kopnijmy się do kowala i zobaczymy, co na to poradzi? Mam nadzieję, że na dzisiaj już koniec wojowania, chociaż do wieczora daleko, więc kto wie, co się jeszcze może wydarzyć?

Przyznałem mu rację. I ja również chwilowo miałem dosyć nazbyt emocjonujących wydarzeń. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że powstanie dopiero co się zaczęło i nasze życzenia czy też chęci są bezprzedmiotowe. Jedno wydawało się pewne – cokolwiek by się jeszcze mogło wydarzyć, załatanie przestrzelonej chłodnicy musiało mieć pierwszeństwo.


 

[1]         Jo mom szwajsaparat…- Ja mam aparat spawalniczy i mogę to zespawać;

[2]         Aufstehen und…- powstań i ręce do góry;

[3]         Schnell – szybko;

[4]         Guten morgen…- Dzień dobry (dobry ranek) panie kasjer. Proszę o bilet do Berlina;

[5]         APO – policja paretytowa;

[6]         Schissen – strzelajcie;

[7]         Ja,ja! Gut…- Tak, tak! Dobrze! Jeden moment;

[8]         Was ist los? – co się dzieje?;

[9]         Hlfe…- Pomocy (ratunku)! Koledzy pomocy;

[10]        Cyl – cel;

Skip to content