ODCINEK 11

Rozdział jedenasty

 

     Wczesna pobudka przerwała mi senne marzenia. I nic to, że najchętniej jeszcze bym podrzemał. W tym względzie Huck okazał się bezlitosny.

– Nie czas na barłożenie!  – Cóż, miał rację, a szkoda, gdyż tak pięknie śniłem. By więc leżenie mnie nie wabiło, opuściłem stodołę i przy studni, zimną wodą, zmyłem z oczu resztki snu. Po chwili dołączył do mnie kapitan i również się ochlapał. Skończyliśmy w samą porę i gospodarze nie musieli na nas czekać przy stole. Janka wydawała mi się jeszcze piękniejsza niż wczoraj i najchętniej bym ją wycałował na dzień dobry, ale nic z tego. Nie dziwne więc, że przynajmniej co chwilę musiałem na nią przynajmniej zerknąć. Na więcej nie mogłem sobie pozwolić, nie chcąc przed czasem ujawnić, co nas łączy. A czy to mogłem być pewny, że rodzice przyjmą to ze zrozumieniem? Przecież byłem tu w pewnym sensie przybłędą – człowiekiem znikąd – chociaż nadstawiającym łba w walce o wyzwolenie śląskiej ziemi spod niemieckiego władztwa. Czy jednak to wystarczyło, żeby mnie zaakceptować? Ale i tak nasze oczy spotkały się kilkakrotnie, przekazując sobie tylko nam znane uczucia. W drodze na stanowisko załatwiłem z dowódcą czaty zmiennika za kapitana, który – korzystając ze zgody Adamczyka – chciał odwiedzić Elizę. Odszedłem z nim na pozycję, zaś Huck poszedł po motocykl, by pojechać wpierw po rozkaz wyjazdu, a następnie do Rybnika. Miałem nadzieję, że dowódca w międzyczasie nie zmienił zdania? Ale nie. Minęła bowiem godzina, a Huck nie wracał, co świadczyło, że zaplanowany wypad doszedł do skutku. I bardzo dobrze! Elizie już od dawna należały się odwiedziny kogoś bliskiego, a takimi teraz tylko my byliśmy. Pobyt w szpitalu na pewno był dla niej zupełnie nowym wyzwaniem i sporym stresem.

Ja tymczasem tkwiłem przy cekaemie na stanowisku, co jakiś czas lunetą lustrując przedpole. W miarę upływu czasu robiło się coraz bardziej parno. Czyżby zanosiło się na burzę? Postanowiłem więc, przynajmniej w jakiś prowizoryczny sposób, zabezpieczyć się przed deszczem. Wprawdzie miałem płachtę brezentową dla okrycia dwukółki, ale była za mała, żeby nakryć całe stanowisko. Na to było potrzebne coś większego. Przypomniałem sobie płachtę żniwną wiszącą w stodole. Może ojciec Janki zgodzi się ją wypożyczyć? Jednak będąc na służbie, nie mogłem opuszczać stanowiska, żeby to załatwić i przytaszczyć na miejsce.

– Trudno, trzeba będzie moknąć – westchnąłem zrezygnowany. Wobec tego mogłem jedynie od czasu do czasu zerkać na niebo z nadzieją, że może tym razem burza nas ominie. I rzeczywiście, prócz panującej duchoty, nic innego jej nie zwiastowało.

Wczesnym popołudniem wrócił Huck, niosąc na ramieniu zrolowaną płachtę brezentową, zaś w ręku tykę długą ponad dwa metry. Za pas zatknął siekierkę i naszą saperkę.

– Wypada, Romku, zrobić jakiś daszek nad głowami, by w razie burzy nie lało nam za kołnierze. W powrotnej drodze złapała mnie krótka nawałnica, na szczęście we Wodzisławiu i nawet nie bardzo zmokłem, zdążywszy się schronić w podcieniu na rynku. Wtedy pomyślałem o jakimś zadaszeniu naszego stanowiska. Jakoś nie mogłem się pogodzić z perspektywą tkwienia przy cekaemie w strugach deszczu. Nasz gospodarz użyczył połówki płachty żniwnej, kłębka sznura i tykę na kalenicę daszku. Pożyczyłem też siekierkę. Czymś przecież trzeba będzie wyciąć potrzebne kołki – rzekł pozbywając się niesionego ciężaru, po czym odszedł do kępy krzaków, by z niej wyciąć potrzebny materiał.

Zwolniłem zastępcę amunicyjnego, by wrócił do kompanów przy moście, a sam rozwinąłem brezent na trawie, chcąc sprawdzić czy przypadkiem nie jest zbyt dziurawy? Ale nie. Wprawdzie w paru miejscach był przytarty, lecz dziur nie było. Wobec tego na rogach  przywiązałem sznury na odciągi, a gdy Huck wrócił, pomogłem wbić w ziemię dwa rozwidlone kołki mające podtrzymywać kalenicę, na którą zarzuciliśmy brezentową płachtę. Huck wbił jeszcze cztery kołki, a ja przywiązałem do nich odciągi i dwuspadowy daszek był gotowy. Przy krawędziach płachty wyryłem jeszcze dwa płytkie rowki, mające spełniać rolę rynien odprowadzających wodę spływającą z zadaszenia.

– Gotowe – stwierdził kapitan. – Teraz już nie straszny nam deszcz, a nawet i jakaś nawałnica. W razie gwałtownych podmuchów zawsze możemy przytrzymać płachtę, by nie uleciała. Miejmy jednak nadzieję, że aż tak źle nie będzie.

Nie minęły nawet dwie godziny, a nadszedł czas próby. Z południowego zachodu nadciągnął front burzowy i wkrótce lunęło. A my siedzieliśmy pod daszkiem, nieczuli na ogień niebiańskiej artylerii oraz strugi deszczu lejącego z góry. Wygrzebane bruzdy z powodzeniem odprowadzały wodę na drugą stronę wału, skąd spływała do Olzy. I chociaż od czasu do czasu silniejsze podmuchy zatargały brezentem, trwał na miejscu, mocno przytwierdzony do kotwiących kołków. Zrazu żywiłem obawy, czy aby korzystając z burzy, Niemcy nie zechcą przeprowadzić zaskakującego desantu na nasz brzeg? Jednak i oni widocznie mieli na tyle rozsądku, by nie ryzykować w ekstremalnych warunkach pogodowych. Wszak nie jeden piorun walnął w rzekę!

– A Eliza już  ma się lepiej – stwierdził Huck, przypominając sobie, że mi jeszcze nie zdał relacji z wypadu do Rybnika. – Po drodze, w Wodzisławiu, zostawiłem w Dowództwie Grupy jakieś papiery od Adamczyka. Widziałem się także z Mikołajem. Pytał o ostrzelanie Czechów, gdyż dopiero co przeczytał protokół z dochodzenia. Jako że byliśmy sami, zapytałem jaką wersję wybiera? Oficjalną czy nieoficjalną, przeznaczoną jednak tylko dla niego. Roześmiał się.

– Tak jak myślałem! Dowiedziawszy się, że to o was chodzi, zaraz zacząłem coś podejrzewać. Nie krępuj się, Staśku, tylko mów jak rzeczywiście było? Tak po starej znajomości, tylko do mej wiadomości. Ale mi się zrymowało! – roześmiał się ponownie. Opowiedziałem zatem, jak się rzeczy miały.

– I ta Janka wydobyła 08-15 z zatopionej łodzi?! – zdumiał się. – Niesamowite! Cóż za odwaga!. Dobrze, że Romek pospieszył jej z pomocą, a ty potem powstrzymałeś Pepików. Chyba nic im się nie stało?

– Pewnie nie. Przecież nie do nich strzelałem, tylko żeby ich postraszyć.

– Na razie nadal pozostajecie do dyspozycji Adamczyka. Widzę, że wam dobrze razem – zakończył i mogłem jechać do Rybnika. Odszukałem szpital i zaraz na wstępie poprosiłem o widzenie z doktorem Białym. Oczywiście podałem swe imię i nazwisko, żeby wiedział, kto go prosi? Ku memu zdziwieniu szybko przyszedł. Poznałem go zaraz z zapamiętanej  fotografii  ze ślubu mych rodziców. Podszedłem i przedstawiłem się.

– A, to pan. Byłem przekonany, że szwagier przyjechał. Cóż za zbieg okoliczności! Takie samo imię i nazwisko! Nie ma pan krewnych w Wielkopolsce?

– Jestem ze Śląska, ale być może jacyś krewni tam zawędrowali – wykpiłem się ani myśląc o ujawnieniu. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Zapytałem o Elizę, mieniąc się jej powinowatym. Z tego, co uzyskałem można wnosić, że najgorsze już ma za sobą. Kula wyjęta i niebezpieczeństwo zapalenia otrzewnej raczej już minęło, zaś jej młody organizm z resztą winien szybko się uporać. Jednak rekonwalescencja jeszcze musi trochę potrwać. W tym względzie jakikolwiek pośpiech jest niewskazany. Podziękowałem serdecznie za opiekę. Wyobraź sobie, Romku, że doktor sam mnie zaprowadził do Elizy i dopiero przy jej łóżku pożegnał. Ale się ucieszyła! Przeprosiłem, że dopiero ją teraz odwiedzam, jednak wcześniej nie mogłem, gdyż od trzeciego maja jesteśmy w akcji na froncie i dopiero dzisiaj nadarzyła się na to okazja. Cały czas musiałem trzymać jej rękę i opowiadać, gdzie byliśmy i co nam się przytrafiło. Ani spostrzegłem, a tu już minęły dwie godziny i nadszedł czas obiadu, którym i mnie z polecenia doktora poczęstowano. Na jej salce leży jeszcze pięć pacjentek: cztery panie w sile wieku i jedna młodsza – sanitariuszka raniona w Rudach. Naturalnie wszystkie nadstawiały uszu, by słyszeć moją opowieść. Takie urozmaicenie szpitalnej monotonii nie tak często się zdarza. Przed dwu dniami, przy okazji odwiedzin Ignaca, zajrzała do niej też pani Anastazja. Ignac także ma się już lepiej. Wygląda więc na to, że ich przygoda dobrze się skończy. Ale pono zrazu nie było wesoło. Całe szczęście, że natychmiast ich dostarczono do szpitala, gdzie zaraz trafili na stół operacyjny – zakończył.

Przez jeszcze jakiś czas burza srożyła się nad nami, by wreszcie po dobrej godzinie powędrować dalej na wschód i wnet znowu zaświeciło słońce, powodując gwałtowne parowanie wilgoci w postaci mgiełki snującej się przy ziemi.

W przedwieczornej porze, na lewym brzegu Odry pojawiło się paru uzbrojonych Niemców. Zeszli nieomal nad wodę i patrząc w naszą stronę, coś sobie pokazywali. Przyłożyłem lunetę do oka. A oni postawili na ziemi coś przypominające hydrauliczny podnośnik samochodowy.

– Cóż to być może? – zapytałem kapitana, który także właśnie do oczu przykładał lornetkę.

– Czort wie! – Lecz w następnej chwili zostaliśmy oświeceni, gdy założyli na to pocisk na krótkim pręcie.

– Miotacz min! Zaraz nam przyłożą!

W następnej sekundzie pocisk poszybował w naszą stronę, nim zdążyliśmy chociażby tylko pomyśleć o jakimś przeciwdziałaniu. Jednak czy to źle wycelowano, czy też dzielący nas dystans przekraczał zasięg owego urządzenia – pocisk eksplodował dobre pięćdziesiąt metrów przed naszą pozycją. Nie czekając repety, naprowadziłem lufę kaemu na nich i walnąłem trzy krótkie serie.

– Za blisko! – stwierdził Huck, nie odrywając lornetki od oczu. Podniosłem celownik i posłałem następną. Ale Szwaby już wiały, capnąwszy miotacz. Wprawdzie jeden padł, lecz zaraz, na czworakach, kontynuował odwrót, niknąc mi z oczu za krzakami. I chociaż wróg więcej już nie pojawił się w polu widzenia, czatowaliśmy do zmierzchu ani na chwilę nie osłabiając czujności. Wtedy to dwu powstańców przyszło nas zluzować. Wróciliśmy na kwaterę. Pałaszując przysmażone ziemniaki, popijane zsiadłym mlekiem, pochwaliłem brezentowy daszek, który świetnie zdał egzamin w czasie burzy. Potem opowiedziałem o próbie odstrzelenia nas z miotacza. Huck dodał zaś o odwiedzinach rannej Elizy w rybnickim lazarecie – jak wówczas nazywano szpital. Rzecz oczywista, że trzeba było też opowiedzieć z jakiego powodu tam się znalazła. I w tym wypadku Huck mienił się jej powinowatym. A gdy już zrobiło się późno, życząc dobrej nocy, pożegnaliśmy gospodarzy. W nocy przeciągnęły nad nami dwie kolejne burze, na które jednak nie zwracałem uwagi, mając solidny dach nad głową. Wprawdzie grzmoty piorunów mnie obudziły, lecz przewróciwszy się na drugi bok wnet zasnąłem, ukołysany szumem bijącej w dach ulewy.

Parę następnych dni minęło bez emocji na dotychczasowej pozycji. Nieliczne wolne chwile starałem się spędzać blisko Janki, by móc skorzystać z każdej okazji wymiany przynajmniej paru słów, przesłania odwzajemnionego uśmiechu czy chociażby tylko spojrzenia sobie w oczy, zaś przy sprzyjających okolicznościach, napotkać jej usta. Jednego dnia dowództwo przypomniało sobie, że przecież stanowimy obsługę lotnego kaemu i postanowiło troszkę nas przewietrzyć, byśmy przypadkiem do cna nie zgnuśnieli tkwiąc ciągle w jednym miejscu. Dowódcy przymostopwej czaty goniec przywiózł rozkaz Adamczyka, by w związku z doniesieniami o ruchach czeskiego wojska w przygranicznym rejonie, wysłał nas na patrol do Uchylska i dalej na wschód, wzdłuż granicy z Czechosłowacją. Ściągnęliśmy cekaem ze stanowiska i zawieźli na kwaterę. A że właśnie nadeszła pora obiadu, udało nam się jeszcze cokolwiek wrzucić na ruszt i dopiero potem wyruszyć w drogę. Wpierw koroną przeciwpowodziowego wału wzdłuż uregulowanego koryta Olzy. Potem jednak wał zaczął się oddalać od rzeki, która też coraz bardziej meandrowała. I tak dotarliśmy w pobliże folwarku, gdzie wał się skończył. Wziąwszy kurs ku północy, polną drogą dotarliśmy do Uchylska – wsi już wyżej położonej na zboczu olziańskiej doliny. Stąd Huck pojechał znowu na wschód gruntową drogą biegnącą u podnóża zbocza, aż do następnych zabudowań dworskich w Gorzyczkach. Zostawiwszy wieś z lewej, wlokąc się najczęściej na pierwszym biegu, drogą wiodącą skrajem pól i nadolziańskich łąk, nasz eszelon zdążał nadal na wschód, co jakiś czas zatrzymując się dla dokonania obserwacji. Wszakże za Olzą panował spokój i nic specjalnego się nie działo. Owszem, w dwu wypadkach dostrzegliśmy czeskie patrole – dwu i trzy osobowy – które jednak raczej nie mogły stanowić zagrożenia. Zjechawszy do mostu łączącego naszą stronę z Vernowicami, sprawdziliśmy tamtejszą placówkę obsadzoną przez powstańców wodzisławskiego pułku. Ale i tutaj panował spokój. Pogadawszy z dowódcą, ruszyliśmy dalej, uczuliwszy go na konieczność zachowania wzmożonej czujności. Czy jednak, nie dysponująca bronią maszynową, powstańcza drużyna w razie czego mogła stawić skuteczny opór? Wróciwszy na poprzedni szlak,  na zachodnich rubieżach Łazisk, dotarliśmy do gościńca biegnącego od Moszczenicy i Godowa, którym polecono nam wrócić. Będąc jednak w Łaziskach,  Huck nie omieszkał podjechać do centrum, gdzie przy drodze stał piękny, drewniany kościółek, bym przynajmniej od zewnątrz mógł nań rzucić okiem, a potem obrał kurs powrotny przez Gorzyce, do miejsca postoju dowództwa III baonu, gdzie meldowaliśmy się w przedwieczornej porze. Zdając raport Adamczykowi, zwróciłem uwagę na nikłą siłę pozostawioną dla ewentualnej obrony mostu na Olzie łączącym z Vernowicami, gdzie w przypadku ataku, nieprzyjaciel bez trudu może wyjść nam na tyły i stamtąd zaatakować nasze nadodrzańskie pozycje.

– Chociaż Czesi nas nie kochają, Dowództwo Grupy nie spodziewa się niemieckiego ataku z ich terenu – wyjaśnił Adamczyk. – Mnie także nie wydaje się to możliwe. Prędzej już nagłym atakiem spróbują opanować mosty w Olzie. Dlatego chciałem je wysadzić, jednak Cietrzew nie zezwolił. A szkoda! Jeszcze te mosty narobią nam pieroństwa! Wystarczy im przechwycić most kolejowy. Założenie zerwanych szyn nie zabierze wiele czasu i mogą pociągiem pancernym wjechać nam w środek obrony. A jak się postarają, nim ktokolwiek coś postanowi, dojadą do Wodzisławia. Jeśli zabiorą silny desant, zajmą miasto i zlikwidują Dowództwo Grupy. Dobrze wiedzą, gdzie się znajduje. I co najgorsze, nie będzie komu się temu przeciwstawić. Niemal wszystkie nasze siły są na froncie! Dlatego, na wszelki wypadek pomyślałem, żeby zawczasu coś przeciw temu przedsięwziąć. U Karola pobierzecie dwanaście kostek trotylu z lontami, by w razie – nie daj Boże – najgorszego, przerwać tor w kierunku Wodzisławia. Najlepiej tutaj, za Osinami, na tym łuku. Z Gorzyc macie tam dobry dojazd tą drogą – wskazał na mapie. – W każdej sytuacji winniście uprzedzić Niemców, którzy – tak od razu – nie popędzą na Wodzisław. I nie czekajcie specjalnego rozkazu. Teraz już rozkazuję to wykonać, chociażby mnie tutaj nawet wtedy nie było! To ważniejsze niż obrona jakiejś pozycji nad rzeką. Żeby nie było niedomówień, zaraz dam ci to na piśmie. – Wziął kartkę i umoczywszy pióro w kałamarzu, zaczął pisać stosowny rozkaz. A gdy skończył, opatrzył go batalionową pieczęcią i podpisał. Odczekawszy aż wyschnie atrament, podał mi przez stół. Nim złożyłem kartkę, by ją schować w portfelu, przeczytałem treść rozkazu.

– I stańcie nawet na głowach, by rozkaz wykonać, chociażby nawet gówna z nieba leciały! – zakończył może niezbyt poetycko, gdy zakończyłem czytanie.

– Tak jest! – stuknąłem obcasami.

W niewiele czasu później, u Karola odebrałem przydzielone dwanaście kostek trotylu z detonującymi lontami. Włożyłem je do użyczonego papierowego worka i zaniosłem na naszą starą kwaterę w stajni, gdzie zaraz po przyjeździe odesłałem Hucka.

– Co tam masz? – zapytał. Powiedziałem o czekającym nas zadaniu i pokazałem kartkę z rozkazem.

– Hm! – zamyślił się na chwilę. – A co w przypadku dyslokacji oddziałów? Przecież i tak się może złożyć, że III baon gdzie indziej przerzucą, albo my przejdziemy pod inne dowództwo? Czy wtedy rozkaz Adamczyka będzie nadal nas obowiązywał? Tak mi się wydaje, że najlepiej byłoby załatwić zatwierdzającą kontrasygnatę, jeżeli już nie Cietrzewia, to przynajmniej Mikołaja. Myślę, że może nawet lepiej z nim to załatwić. Trzeba więc, aby któryś z nas z tym skoczył do Wodzisławia. Chyba motocyklem uda się to załatwić w dwie godziny. Przy okazji byłoby dobrze zatankować motocykl. Po dzisiejszej jeździe dosyć nam jej ubyło. Może by jutro? Jeśli masz ochotę pojechać, to jedź. Ja byłem w Rybniku, więc tym razem ty się przewietrz.

– Masz rację! Najlepiej uzyskać sankcję Dowództwa. Chętnie pojadę. Wrócę jeszcze do Adamczyka załatwić rozkaz wyjazdu na jutro. Dobrze też zawczasu uzupełnić benzynę, póki na froncie spokojnie. – Poszedłem do dworu i załatwiłem sprawę po naszej myśli tak, że po wieczerzy można było wrócić na nocleg do Olzy, by nazajutrz znów zająć dotychczasową pozycję na wale.

Wczesnym rankiem, po szybkim śniadaniu, zaciągnęliśmy dwukółkę na starą pozycję, zapas amunicji i worek z trotylem zostawiwszy w stodole. Nie miało sensu targanie tego na bojowe stanowisko. Tu mógł bezpiecznie oczekiwać na ewentualne użycie. W razie czego, przecież nie ze stanowiska, a właśnie stąd trzeba będzie wyruszyć. A gdy cekaem stanął znów na swym miejscu, wróciłem do wsi, po drodze meldując dowódcy czaty o rozkazie wyjazdu do Wodzisławia i prosząc w razie potrzeby o podesłanie Huckowi amunicyjnego na czas mej nieobecności. Jednak na razie na naszym odcinku nic się nie działo, więc póki co nie było to konieczne.

Na podwórzu spotkałem Jankę.

– Nie macie czegoś do załatwienia we Wodzisławiu? Jadę motocyklem do sztabu, więc mógłbym kogoś ze sobą zabrać. Raczej długo tam nie zabawię. Może zapytasz ojca?

– Coś tata kiedyś godali o jakichś świdrach do bormaszyny, o kiere Klockiewicza pytali[1]. Zaroz mu powiem. – wróciła do chałupy, a ja w tym czasie sprawdziłem motocykl. Potem siadłem za kierownicą, czekając odpowiedzi na swą propozycję. Po paru minutach wróciła Janka ubrana do drogi, z chustką na głowie. W ślad za nią przyszedł gospodarz, by na czas podróży poruczyć córkę mej pieczy. Uruchomiwszy silnik znów siadłem za kierownicą, zaś Janka na siodełku  za mną. Ojciec podszedł do wrót, otwarł furtkę na oścież i przytrzymał, byśmy bez przeszkód wyjechali na drogę. Polnym traktem dotarłem do gościńca jeszcze spory kawałek przed dworem, od którego droga zaczynała piąć się w górę zbocza, ku Gorzcom rozłożonym w szczytowej partii. Dotarcie do Wodzisławia zajęło około pół godziny. Zostawiłem Jankę na rynku, by spokojnie mogła dokonać poruczonych sprawunków, sam zaś wróciłem do zamku, gdzie kwaterował Sztab Grupy Południe. Oddałem kopertę z korespondencją z III baonu i odczekawszy następne piętnaście minut, stanąłem  przed obliczem Mikołaja. Wyglądał nie szczególnie i co jakiś czas męczył go suchy kaszel. Chyba złapał jakąś infekcję, albo się też przeziębił, ku czemu podobno od młodzieńczych lat miał skłonności, kiedy to poważnie chorował na płuca. Pobyt na frontach I wojny również mu się nie posłużył. Przecież w ostatnim roku wojny, po długim pobycie w szpitalach, zwolniono go z wojska jako niezdolnego do dalszej służby.

– Niedobrze, że właśnie teraz coś takiego go dopadło – pomyślałem. Bez zbędnych ceregieli, których nie lubił, rzekłem z czym przybywam i wydobywszy z portfela rozkaz Adamczyka, położyłem przed nim na stole. Przeczytał i aprobująco skinął głową.

– Dobrze, że o tym pomyślał. Wprawdzie wydaje mi się to mało prawdopodobne, lecz nie zawadzi być na wyrost przewidującym. Trotyl macie? – zapytał po krótkiej pauzie.

– Mamy tuzin kostek z lontami.

– Zaś tory minować któryś z was potrafi?

– Wprawdzie nie jesteśmy minerami, ale wiem jak się za to zabrać. – Nie dodałem, że na wojennych kronikach filmowych widziałem, jak wycofujący się Niemcy niszczyli urządzenia kolejowe. Przecież czegoś takiego nie mogłem mu powiedzieć!

– Najpewniej nie wystarczy czasu, żeby podkopać podkłady i założyć ładunki. Przy tym nawet nie mamy niezbędnego do tego kilofa. Dlatego odstrzeli się tylko szyny, których wymiana również zajmie wiele czasu. A w dodatku  jeszcze te szyny do wymiany trzeba mieć na podorędziu. Jakby nie spojrzeć, znaczna strata czasu niwelująca moment zaskoczenia i dająca czas na przygotowanie obrony.

– Dobrze, Romku! Zrobicie, jak uważasz. Rozkaz Adamczyka was obowiązuje. – Dopisał pod spodem stosowny aneks, opieczętował i podpisał. Podziękowałem, chowając dokument w portfelu. Potem jeszcze pobrałem zaliczkę żołdu dla siebie i kapitana oraz asygnatę na benzynę, po czym wróciłem na rynek zatankować. A gdy już to załatwiłem, kupiłem w sklepie z artykułami buchalteryjnymi rolkę klejącego papieru, a następnie  w piekarni osiem kołoczyków – jak tu zwano drożdżówki – ze serem, prosząc o zapakowanie ich w dwie papierowe torebki, które schowałem w chlebaku. Teraz już mogłem wrócić w sąsiedztwo benzynowej stacji, ustalonego z Janką miejsca spotkania. Przyszła w niewiele czasu później, z płócienną siatką z zakupami w ręku. Można było wracać.

Dojeżdżając do Gorzyc, przy pierwszych zabudowaniach, zjechałem w prawo i polną drogą biegnącą w dół, dotarłem do toru kolejowego, w tym miejscu biegnącego wykopem, lecz kawałek dalej w stronę Osin, na łuku, wychodzącego na nasyp. To właśnie tam Adamczyk polecił dokonać zniszczenia. Pozostawiłem motocykl na drodze przy przejeździe i wydobywszy z chlebaka torebkę z drożdżówkami, poczęstowałem Jankę.

– Może troszkę osłodzimy sobie życie? – A gdy wzięła, ja także się poczęstowałem. Zajadając smakowite ciasto, ruszyliśmy torem na niezbyt odległy łuk, bym na miejscu rozeznał sytuację. Nie zabrało to zbyt wiele czasu. Jednak przed wyruszeniem w dalszą drogę przysiedliśmy na trawie, by naszym ustom dać sposobność spotkania. Cóż, kiedy rozkoszne chwile szybko minęły i trzeba było ruszyć w dalszą drogę. Uruchomiłem motocykl, który teraz, już bez przystanków, dowiózł nas do domu. Odstawiłem wehikuł pod stodołą.

– No, to na razie bywaj! – pożegnałem Jankę. – Poczęstuj mamę, tatę, Maryjkę i siebie – podałem drugą torebkę z drożdżówkami i szybkim krokiem odszedłem do Hucka. Spojrzawszy na zegarek stwierdziłem, że wypad  zajął mi niemal trzy godziny. Ale i też dodatkowo rozpoznałem miejsce ewentualnej przyszłej akcji, bardziej przyjemnych rzeczy nie wspominając.

Zaraz na wstępie, „na otarcie łez”, wręczyłem mu drożdżówkę, aby i on zaznał odrobiny słodyczy, sam zaś spałaszowałem drugą.

Niezbyt późnym popołudniem, Janka przyniosła obiad w dwojaku i zaczekała aż zniknie w naszych żołądkach. Znowu było parno i na południu zaczęły się wypiętrzać burzowe chmury. Wprawdzie wiał zachodni wiatr, lecz bynajmniej to nie gwarantowało, że tym razem unikniemy „pompy”. Mając jednak brezentowy dach nad głowami, perspektywa nawet nawalnego opadu nie wzbudzała w nas szczególnych emocji. Wiodąc ożywioną rozmowę, co jakiś czas któryś z nas zerkał na południe, chcąc sprawdzić jak się tam burzowe sprawy mają? Gdy jednak zasnuty ciemnymi chmurami południowy widnokrąg zaczęły przecinać błyskawice, a do uszu dochodzić odgłosy grzmotów, nie było co dłużej przeciągać rozmowy. Zabrawszy opróżniony dwojak, Janka  wróciła do wsi. A był po temu już najwyższy czas, gdyż w nie cały kwadrans później raptownie dmuchnęło z południa i wnet lunął deszcz. Miałem nadzieję, że chyba na czas zdążyła wrócić do domu? Brezentową płachtą do nakrywania dwukółki  zasłoniliśmy się przed deszczem zacinającym od czoła, jednak co jakiś czas przez szparę spoglądając na Odrę, czy aby stamtąd Niemcy nie szykują nam jakiejś niespodzianki? Ale i tym razem jakoś nie mieli ochoty wykorzystać sprzyjającej sytuacji. Zresztą burza dosyć szybko minęła, jednak do wieczora wciąż tam jeszcze z nieba coś kapało, ale już nie tak, by w dalszym ciągu osłaniać się płachtą od czoła.

Wreszcie nadeszła zmiana i można było wrócić do wsi, przy studni zmyć z siebie brudy dnia, zjeść spóźnioną kolację, a pogadawszy jeszcze przy stole z domownikami, odejść w końcu do stodoły.

Późny poranek zastał nas znów na pozycji. Mgła już opadła, srebrząc rosą kępy krzaków i trawę, a co najwyżej jej nędzne resztki poprzerywanymi pasemkami snuły się jeszcze na nadrzecznych łęgach, nie stanowiąc wszakże przeszkody w obserwacji przedpola. Jakiś czas temu słońce zaczęło swą codzienną wędrówkę po błękitnym nieboskłonie, dzisiaj – jak na razie – bez jednej chmurki. Zapowiadał się piękny dzionek. Około dziesiątej wizytował nas Adamczyk w towarzystwie jeszcze jednego faceta, przyprowadzeni przez dowódcę przymostowej czaty. Nieznajomy został przedstawiony jako Edward Łatka – dowódca I baonu Pułku Wodzisławskiego, luzującego właśnie nasz III baon. Nasi dotychczasowi towarzysze broni odchodzili do macierzystego pułku, zajmującego pozycje w rejonie Raciborza, gdzie  Niemcy wzmogli nacisk, przypuszczając gwałtowne ataki na powstańcze pozycje. My jednak mieliśmy pozostać nadal na dotychczasowym miejscu, przechodząc pod rozkazy Łatki. Adamczyk zaraz poinformował go o rozkazie nakazującym nam w razie zagrożenia przerwanie toru kolejowego biegnącego do Wodzisławia, potwierdzonym przez zastępcę Cietrzewia. Na pytanie Łatki wskazałem to miejsce na jego mapie i przedstawiłem sposób wykonania.

– Dobrze! – skinął głową. – W razie czego to wykonacie, chociaż – miejmy nadzieję – do tego nie dojdzie. Potem jeszcze zapytał czy chcemy nadal być na pozycji, czy też parę dni odpocząć? Nie czując zbytniego zmęczenia, prosiliśmy o pozostawienie nas na linii. O odpoczynku będzie później czas pomyśleć. Adamczyk poinformował jeszcze swego następcę o dotychczasowych niemieckich próbach przedostania się na nasz brzeg, a na pożegnanie wziął nas kolejno w objęcia, dziękując za owocną współpracę.

– Da Bóg, spotkamy się jeszcze, ale już w Polsce, której częścią będzie też nasz Górny Śląsk! – Odeszli w stronę mostu. Było mi smutno, gdyż z dotychczasowymi towarzyszami broni było nam dobrze. Miałem jednak nadzieję, że i z nowymi nie będzie źle.

Dowództwo I baonu również zakwaterowało we dworze, zajmując dotychczasową kwaterę Adamczyka . A w ogóle, Pułk Wodzisławski zajął szerszy odcinek frontu, zaś jego sztab na miejsce postoju obrał dworek w Grabówce. W następne dni na naszym odcinku nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. W ramach baonu Łatki, nasza służba biegła dotychczasowym torem, obejmując 12 godzinne zmiany – a to dzienną, a to znów nocną – i tak do sobotniego wieczoru 21 maja, kiedy to I baon, zluzowany przez II – Franciszka Pukowca i III – Izydora Wawrosza, odjechał pociągiem  na odpoczynek do Pszowa. Nasz odcinek obsadziła 7 kompania – znajomi z jastrzębskiej odsieczy pierwszego dnia powstania. Jej 70 ludzi, z pięcioma kaemami, obsadziło pozycję na wale przeciwpowodziowym i przy mostach – drogowym i kolejowym na Odrze. Postawiono też paru ludzi przy moście przez Olzę, gdzie jednak raczej nie spodziewano się ataku – wszak łączył z Czechosłowacją. Tym razem i nas zdjęto z pozycji i odesłano na kilkudniowy odpoczynek, jako że w akcji byliśmy od początku powstania. Prosiłem jednak, by nas nie odsyłano do Pszowa, lecz pozwolono pozostać na miejscu – przy dworze – gdzie z równym powodzeniem można było wypoczywać. Rozwiązanie to miało jeszcze te plusy, że byłem blisko Janki, mając zdecydowanie więcej czasu, a w razie nagłej potrzeby, do miejsca wytypowanego na przeprowadzenie kolejowej destrukcji również nie było daleko. Ponadto nazajutrz – w niedzielę – w pobliskim Rogowie organizowano zabawę, na którą, jako wolny od służby, zamierzałem wybrać się z Janką. Dysponowałem przecież środkiem lokomocji pozwalającym na szybkie  i z fasonem dotarcie na miejsce oraz wygodne odstawienie dziewczyny po zabawie do domu. Zawczasu oczyściłem motocykl i przygotowałem do drogi, zaś wczesnym popołudniem pożegnałem Hucka jakoś nie mającego chęci na zabawę. Uruchomiwszy motocykl, ruszyłem do Olzy na umówione spotkanie z Janką.

– Przyjemnej zabawy, Romku! Tylko przypadkiem się nie opij i trzeźwo wracaj. Bezpieczeństwo Janki i twoje przede wszystkim!

Miał rację. Szczytem głupoty i nieodpowiedzialności byłoby narażanie dziewczyny i siebie jazdą po pijaku.

Przed wyjazdem „na muzykę”, jak tu określano zabawę, obiecałem rodzicom wrócić z Janką jeszcze przed północą, chociażby nawet zabawa jeszcze się nie skończyła. Potem uruchomiłem wehikuł, siedliśmy na siodełkach – i hajda do Rogowa! Z fasonem zajechałem przed gospodę, gdzie w międzyczasie już rozpoczęto zabawę. Odstawiłem motocykl na podwórze pobliskiej zagrody, uzgodniwszy to wpierw z gospodarzem. Wolałem nie ryzykować pozostawienia motoru przed gospodą. A czy to można było mieć pewność, że go stamtąd ktoś nie buchnie, albo tylko uszkodzi lub mi na złość nie spuści benzyny z baku bądź powietrza z opon? Zawiść wszak ma różne oblicza, nie wspominając już kogoś o proniemieckich sympatiach, dla którego coś takiego byłoby czynem wręcz patriotycznym. Przecież i ktoś taki mógł się również tutaj znajdować. A gdy już środek lokomocji został zabezpieczony, można było bez reszty oddać się zabawie, zaczynając od nauki tańców, które w naszych czasach zostały już zastąpione innymi. Wydaje mi się, że byłem pojętnym uczniem, zaś Janka na pewno dobrym nauczycielem. Bawiliśmy się świetnie, na ten czas zapominając o otaczającej nas powstańczej rzeczywistości, a już najbardziej – możliwości rychłego wejścia w bój, w którym łatwo stracić życie lub wyjść zeń kaleką. Wątpię, żeby podobne problemy zaprzątały także kogokolwiek z uczestników zabawy. Bractwo bawiło się na całego, nie szczędząc sobie trunków. Ja jednak bardzo się pilnowałem, zaliczając jedynie dwa piwa. I chociaż zabawa trwała nadal, kilkanaście minut po jedenastej opuściliśmy salę. Cóż, dałem słowo, że wrócimy przed północą i należało go dotrzymać, a powrót do Olzy również musiał zająć trochę czasu. Była noc, a marna karbidowa lampa nie pozwalała na szybszą jazdę. Wprawdzie księżyc doszedł już pełni, ale co najwyżej mogło to tylko w jakimś stopniu poprawić widoczność, a na pewno nie, gdy od czasu do czasu przysłaniały go chmury. A gdyby do tego jeszcze przyplątała się mgła, wtedy klops! O to zaś w rzecznej dolinie nie trudno, a już najprędzej im bliżej świtu. Podziękowałem gospodarzowi za opiekę nad motocyklem, a wyprowadziwszy wehikuł na drogę, uruchomiłem silnik, zapaliłem latarnię i można było ruszać. Niespiesznie zdążaliśmy w stronę Gorzyc, a potem, drogą w dół zbocza, na południe. Minąwszy uśpiony dworek, wnet skręciłem w lewo, by najkrótszą trasą dotrzeć do Olzy. Janka obejmowała mnie w pół, tuląc się do mych pleców. Jeszcze kawałek przed wsią zatrzymałem motocykl – przystanek na całuski. Potem byłoby to już niemożliwe. Należało więc wykorzystać okazję bycia ze sobą sam na sam. Cóż, niestety rozkoszne chwile szybko mijają i trzeba było ruszyć w dalszą drogę, teraz już niezbyt daleką. Nim jednak dosiedliśmy naszego „stalowego rumaka”, Janka jeszcze raz do mnie się przytuliła i spojrzawszy mi w oczy, zapytała cichym głosem:

– Ożenisz się, Romku, ze mną, czy aby ino tak mnie bałamucisz i po powstaniu wrócisz do swoich?

Nie musiałem podejmować decyzji, gdyż już wcześniej ją podjąłem: Nie wracam z kapitanem! Zostaję z Janką w tej rzeczywistości. A co będę robił? Nie czas teraz sobie tym głowy zawracać. Istotne, że się kochamy!

– Oczywiście, że się, Janko, z tobą ożenię! Gdzieżbym znalazł lepszą żonę? – Jej usta przywarły do moich, przerywając dalsze słowa. A tyle jeszcze chciałbym jej powiedzieć. Trwaliśmy więc tak bez słów dłuższą chwilę, potem jednak trzeba było zbierać się w dalszą drogę, by nie przekroczyć zadeklarowanego czasu powrotu. Jeszcze tylko krótki buziak przed wrotami, gdzie zostawiłem motocykl z nie wyłączonym silnikiem i odprowadziłem dziewczynę do domu. Życząc dobrej nocy, wróciłem do wrót i odjechałem na kwaterę. Wprowadziłem motocykl do stajni i kontentując się tylko blaskiem księżyca, poprzez okienka nieco rozjaśniającym mroki nocy, dotarłem na swe leże.

– I jak było? – zapytał sennym głosem kapitan, gdy już ległem obok niego.

– Tak pięknie, aż trudno uwierzyć, że to nie sen. Jutro ci opowiem. Teraz śpijmy. Do świtu już niezbyt daleko. – Okryłem się derką i zamknąwszy oczy, usiłowałem zasnąć, co wszakże okazało się trudnym przedsięwzięciem. No bo jak tu spać, kiedy w głowie myśli galopują niczym tabun koni? Ostatecznie jednak zmęczenie wzięło górę i pogrążyłem się we śnie, śniąc o Jance.


 

[1]         Świdry do bormaszyna, o kiere Klockiewicza pytali – o wiertła do wiertarki, które u Klockiewicza zamówił;

Skip to content