ODCINEK 7

Rozdział siódmy

 

     Tymczasem w Zdroju nadal panował spokój. Uznałem więc, że dalsze tkwienie na dotychczasowej pozycji jest stratą czasu, który można sensowniej wykorzystać. Zostawiwszy Hucka przy cekaemie, ruszyłem w stronę Hotelu Haenzla, gdzie spodziewałem się spotkać naszego dowódcę. Chciałem zapytać o dalsze rozkazy, zaś w przypadku, gdyby na razie nie miał dla nas niczego pilnego, powiedzieć o uszkodzeniu kaemu i prosić o zezwolenie na jego szybką naprawę u kowala. Jak przewidywałem, Franka Czyża i jego podkomendnych zastałem przy hotelu. Salutując dłonią do daszka czapki, zameldowałem się i zapytałem o dalsze dyspozycje.

– Gdyby jednak chwilowo nie było niczego pilnego, chcielibyśmy pojechać do kowala na Kondziołkowicach załatać przestrzeloną chłodnicę w naszym „emgie”. Bez tego niewiele zwojujemy.

– Dobra! Jedźcie! Zamelduja Mikołajowi. Wnet ku nom przyjedzie. A jak zrychtujecie swojo „maszynka”, meldujcie sie we dworze.

Wróciłem do Hucka i ściągnąwszy kaem ze stanowiska, zapięli wózek do motocykla. Huck uruchomił silnik i siadł za kierownicą, a ja za jego plecami. Motocykl wolno ruszył pod górkę. Dotarłszy do centrum, skręciliśmy w prawo i minąwszy towarzyszy broni zgromadzonych przed hotelem, odjechali na Kondziołkowice mając nadzieję, że zastaniemy mistrza w kuźni.

– Chyba nie poszedł do powstania? Ee, chyba nie. Przecież bardziej jest potrzebny w kuźni dla wykonywania pilnych zleceń powstańczego dowództwa. – I w tym miałem rację. Nasz widok wyraźnie go ucieszył. Na wstępie Huck jeszcze raz podziękował za obrotnicę, która świetnie się sprawdziła w boju. Potem pokazał przestrzeloną chłodnicę i poprosił o naprawę. Rada w radę uznali, że najlepiej dziury zatkać łatkami. Mistrz niezwłocznie przystąpił do roboty. Z kawałka blachy wyciął nożycami dwie łatki, a następnie małym młotkiem nieco je wyoblił i przypasował do otworów, a na koniec posypał jakimś białym proszkiem. Uruchomiwszy acetylenowy palnik, przylutował łatki mosiądzem. Odczekawszy by spoiny przestygły,  można było napełnić chłodnicę wodą. Nie ciekła. Przy studni uzupełniłem zapas wody w blaszance.

Przed odjazdem trzeba jeszcze było pokrótce opowiedzieć o bojach przy dworcu i w Zdroju, przynajmniej w ten sposób rewanżując się mistrzowi. Zapewne chciałby usłyszeć o wszystkim ze szczegółami, ale w obecnej sytuacji niestety brakowało czasu na dłuższe pogaduszki. Cóż, służba nie drużba! Podziękowawszy za wykonaną robotę, pożegnaliśmy kowala i ruszając z kopyta, odjechali na miejsce postoju dowództwa, w niewiele czasu później meldując Cietrzewiowi powrót z akcji w Zdroju i naprawę uszkodzonego kaemu. W tym czasie Mikołaj jeszcze bawił w Zdroju, gdzie pojechał przyjąć kapitulację oraz uwolnić podstępnie rozbrojoną i uwięzioną grupę Myśliwca.

Cietrzew podziękował i zapytał, ile po akcji zostało nam amunicji?

– Osiem taśm pełnych i może z ćwierć dziewiątej.

– Uzupełnijcie przynajmniej do dziesięciu lub dwunastu – polecił. – A legitymację powstańcze macie?

– Nawet o nich nie wiemy.

– Idźcie do pisarza. Pewnie już w kancelarii na was czekają. Przy okazji posilcie się i czekajcie dalszych rozkazów. Najpewniej szybko będą, dlatego pospieszcie się.

Stuknąwszy obcasami i salutując, wyszliśmy na korytarz, w parę minut później odbierając w kancelarii swe legitymacje. Zadrukowany karteluszek, troszkę mniejszy od połówki zeszytowej kartki głosił, że jest to „Legitymacja wojskowa, numer taki to a taki. Zawierał kilka rubryk, ręcznie wypełnionych atramentem:

Imię i Nazwisko; Data i miejsce urodzenia; Miejsce zamieszkania; Formacja (przydział)         i Funkcja. Pod spodem okrągła pieczęć dowództwa, miejsce postoju i data, a na koniec podpis dowódcy. Z boku zaś, prostopadle do rubryk, drobniejszą czcionką wydrukowana uwaga: „Legitymacią nosić przy sobie i okazywać na żądanie każdego posterunku, patrolu lub innych przełożonych”. Jako przydział wpisano: „osłona Dowództwa Grupy Południe”. Funkcja: „obsada lotnego maszynowego karabina”. Dziękując za dokumenty, złożyliśmy legitymację na pół i wraz z „Kartami legitymacyjnymi” schowali w kieszeniach. Następnie u zbrojmistrza uzupełniłem zapas amunicji do kaemu. Udało się wyfasować sześć taśm. Przerzuciwszy je przez ramiona, poszliśmy do „królestwa” pani Anastazji, której teraz pomagała Zośka – dziewczyna z długim, jasnym warkoczem. Złożywszy taśmy w kącie, siedliśmy przy kuchennym stole, na którym wnet wylądowały dwie spore porcje jajecznicy, koszyczek pokrojonego w skibki chleba, kamionkowy garnuszek ze smalcem i do tego dzbanek kawy zbożowej zabielanej mlekiem. Nie czekając zachęty, zabraliśmy się za jedzenie, bo i też nasze żołądki już od jakiegoś czasu tego się dopominały. Po posiłku wyszliśmy na ganek i siedli na schodach, mając nadzieję na przynajmniej jeszcze chwilę wytchnienia. Dziwne, ale tym razem  nawet to nam się udało – całe pół godziny! W międzyczasie Mikołaj, z dwoma towarzyszami, wrócił samochodem ze Zdroju.

– A, jesteście – stwierdził, zobaczywszy nas na schodach. – „Maszynka” naprawiona?

– Tak jest! Gotowa do dalszej akcji – zameldowałem.

– Bardzo dobrze! Na pewno wnet znajdzie się coś do roboty. Zaczekajcie tutaj – dorzucił po paru sekundach, już od drzwi.

Siedliśmy więc znów na kamiennym stopniu. Tym jednak razem odpoczynek nie trwał długo, gdyż po paru minutach przyszedł ordynans z wezwaniem do dowództwa.

– Jedziecie do Wodzisławia – poinformował Mikołaj, nie czekając nawet byśmy się zameldowali. Wprawdzie Wodzisław zajęto bezboleśnie jeszcze przed świtem, ale potem wystąpiły nieprzewidziane trudności. Wysłane przodem patrole nie stwierdziły w mieście obecności nieprzyjaciela, wobec czego, idący z III baonem dowódca wodzisławskiego pułku wkroczył do miasta. Wyglądało na to, że niemieckie bojówki uciekły. Zgromadził więc powstańcze oddziały na rynku i dokonał przeglądu, po czym zarządził wymarsz na linię Odry. Skoro nasi ruszyli, odezwał się karabin maszynowy ze strychu nad kawiarnią Wilmanna oraz karabiny z okien wychodzących na rynek, jak również z wieży kościoła ewangelickiego. Raniony pociskiem  w pierś, padł dowódca pułku, tracąc przytomność. Zginęło dwu naszych, paru następnych odniosło rany. Masakrze zapobiegło zacięcie się niemieckiego cekaemu i pozwoliło powstańcom zniknąć z otwartej przestrzeni w sieniach i na podwórkach domów przyległych do rynku. W tej sytuacji jedynym wyjściem była natychmiastowa ewakuacja, tym bardziej, że wraży karabin maszynowy znów siał seriami. Trzeba będzie więc Wodzisław zajmować ponownie i tym razem na pewno nie przyjdzie to tak łatwo.  Przyda się zatem każda lufa, a już szczególnie karabinu maszynowego. Zameldujecie się na dworcu, gdzie chwilowo kwateruje dowództwo pułku i przechodzicie do jego dyspozycji. Oddasz to przy meldowaniu – wręczył mi opieczętowaną niebieską kopertę.

– Amunicja uzupełniona?

– Tak jest!

– Tedy ruszajcie!

Nasze dłonie, w geście salutu podskoczyły do daszków czapek. W tył zwrot i odmaszerować! Huck zamknął za nami drzwi. W parę chwil później motocykl ruszył z przed ganku dworka.

– Pewnie będzie gorąco – stwierdził Huck, przekrzykując warkot silnika. – To nie to, co rozciągnięty wzdłuż ulicy Zdrój! Tam mamy zwartą zabudowę i wąskie uliczki. Miasto wprawdzie nie zajmuje dużego obszaru, ale zawsze jest co zajmować, a przede wszystkim odpada element zaskoczenia.

– Że też pozwolili tak się zaskoczyć! Zbyt łatwo uznali, że niemieckie bojówki zwiały z miasta. I do tego przegląd oddziałów na rynku – wystawieni na widok niczym klopsy na patelni! Nic dziwnego, że Niemcy natychmiast skorzystali z okazji.

– Cóż, Romku, kłania się brak dokładnego rozpoznania, czy chociażby tylko wyobraźni, a przede wszystkim skutecznego spacyfikowania ukrytego w mieście nieprzyjaciela. Dziwna niefrasobliwość, czy też nadmierna pewność siebie? Nie wiem! Co się stało, to się już nie odstanie. Ale tak bywa – raz na wozie – raz pod wozem. Nie do nas należy analizowanie działań, skutków i ich przyczyn. Miejmy nadzieję, że w przyszłości do czegoś podobnego już nie dojdzie.

Na przedpolu Wodzisławia zatrzymał nas powstańczy patrol. Po okazaniu dokumentów zapytałem czy dowództwo nadal stacjonuje na kolejowym dworcu?

– Na co ci to wiedzieć? – odparł dowódca patrolu.

– Wiozę rozkaz od Cietrzewia – wydobyłem z kieszeni opieczętowaną kopertę i pokazałem.

– Ja, tam są – odpowiedział, salutując do daszka cyklistówki.

Niebawem nasz wehikuł zatrzymał się przed piętrowym budynkiem opatrzonym napisem „Loslau” na bocznej ścianie. Zapewne taki sam widniał również od strony peronu. Huck pozostał przy motocyklu, zaś ja poszedłem się zameldować i oddać przesyłkę z dowództwa. Odebrał ją ordynans, każąc zaczekać w poczekalni dla podróżnych. Nie długo czekałem. Na dworcowym zegarze minęło raptem pięć minut, gdy zostałem wezwany przed oblicze dowodzącego, pewnie zastępcę rannego dowódcy wodzisławskiego pułku. Z grubsza  wprowadzono mnie w plan ponownego zajęcia miasta. No, może w ówczesnych warunkach nazwa „miasto” była nieco na wyrost, gdyż bardziej właściwa byłaby „miasteczko”. Jednak, z uwagi na kilkuset letnią tradycję egzystencji na prawach miejskich, pozostańmy przy „mieście”. W zamyśle miejscowego dowództwa był atak z dwu stron: z północy – od strony Radlina – miała zaatakować 4 kompania II baonu pod dowództwem Wiktora Brachmańskiego: od zachodu – z Kokoszyc – i południa, kompania techniczna Józefa Nowaka. Sądziłem, że nas przydzielą do którejś z nich. Jednak tak się nie stało. Kazano nam pozostać na miejscu i dopiero, gdy bój rozgorzeje na dobre, całkowicie absorbując uwagę niemieckich bojówek, wjedziemy do miasta z tej strony i najkrótszą drogą dotrzemy w rejon rynku, by ogniem cekaemu zaszachować obronę. Pomocne w tym winny być podsienia domów przy rynku. W razie zaś potrzeby mamy szybko zmieniać stanowisko, korzystając z uliczek. Dowódcy atakujących kompanii będą uprzedzeni o naszej akcji, jako że zaraz wyruszają do nich gońcy z rozkazem ataku. Do rozpoczęcia akcji pozostała jeszcze godzina, w czasie której możemy przygotować się do boju.

Zadanie wydawało mi się jasne, w związku z czym nie miałem pytań. Odmeldowałem się i wróciłem do kapitana. Powtórzyłem jakie mamy zadanie.

– Znasz Wodzisław na tyle, byśmy nie pobłądzili?

– Nie ma problemu. Byłem tutaj kilka razy, wprawdzie w innych czasach, ale istotnych zmian raczej nie ma. Rozkład ulic jest taki sam. Najwyżej w miejscu starych, postawiono nowe domy, lecz to żadne zmartwienie. Podcienia budynków przy rynku dadzą jakąś osłonę. Tylko musimy uważać na „emgie” z nad kawiarni. Ten przecież szachuje rynek. Chyba, żeby w międzyczasie już zmienili stanowisko. Zatem – czuj duch – a najlepiej zaczekać, aż sam się ujawni. Mając atakujących na karku, nie będą z tym zwlekali.

Wobec jeszcze wolnej godziny, zabraliśmy się za sprawdzenie i przeczyszczenie naszej „maszynki”. Przeciągnęliśmy też naoliwioną szmatką naboje w pięciu taśmach, chcąc tym sposobem zawczasu wyeliminować przynajmniej jedną z przyczyn zacięcia kaemu.

Wkładałem właśnie ostatnią do amunicyjnej skrzynki, gdy od strony miasta doleciały odgłosy strzałów, z każdą minutą gęstniejące. Wpierw od północnej strony, świadczące o wejściu w bój kompanii Brachmańskiego, posuwającej się w dół zbocza od strony „radlińskich domów”, a troszkę później i od południowo – zachodniej, będącej polem działania idącej z dołu kompanii Nowaka. Siejąc krótkimi seriami, wnet do koncertu włączyły się przynajmniej trzy karabiny maszynowe. Wyglądało więc, że w mieście zaczyna być gorąco. W tej sytuacji Huck już chciał ruszać.

– Nie gorączkuj się! – studziłem jego zapał. – Poczekajmy na rozkaz dowódcy. Wszak jesteśmy żołnierzami!

– Jak zwykle masz rację – westchnął. – A mnie ponosi. Czysta głupota!

Jako i wnet zjawił się ordynans.

– Ruszajcie, już czas!

Huck kopnął w dźwignię rozrusznika. Silnik zapalił za czwartym podejściem. W tym czasie założyłem do kaemu taśmę z nabojami i przykryłem wózek brezentem przyczepionym tylko w trzech punktach. Wystarczyło zwolnić jeden troczek i odrzucić płachtę w bok, by mieć „maszynkę” gotową do natychmiastowego użytku.

W chwilę później siedzieliśmy na motocyklu i Huck ruszył w kierunku miasta. Minąwszy dworskie zabudowania po prawej stronie drogi, zdążaliśmy ku bliskiej już zwartej zabudowie. Na wszelki wypadek wydobyłem z kabury „Astrę” i zarepetowałem. Gotowy do natychmiastowego użycia broni, czujnie patrzałem po oknach mijanych domów, czy aby nie dostrzegę w nich jakiegoś niebezpiecznego ruchu. Lecz – jak na razie – niczego podejrzanego. Widocznie obrońcy niezbyt czujnie strzegli tej strony, będąc zajęci gdzie indziej.

– Jeszcze tylko kawałek i będziemy przy rynku – rzucił przez ramię kapitan. Prawie równocześnie huknęły dwa nieco spóźnione wystrzały. Niebezpiecznie blisko zaświstały pociski, na szczęście chybione. Parę metrów przed nami, w oknie na piętrze budynku po prawej, ukazał się młodzian z granatem w ręku. Właśnie go „zaostrzał” przed rzutem. Podrzuciwszy „Astrę” do oka, tak szybko, jak to było możliwe, wypaliłem trzy razy. Facet spanikował, ciskając granat natychmiast po szarpnięciu za sznurek. Granat padł obok nas, jednak nim zdążył eksplodować, Huck, dodawszy raptownie gazu, zdążył wziąć ostry zakręt w lewo, w wąską uliczkę starówki. Huknęło za nami, zaświstały odłamki, ale nasz pojazd był już za zasłoną narożnego domu.

– Uff! – odetchnąłem.

Zjechawszy pod ścianę budynku, Huck zahamował przed następną przecznicą Teraz ostra palba dochodziła nas od frontu oraz z boku, gdzie za kwartałem domów znajdował się rynek. Zeskoczywszy z siodełka, odpiąłem brezentową płachtę okrywającą cekaem, po czym wyjrzałem zza narożnika w stronę rynku. W dalszej perspektywie, za rynkiem i domami zamykającymi go po przeciwnej stronie, miałem wieżę kościoła.

– Chyba  stamtąd wcześniej ostrzeliwano naszych – przypomniałem sobie. Przyłożywszy lunetę do oka, skierowałem na nią obiektyw. Górując ponad niezbyt wysoką zabudową miasta, stanowiła dobry punkt obserwacyjny i ogniowy, szczególnie niebezpieczny dla nacierającej 4 kompanii.

Wystarczyła chwilka obserwacji. Bez wątpienia z wieży strzelano.

Przytoczony ku przecznicy wózek z kaemem nieznacznie wysunął się zza narożnika. Huck spojrzał na wieżę przez lornetkę, chcąc według podziałki dalmierza ocenić dzielącą nas odległość. W parę sekund ustawiłem celownik na podaną wartość i naprowadziłem lufę na cel. Nie odrywając lornetki od oczu, Huck drugą dłonią ujął taśmę z nabojami, by ją podawać do cekaemu. Zaryglowawszy „nożyce”, ruchem pokrętła zgrałem muszkę ze szczerbinką i wygarnąłem serię.

– W celu! Wal śmiało!

Poprawiłem dłuższą serią i zaraz następną. Coś tam się posypało.

– Romku! Okienko niżej! Szybko!

Zwolniwszy „nożyce”, w momencie przeniosłem lufę kaemu na wskazany cel. Zanim jednak nacisnąłem spust, dostrzegłem błysk wystrzału. Nasza „maszynka” zajazgotała długą serią. Niemal równocześnie zajęczał rykoszet odbity od muru, tuż nad naszymi głowami.

– Dostał! – krzyknął Huck. Skierowałem lufę znów na poprzedni cel i posłałem dwie krótkie serie. Z przeciwnej strony także chyba ostrzelano wieżę kilkoma seriami i to pewnie skuteczniej, gdyż z wyższego poziomu wnoszącego się ku północy zbocza. W każdym razie ten punkt ogniowy na razie został zneutralizowany.

Cofnęliśmy wózek za narożnik, przypięli za motocyklem i zawróciwszy, odjechali z powrotem, by następnie uliczką biegnącą w górę, podjechać do przecznicy wychodzącej na rynek w połowie wschodniej pierzei. Znów ktoś strzelał za nami, ale na szczęście niecelnie.

Motocykl wylądował pod ścianą domu, my zaś popychając dwukółkę chodnikiem, dotarliśmy na podcienie rogowego domu i tam, przy filarze, zajęli stanowisko. „Emgie” bojówki ze strychu nad kawiarnią rozszalał się na dobre, okładając długimi seriami północny skraj rynku, chcąc zatrzymać atak czwartaków. Ci również nie pozostawali mu dłużni, lecz cóż tu porównywać zwyczajne karabiny z cekaemem!

W parę chwil wziąłem wraże okienko na cel i przycisnąłem spust. Nasze 08 zagrało długą serią i po sekundowej przerwie – następną. Wokół okienka pryskał tynk złuszczony pociskami. Lecz mimo tego, przeciwnik nie odpuszczał. Widocznie nasze pociski szły mu ponad głowami, bo i też strzelałem przecież pod kątem, z niezbyt dużej odległości. Zaciskając zęby w bezsilnej złości, rąbałem krótką serię za serią mając nadzieję przynajmniej rozproszyć uwagę obsługi „emgie” na tyle, żeby ich ogień był mniej celny. Ale i oni mogli wnet wziąć nas na cel i dosyć skutecznie obrzydzić życie. I rzeczywiście! Zaświstały odbite od bruku pociski krótkiej serii, bez wątpienia na nas skierowanej. Ale równocześnie, na przeciw, po drugiej stronie rynku, w podcieniu pojawił się ktoś z powstańczą opaską na ramieniu i granatnikiem w ręku, wtedy zwanym miotaczem min. Przymierzył się w stronę okienka z plującym następną serię „emgie” i odpalił. Wystrzelony granat trafił w cel. Błysk na moment rozjarzył okienko, rąbnęło i kłąb dymu buchnął na zewnątrz. A my w następnej chwili mogliśmy już opuścić tymczasowe schronienie za rogowym filarem, gdzie prysnęliśmy po pierwszej serii. Stanowisko wrażego cekaemu zostało zlikwidowane. Teraz nacierającym  jedynie zagrażali strzelcy prowadzący ostrzał z okien mieszkań wychodzących na rynek. Poluzowawszy „nożyce”, zacząłem siać krótkimi seriami po oknach. Sypało się szkło, leciały drzazgi. Huck poniechał lornetki, skupiając się  na podawaniu taśmy z nabojami. Nawet nie wiem kiedy poszły cztery. Ale i też okna będące w naszym zasięgu, zostały solidnie zdewastowane. Co zaś się działo za nimi – trudno zgadnąć.

Raptem, tuż przed nami, padł granat, najwyraźniej spuszczony z okna ponad naszymi głowami. Odbił się od bruku i potoczył w bok. Capnąwszy za dyszel wózka, w ostatniej chwili skoczyliśmy za  narożnik domu. Udało się! Za nami huknęło. Sypnęło odłamkami, a wraz z nimi posypało się szkło z okien sąsiednich sklepów. Huck wyszarpnął za pasa otrzymany na wyjezdnym granat, zerwał kapsel na końcu trzonka i złapawszy za kulkę zwisającą na krótkim sznurku, wyskoczył zza węgła na bruk rynku. Szarpnięcie i rzut w okno na górze. Z tej odległości raczej trudno byłoby nie trafić, wyjąwszy oczywistą fajtułapę. Grzmotnęło potężnie, posypało się szkło i kawałki drewna z rozbitych okiennych ram, co niefortunnego granatiera chyba skutecznie zniechęciło do następnej próby unieszkodliwienia naszego cekaemu. Prawdę powiedziawszy, raczej wątpiłem, żeby po czymś takim w ogóle nadawał się jeszcze do jakiegokolwiek działania.

Po unieszkodliwieniu cekaemu bojówki nad kawiarnią, ostrzał ze strony obrońców jakby zelżał. Wprawdzie nadal padały strzały, gwizdały pociski, jęczały rykoszety, ale jednak ze słabnącą częstotliwością. Wyglądało więc na to, iż szala zwycięstwa przechyla się na naszą stronę, zaś obrońcom mięknie rura i teraz chyba ich głowy głównie zaprzątała troska  o wyniesienie ich cało z miasta, którego dalsza obrona stała się problematyczna. Wkrótce też w rejonie rynku umilkły strzały, przenosząc się w dół – na południowe rubieże zwartej zabudowy. Widocznie w tamtym kierunku podjęto próbę wyrwania się z okrążenia. Wróciliśmy na podcienie i chwilowo pozostali na dotychczasowej pozycji. Niebawem podeszło do nas kilku powstańców. W jednym z nich, po opasce, rozpoznałem dowódcę kompanii. 

– Pewnie czwartej – pomyślałem. I tu się nie myliłem Był to istotnie Wiktor Brachmański. Zameldowałem się i przedstawiłem siebie oraz Hucka.

– Dobrzeście się spisali – pochwalił. – A już najbardziej, zaprzątając uwagę obsługi „emgie”nad kawiarnią, co Józkowi Kolorzowi pomogło celnie wpakować granat w okienko. Serdeczne dzięki! – uścisnął nasze prawice.

W międzyczasie pojedyncze już tylko strzały jeszcze bardziej się oddaliły, co mogło świadczyć, że przynajmniej części obrońców powiodła się ucieczka. W związku z tym otrzymaliśmy polecenie udania się w tamtą stronę, ażeby wspomóc ewentualny pościg. Przeciąwszy rynek w poprzek, ulicą biegnącą w dół, nasz pojazd dotarł do gościńca biegnącego na zachód – w stronę pobliskiego Pszowa i dalszego Raciborza. Zatrzymawszy się na rozdrożu, Huck dłuższą chwilę rozważał, jaką stąd obrać marszrutę? Zdążający z przeciwka na rowerze powstaniec wybawił go z kłopotu. Gdy na nasz znak zatrzymał się, kapitan zapytał o pościg za uciekającymi z miasta niemieckimi bojówkarzami.

– W którą stronę uszli? Na Pszów, czy też Jedłownik?

– Na Jedłownik – odparł. Podziękowałem i każdy odjechał w swoją stronę. On do miasta, my – zostawiwszy biegnący wykopem pod górkę raciborski gościniec, z prawej – ruszyliśmy w lewo, tak jak wskazywał drogowskaz opisany: „Jedlownik”. Wnet za nami zostały ostatnie domki  przedmieścia. Minąwszy dolinkę ze strumykiem, biegnąca pośród pól i łąk droga zaczęła się piąć pod górkę, ku widniejącemu po jej lewej stronie zgrupowaniu budynków. Wyglądało mi to na dwór bądź folwark. Mniej więcej w połowie dzielącej nas odległości, w obejściu zagrody samotnie stojącej przy drodze, zobaczyliśmy grupę powstańców. Huck zatrzymał się przy wrotach. Dobrze trafiliśmy. Była to bowiem część pościgowej grupy. Jej reszta zajęła pozycje bardziej wysunięte w stronę wsi, gdzie w dworskich zabudowaniach schronili się uciekinierzy. Dowodzącego pościgiem bardzo ucieszyło nasze wsparcie. Wprawdzie wysłał kilku swoich, by obszedłszy dworski kompleks szerokim łukiem, zajęli pozycje z drugiej strony, szachując nieprzyjaciela od zachodu, ale obawiał się, że w razie zdecydowanego natarcia zdesperowanego przeciwnika będą za słabi, żeby ich zatrzymać. Dlatego nasz lotny karabin maszynowy wydał mu się istnym darem niebios. A że czas pilił, Huck w parę chwil uzgodnił dalsze działanie. Mieliśmy wzmocnić blokadę dworu z przeciwnej strony. W tym celu trzeba było cofnąć się do niezbyt odległego Wodzisławia, a następnie pojechać raciborskim gościńcem na zachód – w stronę Kokoszyc. Jednak jeszcze przed wsią należało zjechać z gościńca w drogę wiodącą do Jedłownika. Po uruchomieniu silnika Huck zawrócił i tym razem dużo szybszym niż poprzednio tempem, wrócił na rozdroże we Wodzisławiu, by stamtąd podążyć w stronę Kokoszyc. Po około dwu kilometrach, minąwszy łuk, tuż za przecinającym gościniec niezbyt głębokim jarem, porzucił szosę i skręciwszy w lewo, ruszył polną drogą w kierunku Jedłownika. Stan drogi nie pozwalał na szybszą jazdę. Gdy więc tylko było to możliwe, wybierał jazdę po obsianych oziminą polach oraz łączkach przyległych do drogi. Minąwszy zaraz na początku drewnianą wieżę wyciągową małej kopalni – taką samą jaką widziałem na okładce „Zbójnika Opiekuna”, wlekliśmy się niemiłosiernie, docierając wreszcie na miejsce, by za drewnianym kościółkiem na wzniesieniu, kawałek za rozstajami, zająć stanowisko wzmacniające powstańczą placówkę szachującą dworski kompleks od zachodu. Odczepiwszy dwukółkę, Huck wprowadził motocykl na podwórze najbliższej zagrody, zaś kaem zajął pozycję w przydrożnym rowie. Żeby się zmieścić, niezbędne było cokolwiek go poszerzyć. Z uzyskanego urobku usypałem wałek przedpiersia, w jakimś stopniu chroniący nas przed ostrzałem przeciwnika. W rowie, obok nas, z jednej i drugiej strony, rozlokowała się sześcioosobowa powstańcza czata, która, teraz już bez obawy, mogła blokować dalszy odwrót nieprzyjaciela. Ten zaś spróbował tego w  jakiś czas później. Z folwarku padły liczne strzały mające przygwoździć powstańczą czatę. Gdy tylko nieprzyjaciel ruszył, trzema krótkimi seriami wytłumaczyłem, że nie tędy droga. Zrozumieli. A ja przerwałem ogień, nie mogąc się zdobyć na strzelanie komuś w plecy. Może i było to z mej strony zbyt sentymentalne? Widocznie jednak i towarzyszący nam powstańcy czuli podobnie, gdyż i oni przerwali ogień. Ciekawe czy będąc na naszym miejscu, także Niemcy mieli by podobne skrupuły?

Po upływie kilkunastu minut, zza węgła stodoły ktoś zamachał białą chustą i po chwili wyszedł ku nam jakiś gość, wciąż powiewając białą szmatą. Dowodzący czatą kazał mu podejść. Parlamentariuszem okazał się Fritz Laudien – właściciel majątku, z którym po niemiecku rozmówił się dowódca czaty. Okazało się, że uciekający bojówkarze wzięli jeńca – zakładnika, którego w zamian za wolną drogę byli skłonni zwolnić. Właściciel majątku niezbyt mile przyjął najście nieproszonych gości, jako że był człekiem spokojnym, nie angażującym się w gry polityczne. Dlatego podjął się mediacji. Tak nam przynajmniej później rzekł dowódca pościgu, do którego pan Laudien został odprowadzony.

– No cóż, perspektywa rychłej walki o dwór i jej następstwa, na pewno nie były dla niego zachęcające.

W trosce o życie towarzysza broni, ostatecznie pozwolono na wycofanie bojówki w kierunku Raciborza. Trudno jednak mi zgadnąć czy udało im się tam dotrzeć? Byłem nawet zadowolony z takiego rozwiązania, a jeszcze bardziej z faktu, że to nie my musieliśmy się później tłumaczyć dowództwu. Nie do nas przecież należało podejmowanie decyzji.

Zwinąwszy chorągiewkę, pod wieczór wróciliśmy do Wodzisławia, by wobec braku dalszego dla nas zajęcia na miejscu, już w szarówce zapadającego zmierzchu zameldować swój powrót w kwaterze Dowództwa Grupy na Mendowcu. Pełen emocji dzień dobiegał końca. Mając nadzieję, że do rana nie wydarzy się już nic nadzwyczajnego, kropnęliśmy się spać, zapominając nawet o wieczornym posiłku.

Skip to content