ODCINEK 12

Rozdział dwunasty

 

     Gwałtowne szarpnięcie wyrwało mnie ze snu. – Romku, wstawaj! Obudź się! – To Huck mnie tarmosił. Jeszcze w pełni nie kontaktując, siadłem na posłaniu.

– Co się dzieje? – zapytałem sennym głosem. – Przecież jeszcze noc – zauważyłem już przytomniej, rzuciwszy okiem na ciemne okienko.

– Nie słyszysz?! Czyżbyś ogłuchł?!

Dopiero teraz do mej świadomości dotarły odgłosy gęstej strzelaniny, wszakże nieco przytłumione, jednak doskonale słyszalne. W parę sekund ogarnąłem się  i pospiesznie założywszy buty, wybiegłem za kapitanem przed stajnię. Istotnie, na bożym świecie jeszcze noc i mało co było widać, jednak nie z uwagi na wczesną porę, lecz przedewszystkim gęstą mgłę zasnuwającą dolinę. A przecież, gdy wracałem z Rogowa, jeszcze nic jej nie zwiastowało! Dochodzące z południa i południowego zachodu odgłosy karabinowych strzałów wraz z towarzyszącymi im seriami broni maszynowej świadczyły, że Niemcy przeszli do ofensywy. Kilka szybko po sobie następujących detonacji mogło świadczyć o włączeniu się do akcji artylerii – niestety niemieckiej – gdyż naszej na tym odcinku frontu raczej nie było, zaś wybuchy ręcznych granatów dowodziły, iż nieprzyjaciel zdołał sforsować Odrę, najpewniej znienacka przechwyconymi mostami, i znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie albo nawet już na naszych pozycjach! Co by nie powiedzieć, pełne zaskoczenie i to w bardzo dobrze wybranym momencie. Przecież od obsadzenia pozycji przez II i III baon raptem minęła doba. Ponadto część obrońców dopiero co wróciła na pozycje z niedzielnych przepustek. Najwyraźniej obrona odrzańskich mostów została zaskoczona i zneutralizowana, a dochodząca także z Olzy strzelanina mogła tylko znaczyć, że i most na Olzie został przechwycony i również tamtędy – z terenu Czechosłowacji – zaatakowano. Cóż ta powstańcza drużyna z przymostowej czaty, wyposażona tylko w karabiny, mogła zdziałać wobec licznego przeciwnika dysponującego bronią maszynową? Wkrótce strzelanina we wsi ucichła i tylko jeszcze raz, krótką serią, odezwał się stamtąd karabin maszynowy co jednoznacznie świadczyło, że nasz opór został złamany i obecnie Niemcy są tam panami sytuacji.

– Zbierajmy się, Romku! Trzeba chociażby tylko na jakiś czas zblokować drogę od Olzy i mostów. Szwaby mogą szybko tu dojść. Na pewno są świadomi obecności dowództwa we dworze. Zagarnięcie go i zniszczenie, to dla nich nie lada gratka. A tak może zdoła odskoczyć do tyłu? I nie czekajmy jakichś rozkazów. Wiemy co należy czynić! – Wrócił do stajni, a ja za nim. W czasie, gdy sprawdzałem kaem i zakładałem taśmę, on zaczepił dwukółkę do motocykla i za trzecim podejściem uruchomił silnik.

– Siadaj i jazda!

– Wrzućmy na wózek worek z trotylem! – zaoponowałem. – Nie wiadomo czy później będzie na to czas, a przede wszystkim możliwości. – I nie czekając zachęty, umieściłem ładunek obok amunicyjnych skrzynek.

Nie zamykając za sobą drzwi, wystartowaliśmy. Minąwszy niewidoczny we mgle dwór, skąd dochodziły odgłosy gwałtownej krzątaniny, Huck wyjechał na gościniec i skręciwszy w prawo, nieomal po omacku, kontynuował jazdę w stronę niezbyt odległego rozdroża, by w tym rejonie zająć pozycję blokującą Niemcom ruch i to zarówno od odrzańskich mostów, jak  również z Olzy. Mało co, a w gęstej mgle byłby minął to miejsce. Zawróciliśmy i cofnąwszy się kawałek, zajęli stanowisko w przydrożnym rowie, który przynajmniej w jakimś stopniu zabezpieczał przed ogniem nieprzyjaciela. Naturalnie trzeba było to i owo poprawić saperką, żeby wózek stanął stabilnie. Nie bez znaczenie był również lichy wałek przedpiersia usypany z uzyskanego przy tym urobku. Zaledwie przyklęknęliśmy przy cekaemie, a tu już doszły nas odgłosy grupy ludzi posuwającej się drogą. Okrzyknąłem ich, żądając podania hasła.

– Odra! – doleciało ze mgły.

– Olza – odpowiedziałem ustalonym na tę noc odzewem.

– Przechodzić! – W szarówce budzącego się dnia i mgle zamajaczyły sylwetki mijających nas powstańców, w tym paru podtrzymujących rannych.

– Za wami jeszcze ktoś idzie? – zapytał Huck.

– Chyba ino Szwoby.

Odgłosy strzelaniny dochodzące z południowego zachodu przybrały na sile. Doleciał nas także krótki gwizd parowozu i zaraz potem przytłumione odgłosy pracy jego tłoków. Czyżby do sprawy włączył się pociąg pancerny, nasz stary znajomy z boju o Krzyżanowice?! Huknęło działko, posypały się serie z kilku karabinów maszynowych. Przesuwające się ku północy odgłosy jadącego pociągu mogły dowodzić, że rozpoczął on rajd na nasze tyły. Byłby jego celem Wodzisław?! A może tylko wysadzenie na naszych tyłach grup desantowych, by uderzyć również z drugiej strony, czy też przechwycenie dowództwa pułku w Grabówce? Co by to nie było, naglącą sprawą wydało mi się zniszczenie torów w wybranym miejscu. Nie tracąc czasu, przypomniałem kapitanowi otrzymany rozkaz.

– Masz rację, Romku! I to musimy wykonać. Jednak wpierw jeszcze troszkę poosłaniajmy naszych, by zdążyli się ewakuować z dworu. Przydusimy Niemców ogniem i odskoczymy do Gorzyc. Miejmy nadzieję, że pancerka zaraz nie popędzi na Wodzisław. Maszynista musi prowadzić pociąg na widoczność, więc szybka jazda odpada. Tu uniemożliwia ją jeszcze mgła. Jednak nie wiem, jak jest tam wyżej? Taka sama, rzadsza lub w ogóle jej nie ma?

– Cicho! Ktoś znów nadchodzi! – przerwałem mu szeptem, usłyszawszy dochodzące z przedpola odgłosy stąpań przynajmniej kilkunastu ludzi. Nie chcąc popełnić tragicznej w skutkach pomyłki i tym razem zażądałem hasła.

– To my, marklowicko kompania z pomocą – miast hasła doleciało z mgły.

– Grzej, Romku! To Niemcy! Chcą nas zmylić – szepnął Huck.

Przycisnąłem spust i plując długą serią, szerokim łukiem omiotłem przedpole. Ktoś ciężko zwalił się na ziemię, zadźwięczało żelazo padające na bruk.

– Hilfe! Hilfe – ktoś wzywał pomocy. A ja ciągnąłem następną serię i po sekundowej przerwie następną, tym razem obejmując jeszcze szerszy sektor, aby uniemożliwić dobranie się do nas z boków. Raptem na chwilę ogłuszył nas dosyć bliski wybuch ręcznego granatu, co mogło znaczyć, że tam ktoś został trafiony w chwili, gdy chciał go ku nam cisnąć. Aby nie trafił w nas następny, cofnęliśmy się ze trzydzieści metrów, zajmując pozycję za pryzmą kamieni ułożoną na poboczu drogi. Na potwierdzenie słuszności takiego posunięcia nie trzeba było długo czekać. Wnet na naszej poprzedniej pozycji i w jej sąsiedztwie wybuchły cztery granaty i zaraz potem nastąpił atak, wspomagany ogniem karabinu maszynowego. Słysząc biegnących, otworzyłem ogień, pokrywając długimi seriami gościniec z przyległościami, a potem, korzystając z zamieszania, znów szczęśliwie odskoczyliśmy do tyłu, powtarzając ten manewr jeszcze trzykrotnie. Wreszcie uznałem, że już dosyć tej zabawy. Jej przeciąganie mogło się dla nas tragicznie zakończyć. W międzyczasie Sztab III baonu chyba zdążył już się wyewakuować? Jeżeli nie, jego problem! Nie mieliśmy zamiaru bohatersko ginąć na polu chwały w samotnym boju, tym bardziej, że czekało nas jeszcze wykonanie rozkazu Adamczyka. Nie czekając na konsolidację Niemców po kolejnym ostrzale, w błyskawicznym tempie zapiąłem dwukółkę za motocyklem, a Huck uruchomił silnik i tak szybko, jak to było tylko możliwe odjechaliśmy do Gorzyc, gdzie mgła już zrzedła. Od zachodu, od strony Bełsznicy, dochodziły odgłosy gęstej palby świadczące, iż nieprzyjaciel atakuje także z tej strony. Czyżby desant wysadzony z pociągu pancernego? Jeżeli tak, najwyższa pora uniemożliwienia mu dalszej jazdy w głąb naszego terenu. Wskazałem kapitanowi drogę, w którą należało zjechać, żeby dotrzeć na miejsce wcześniej przeze mnie rozpoznane. Pozostawiwszy nasz eszelon przy niestrzeżonym przejeździe, z workiem trotylu pobiegliśmy torem na łuk. Tu rozwinąłem pakiet i przystąpiliśmy do umieszczania kostek na szynie zewnętrznego toku w odstępach co kilka metrów, na koniec owijając ładunek i szynę taśmą klejącego papieru.

– Gotowe! – sapnął Huck zakładający ostatni, najbardziej wysunięty ku zachodowi. Ja również zakończyłem robotę.

– Podpalamy?

– Oczywiście, kapitanie! – Niemal równocześnie błysnęły zapałki. Zaskwierczały przypalone lonty, a my, ile sił w nogach, popędziliśmy w stronę przejazdu. Nim jednak udało  się dobiec do celu, sześć detonacji oznajmiło wykonanie zadania, co mogłem wnet naocznie stwierdzić, patrząc już z miejsca wyżej położonego na sześć wyrw w szynie. Chcąc znów tor udrożnić, niezbędna była wymiana trzech szyn 25 metrowej długości, których na pewno pod ręką Niemcy chyba nie mieli. Cofnąwszy się jeszcze bardziej w górę zbocza, okopaliśmy kaem na skarpie płytkiego jaru, którym w tym miejscu biegła droga – tak na wszelki wypadek. Uznaliśmy bowiem jeszcze troszkę poczekać na ewentualny przyjazd pociągu pancernego, chcąc zobaczyć efekt naszej pracy. Wykolei się, czy też zdąży stanąć przed przeszkodą? Resztki mgły snującej się jeszcze przy ziemi oraz dosyć ostry łuk torów, powinien obsłudze utrudnić obserwację szlaku. Była więc szansa, że pociąg nie zdąży wyhamować i przynajmniej jakaś jego część się wykolei. Uznaliśmy, iż warto zaryzykować, żeby to zobaczyć. Ostatecznie zawsze można było zrezygnować z powrotu przez Gorzyce, zwłaszcza gdyby zostały zajęte przez nieprzyjaciela i minąwszy przejazd, drogą wiodącą polami i lasem, dotrzeć do Czyżowic, a stamtąd dalej – do Wodzisławia. Jako i w niewiele czasu później, od strony Osin, doszły nas odgłosy jadącego pociągu. Po zmieniającym się rytmie sapań lokomotywy można było wnosić, że przyspiesza biegu. I bardzo dobrze! Im szybciej jedzie, tym dłuższa droga hamowania, a tym samym zwiększona szansa wykolejenia. Oczywiście byłoby pięknie, gdyby całkowicie spadł z nasypu, lecz coś takiego byłoby możliwe tylko przy dużo większej szybkości. Przyłożywszy lunetę do oka, skierowałem obiektyw na tor biegnący dnem wąskiej doliny, z obu stron ograniczonej dosyć sporymi wzniesieniami. I oto u kresu pola widzenia wyłonił się pociąg. Z komina lokomotywy, będącej gdzieś w połowie składu, buchał w górę dym zmieszany z parą. Na przedzie składu umieszczono platformę, z burtami wzmocnionymi kolejowymi podkładami i podwyższonymi na wysokość około 1,2 metra. Przy przedniej burcie tkwił obserwator ze słuchawką telefonu w dłoni, którym zapewne przekazywał informacje obsłudze lokomotywy. Przecież  ustawienir jej w pośrodku składu uniemożliwiało maszyniście obserwację szlaku. W przedniej burcie wagonu ział prostokątny otwór strzelnicy, za którym na pewno umieszczone jakieś „emgie” – ciężki bądź lekki. Podświadomie wstrzymałem oddech, gdy pociąg zaczął wchodzić w łuk. Raptem ustał dopływ pary do tłoków lokomotywy, zajęczały włączone hamulce, sypnęło iskrami spod kół. Ale i tak, pomimo włączenia gwałtownego hamowania, pociąg musiał jeszcze przejechać pewien dystans. Czy będzie on większy niż odległość dzieląca go od pierwszej wyrwy w szynie? Zacisnąłem dłonie na uchwytach kaemu. Huck także nie odrywał od oczu lornetki i pewnie myślał o tym samym. Tymczasem pociąg coraz bardziej zwalniał, jednak był coraz bliżej wyrwy. I na ostatek koła przedniej osi platformy, nie znajdując oparcia zeszły z szyn, a chwilę później i koła tylnej osi. Ryjąc w nasypie, platforma ustawiła się w poprzek toru. Na skutek gwałtownego przechyłu, obserwator wypadł za burtę. Z następnych wagonów wyskoczyło paru facetów i pobiegli na czoło pociągu, najpewniej chcąc ocenić sytuację. Dwu podniosło z toru nieszczęsnego obserwatora i  odprowadziło do tyłu składu. Czterech zaś, stojąc przy blokującej drogę platformie, o czymś debatowało, gestykulując rękoma. Miałem wielką ochotę poczęstować ich serią, lecz nie byłoby to zbyt rozsądne. Przecież z działka mogliby nas wnet załatwić! Siedzieliśmy więc cicho, ciekawi dalszego biegu wypadków. Wreszcie jeden z nich poszedł torem jeszcze kawałek w naszą stronę, zapewne chcąc ocenić zniszczenia. Zawróciwszy przy ostatniej wyrwie, wrócił do swoich i chyba coś do nich mówiąc, machnął ręką. Odeszli do tyłu. Niebawem odczepiono sprzęg łączący wykolejoną platformę z resztą składu. Parowóz gwizdnął, zasyczała para i pociąg wolno ruszył w powrotną drogę. Najwyraźniej uznali, że dalsze tkwienie w tym miejscu jest bezcelowe. Droga do Wodzisławia była wszak skutecznie zablokowana. A gdy już wróg znikł nam z oczu, pobiegłem do wykolejonej platformy pamiętając o kaemie, który pewnie na niej się znajdował. Nie zauważyłem bowiem, aby go przed odjazdem z wagonu ktoś zabierał. Skrzynki amunicyjne tak, to widziałem. Huck również miał  ochotę tam pójść, lecz prosiłem, by został. We wagonie ani obok niego kaemu niestety nie było. Widocznie zabrał go ktoś będący po drugiej stronie pociągu, przeze mnie nie zauważony. Za to pod wagonem dostrzegłem dwie amunicyjne skrzynki. Schyliłem się po nie. Były pełne! Chyba Niemcy ich nie zauważyli. Obciążony zdobyczą, wróciłem do kapitana.

– Zbierajmy się, Romku, póki Szwaby nam nie odetną drogi. Jakoś nie mam ochoty tłuc się polną drogą do Czyżowic. Lepiej wrócić na skraj Gorzyc i stamtąd pojechać dalej na Wodzisław. – Istotnie, strzelano już w Gorzycach. Należało więc natychmiast wiać. Za parę minut mogło być na to za późno.

Tym razem silnik zapalił od pierwszego kopnięcia, jak gdyby nawet bezduszna maszyna wyczuła niebezpieczeństwo. Na wszelki wypadek usadowiłem się w siodełku za cekaemem, na dyszlu dwukółki, gotowy do natychmiastowej reakcji. Miałem nosa! Wyjeżdżając na gościniec, zostaliśmy ostrzelani, na szczęście niecelnie. Puściłem długą serię, która spędziła natrętów z drogi. Huck dodał gazu i tak szybko, jak się tylko dało, odjechał w stronę Turzy. Wprawdzie jeszcze za nami strzelano, ale niezbyt celnie, zaś zwiększający się z każdą chwilą dzielący nas dystans zmniejszał groźbę chociażby tylko przypadkowego trafienia. Gdy już odskoczyliśmy wystarczająco daleko, przesiadłem się na motocykl.

Na przecięciu się drogi i torów w Turzy, obok stacji kolejowej, Huck stanął. Przy dworcowym budynku zobaczyłem grupę około trzydziestu powstańców. Podjechaliśmy do nich chcąc zasięgnąć języka. Jeżeli byłby to zaczątek organizowanej odsieczy, dalsza jazda do Wodzisławia nie miała sensu. Byliśmy przecież zdeterminowani wrócić z oddziałami spieszącymi do kontrataku, które na pewno już koncentrowało dowództwo Grupy Południe. Napotkani okazali się jednak rozbitkami z II i III baonu, naszego wodzisławskiego pułku, którzy stacjonowali bądź to w Uchylsku, bądź Olzie przy odrzańskich mostach, czy wreszcie w Bluszczowie. W Uchylsku i Olzie zostali zaskoczeni niemieckim atakiem przez most z terenu Czechosłowacji. Tych przy odrzańskich mostach zaskoczono szarym świtem, we mgle przechwytując mosty po zniszczeniu stanowisk karabinów maszynowych, najpewniej dużo wcześniej rozpoznanych. Tu do boju włączył się pancerny pociąg, który po  naprawie zerwanego toru na moście przekroczył Odrę i siejąc ogniem karabinów maszynowych oraz działek, wjechał w głąb naszych pozycji, by tam wysadzić grupy desantowe, a te niezwłocznie natarły na naszych od tyłu.

Okazało się, że grupką powstańców przy dworcu nikt nie dowodzi i tylko samorzutnie zatrzymali się przy stacji, chcąc złapać oddech przed dalszą ucieczką do Wodzisławia. Przy tym niektórzy żywili obawy, czy aby niemiecki pociąg pancerny już tam nie dotarł i Niemcy nie zajęli miasta? Widząc że takie defetystyczne gdybanie znajduje chętne uszy, Huck powiedział o zerwaniu toru pod Gorzycami i wycofaniu pociągu. Przekazane wieści poprawiły humory zgnębionych porażką współtowarzyszy i zamknęła usta panikarzom. Poszedłem do biura zawiadowcy, chcąc zatelefonować do Wodzisławia, by zasięgnąć języka. Po uzyskaniu połączenia zameldowałem się, a następnie powiedziałem o przerwaniu i zatarasowaniu torów oraz wycofaniu pociągu pancernego. Poinformowałem też o grupie trzydziestu powstańców na stacji w Turzy. Mój rozmówca obiecał natychmiast przekazać te wiadomości do Sztabu Grupy „Południe”, mnie zaś polecił czekać przy telefonie na dalsze dyspozycje.

Po jakimś czasie, na sygnał dzwonka, podniosłem słuchawkę. Z drugiej strony odezwał się Ludwik Piechoczek, którego już spotkaliśmy we Wodzisławiu drugiego dnia powstania. Powiedziałem mu, co i jak. Gdy skończyłem, polecił mi pozostać na miejscu i objąć dowództwo nad „rozbitkami”. Poinformował również, że kończy się koncentracja oddziałów mających dokonać kontrataku. Wkrótce pociąg podwiezie je do Turzy, skąd już pieszo ruszą dalej. Do tego czasu mamy utrzymać stację, broniąc jej przed ewentualnym niemieckim atakiem. Poprosiłem o uzupełnienie amunicji do naszego 08 i podkomendnego plutonu. Będąc już na zewnątrz, zarządziłem zbiórkę przed dworcem. A kiedy towarzystwo jakoś nie bardzo do tego się kwapiło, włączył się Huck:

– No chłopy, cóżeście –  wojoki abo cywilbanda?![1] Stować w dwuszeregu! – Poskutkowało.  Poinformowałem o rozkazie objęcia nad nimi komendy, a potem zarządziłem przegląd broni i amunicji. Karabiny mieli wszyscy i to same Mausery. Gorzej z amunicją. Wprawdzie paru miało po kilkanaście nabojów, jednak reszta po kilka lub w ogóle nie. Wobec tego poświęciłem jedną ze zdobycznych taśm na uzupełnienie amunicji tak, by każdy dysponował przynajmniej 20 nabojami. Na koniec zapowiedziałem rychłe przybycie pociągu z odsieczą i rozkazie utrzymania stacji do tego czasu. Po naradzie z Huckiem, kazałem zajmować pozycje w rowie przy torach, na odcinku od przejazdu do końca stacyjnych torów, nasz kaem umieszczając w pośrodku obronnej linii. Na tym odcinku tory biegły niemal równolegle do gościńca, co nieprzyjaciela nim zdążającego wystawiało na bardziej skuteczny ostrzał boczny. Sygnałem rozpoczęcia ognia miała być seria naszego kaemu. W czasie gdy Huck przygotowywał dla niego stanowisko, rozmieściłem swych ludzi na pozycjach w rowie. Przynajmniej nie musieli się okopywać, co strudzonych ucieczką na pewno by nie ucieszyło. A tak, czekając na ewentualne nadejście wroga, mogli odpoczywać. Poleciłem też oszczędzanie amunicji. Póki co nie mieliśmy jej zbyt wiele. Wróciłem do Hucka w sam raz, żeby pomóc ustawić dwukółkę na stanowisku. Zająłem miejsce przy „maszynce”, zaś kapitan wyjął z wózka blaszankę z resztkami benzyny i poszedł ją wlać do baku motocykla pozostawionego pod murem stacyjnego budynku. Gdy wrócił, ułożył się obok mnie, od czasu do czasu  przez lornetkę lustrując przedpole. Ale, jak na razie, wroga ani widu, ani słychu. Za to po upływie około pół godziny, od Wodzisławia nadjechała ręcznie napędzana drezyna, przywożąc dwie skrzynki nabojów i wiklinowy kosz – taki jak do zbierania ziemniaków – wypełniony ręcznymi granatami. Rozdaliśmy naboje tak, by każdy miał ich po 90 – czyli sześć pełnych ładownic – które mieli tylko nieliczni. Pozostali poupychali naboje w kieszeniach marynarek, kamizelek i spodni, gdyż większość, tak jak i my, nosiła cywilne ubrania, z powstańczą opaską na ramieniu. Wzmocnienie naszego bojowego potencjału podniosło morale oddziału. Teraz już nie byli to zgnębieni klęską uciekinierzy. Korzystając z pomocy kilku zajmujących sąsiednie stanowiska, załadowaliśmy nabojami próżne taśmy. W końcowym efekcie mieliśmy znów ich dziesięć. A gdy ładowanie zostało zakończone, na stację wtoczył się pociąg. Przybyli raz, dwa, opuścili wagony i stanęli na zbiórce przed dworcem. Były to dwie kompanie: Chruszcza i Staniczka. Zameldowałem się, chcąc przekazać swój pluton. Istotnie został rozdzielony pomiędzy obydwie kompanie, jednak pozostawiono mi drużynę, jako szturmową, przynależną do kompanii Józefa Chruszcza. Każdy z niej dostał po cztery ręczne granaty i można było ruszać, rzecz oczywista w szpicy. Starym zwyczajem, tak jak w Krzyżanowicach, podjeżdżałem z Huckiem do przodu  i zająwszy osłaniające stanowisko przy drodze, czekaliśmy na nadejście rzutu pieszego. Na przedpolu Gorzyc, kompanie się rozdzieliły. Staniczkowa pomaszerowała dalej na południe, by zająć wieś od wschodu, podczas gdy nasza miała to zrobić od strony północnej. Po wyparciu Niemców z części wsi, po drogę wiodącą do Uchylska, pierwsi mieli wyjść z boju w Gorzycach i ruszyć na wroga w Uchylsku, a po wypędzeniu go stamtąd, wziąć kurs zachodni i pomaszerować na sąsiednią Olzę. W tym czasie nasza kompania miała dokończyć rozprawę z Niemcami w Gorzycach, a następnie także pociągnąć na Olzę, zachodząc ją do północy, oraz na odrzańskie mosty położone już na zachodnich rubieżach tej wsi. Atak na mosty – szczególnie kolejowy, miał wesprzeć dyslokowany z Pszowa I baon Łatki, dodatkowo dysponujący zaimprowizowanym pociągiem pancernym, zmontowanym w tamtejszej kopalni „Anna”. Rozpoczęcie natarcia wyznaczono na godzinę dziesiątą.

Spojrzałem na zegarek – za dziesięć dziesiąta. Póki co tkwiliśmy przy skraju gościńca, w miejscu skąd w bok odchodziła droga, którą niedawno dotarliśmy na miejsce przeprowadzenia kolejowej destrukcji. Szturmowa drużyna pod dowództwem mego zastępcy, odeszła wraz z resztą kompanii, by za północnymi opłotkami Gorzyc zająć pozycje wyjściowe. Moi szturmowcy, najbardziej wysunięci na zachód, płytkim jarem winni byli wyjść na tyły budynku myta, wtedy zwanym „zollhausem”. Z kapitanem miałem do nich dołączyć o dziesiątej i wspólnie zająć myto, a następnie zablokować Niemcom ewentualny odwrót gościńcem w kierunku Bluszczowa bądź też jego odgałęzieniem na Olzę. Gdyby jednak nie tędy biegła droga ich odwrotu czy ucieczki, następnym celem był kompleks folwarczny, położony po lewej stronie stronie traktu wiodącego do mostu przez Odrę, w którym można było nawet spodziewać się jakiegoś niemieckiego oddziału. Dowódca naszej kompani jednak powątpiewał, żeby nieprzyjaciel był gotowy do odparcia naszego ataku. Gdyby Niemcy się go spodziewali, w pierwszym rzędzie na pewno zawczasu by obsadzili wylot gościńca z Gorzyc w stronę Turzy i Wodzisławia, a przecież tego nie zrobili. Czyżby tak byli pewni siebie?

Zasiadłem na siodełku za cekaemem, gotowy do natychmiastowego otwarcia ognia. Za dwie dziesiąta, Huck ruszył z kopyta, chcąc na dziesiątą zdążyć dotrzeć na miejsce. Minąwszy budynek myta, zatrzymał się, a ja skierowałem lufę kaemu na cel. Niemal równocześnie szturmowcy uderzyli od tyłu. Pociągnąłem serię po drzwiach i oknach. Na podwórzu, za budynkiem, prawie jednocześnie huknęły ze trzy granaty i kilka wystrzałów karabinowych. W chwilę później drzwi wejściowe uchyliły się i przez szparę wychynęła biała szmata przywiązana do kija. Wstrzymałem ogień.

– Ręce do góry i wychodzić – po niemiecku wrzasnął Huck. Drzwi szerzej się rozwarły i na drogę wyszło dwu facetów w uniformach, w uniesionych do góry rękach trzymając karabiny. Zaraz też zza węgła wypadło czterech naszych. Jeńcy zostali rozbrojeni, a potem zawróceni do budynku, ze szturmowcami na karkach Mimo wszystko obawiałem się jakiegoś oporu Niemców, którzy ewentualnie jeszcze mogli być w środku. W tym jednak wypadku zostałem mile rozczarowany, gdyż nie padł już więcej żaden strzał. Mój zastępca zameldował o zajęciu myta. I wtedy też dowiedziałem się, iż jego obsadę stanowiło sześć osób, lecz czterech zaskoczono na podwórzu przy oprawianiu niezbyt dawno zaszlachtowanego świniaka. Celnie rzucone granaty zmieszały ich szczątki ze świńskimi. Żałowałem potem, że tam poszedłem.

Jeńców nakazałem zamknąć w piwnicy, sami zaś zajęli pozycję blokującą dróg rozstaje. Cóż, kiedy Niemcy jakoś nie mieli zamiaru tędy się wycofywać, chociaż ze wsi dochodziły odgłosy gęstej palby i wrzask atakujących. Zobaczywszy umykającego wroga na wiejskiej drodze ścinającej „winkel”[2] jaki tworzył gościniec na Bluszczów i odgałęzienie do Olzy, puściłem serię, która w momencie im wytłumaczyła, iż nie tędy droga. Błyskawicznie zniknęli za zabudowaniami czterech zagród, by na przełaj polem pomknąć w dół zbocza, w stronę płytkiego jaru z potoczkiem płynącym ze wschodu na zachód i równoległą do niego drogą biegnącą w stronę folwarku. Przed upływem następnych dziesięciu minut uznałem, że dalsze tkwienie na tej pozycji mija się z celem, jako że niemiecki odwrót na Bluszczów i Rogów już należało wykluczyć. Spychani na południe i zachód, jedynie w Uchylsku bądź Olzie mogli szukać schronienia. Wydałem więc rozkaz marszu na folwark, którego zajęcie odcinało Niemców od traktu do Olzy i na odrzański most. Drużyna ruszyła biegiem traktem w dół zbocza, a my, z wyłączonym silnikiem, wraz z nimi. Huck co chwilę przyhamowywał, byśmy zbyt nie wyprzedzali biegnących. I tak wraz dotarliśmy na miejsce. Dopiero przed wrotami Huck włączył zapłon i po przejechaniu ze dwu metrów silnik zapalił. Otwartymi wrotami wpadliśmy na dworski majdan, a szturmowcy, z bojowym okrzykiem za nami. Kapitan na wysokich obrotach objechał majdan, a ja ciągnąłem długą serię po w czworobok usytuowanych budynkach. W gwałtownie rozwartych drzwiach dworskiej oficyny zobaczyłem dwu facetów – jeden z pistoletem w dłoni, drugi  karabinem w ręku. Nim zdążyłem skierować ku nim lufę kaemu, na progu eksplodował granat rzucony przez któregoś z naszych. W stodole, za rozwartymi na oścież wrotami, także pojawił się ktoś z karabinem. Tym razem seria wyprzedziła wybuch granatu. W efekcie końcowym, bez jednego wystrzału wroga, folwark został opanowany. Najwidoczniej Niemców całkowicie zaabsorbował kierunek wschodni, gdzie znajdował się zwarty kompleks wiejskiej zabudowy atakowany przez powstańcze kompanie. Uderzenie od tyłu ich zaskoczyło, chociaż wystrzały i wybuchy granatów w rejonie myta mogły im to sugerować. Nasz cekaem i szturmowa drużyna natychmiast zajęły pozycję blokującą Niemcom drogę do olziańskiego traktu, otwierając ogień, gdy tylko wróg pojawiał się w polu widzenia. Dobre pół godziny przed południem w Gorzycach umilkły strzały. Wieś zajęto i przeszukano, zaś jeszcze kilku ukrywających się po kątach niedobitków schwytano. W folwarku w nasze ręce wpadło osiem karabinów, jeden pistolet – Luger, elkaem 08-15 ustawiony na pozycji w stodole, kilka granatów i amunicja. Poleciłem z niej uzupełnić naboje, rozdałem granaty. Kaem przejęło dwu szturmowców, którzy zgłosili znajomość jego obsługi. Resztę zdobytej broni i amunicji przekazałem dowódcy naszej kompanii. Przy tej okazji zapytałem go o przebieg zdobycia wsi.

– Nie ma zbytnio czym się chwalić – odparł. – Upojony łatwym sukcesem i pewny siebie niemiecki Selbstschutz ani pomyślał o możliwości naszego kontrataku. Zajęty rabowaniem mieszkańców, nawet na rogatkach wsi nie wystawił czujek, więc spadliśmy nań niczym grom z jasnego nieba. Porzuciwszy łupy, a często nawet i broń, szukali ratunku w ucieczce. Wprawdzie niektórzy próbowali obrony, ale nie na wiele to się zdało. Większość umknęła na Uchylsko, ze Staniczkową kompanią na karkach.

Wobec tego, znowu przodem, ruszyliśmy w stronę dworu w dolinie, niedawnego miejsca postoju Sztabu III baonu i niedalekiej Olzy. Wkrótce dopędził nas goniec od Chruszcza z poleceniem przerwania marszu i zaczekanie na dołączenie kompanii. Skoro nadeszła, zostałem wezwany do dowódcy, który mi oznajmił zmianę dyspozycji: Nie pociągniemy na Olzę. Owszem, szturmowa drużyna – tak, lecz lotny kaem gdzie indziej jest potrzebny. Korzystając z śródpolnych dróg i miedz, mieliśmy dotrzeć na zachodnie rubieże Uchylska, a zająwszy stanowisko na przeciwpowodziowym wale, zablokować Niemcom drogę odwrotu do Olzy, gdzie jedynie mogli się wycofać, przy okazji wzmacniając niemieckie siły w tej miejscowości i przy odrzańskich mostach. Tego zaś należało uniknąć. Potwierdziłem otrzymany rozkaz i wróciłem do moich szturmowców. Zdałem znowu dowództwo swemu zastępcy i powiedziałem chłopakom dlaczego?

– Czemu z wami nos nie poślą?

– Chyba chodzi o czas. My mamy szansę szybciej tam dojechać. Wy, na piechotę, już nie. Niemcy z odwrotem na pewno nie będą zbyt długo zwlekali. Ruszajmy! Czas nie czeka! – klepnąłem Hucka w ramię.

Następne pół godziny tłukliśmy się dróżkami i miedzami pośród pól, raz na wschód, to znów południe bądź południowy wschód, by wreszcie dotrzeć w sąsiedztwo wału. Aby na niego się wydostać, trzeba było nieco wrócić na zachód, a następnie dróżką przecinającą częściowo osuszone starorzecze Olzy wyjechać na wał. Jego koroną wróciliśmy w stronę Uchylska, lecz nie za daleko, żeby na koniec – przy zjeździe na nadolziańskie łąki zająć stanowisko –  mniej więcej na wysokości Kopytkowa za rzeką, po czeskiej stronie. Nie tracąc ni chwili, Huck zabrał się za okopanie kaemu. W tym czasie lustrowałem przedpole, aby nas przypadkiem nie zaskoczono. W dziesięć minut później cekaem stanął na pozycji. Sprowadziłem motocykl do podnóża wału i zostawiłem w rowie, gdzie mógł bezpiecznie oczekiwać zakończenia akcji. A że jeszcze nieprzyjaciel nie pojawił się w polu widzenia, sprawdziłem „maszynkę” i naoliwiłem zamek. Po jego naciągnięciu, kaem był gotowy do otwarcia ognia. Na to zaś nie trzeba było już długo czekać. Wkrótce z uchylskiego folwarku wypadła ze stuosobowa hałastra i ruszyła w naszą stronę. Póki co, dzielił nas jeszcze ponad kilometr, więc otwieranie ognia byłoby przedwczesne i jedynie ujawniło naszą pozycję. Huck przyklęknął obok, w każdej chwili gotowy podawać taśmę. Skoro wróg bliżej podszedł, nacisnąłem spust. Kaem zagrał równym rytmem.

– Za krótka – stwierdził Huck, jedną ręką podając taśmę, w drugiej dzierżąc lornetkę przy oczach. Podniosłem celownik o setkę i wygarnąłem drugą serię. Lecz ci, z przeciwka, bardzo sprawnie padli na ziemię, odpowiadając chaotycznym ogniem, który na razie niezbyt nam mógł zaszkodzić. Żeby im z głów wybić głupie pomysły, poczęstowałem ich następną długą serią. Pomogło! A gdy z uchylskiego folwarku wypadł za nimi nasz pościg, dotąd przygwożdżeni do ziemi uciekinierzy podjęli nieoczekiwane działanie. W parę chwil sforsowali wał, szaleńczym pędem pokonali te około 50 metrów dzielące ich od rzeki, by rzucić się w jej nurt, a pokonawszy wodną przeszkodę, wypadli na brzeg po czeskiej stronie. Wprawdzie puściłem za nimi parę krótkich serii, ale bardziej już dla postrachu. Przecież nie wypadało prowokować nowego incydentu granicznego, chociaż w tej sytuacji na pewno usprawiedliwionego. Poczekawszy aż kompania Staniczka podciągnie, ruszyliśmy z nią na Olzę. Tu jednak kompania się rozdzieliła na dwa oddziały: Jeden, liczniejszy, podążył drogą, zaś drugi, kryjąc się za wałem, pomaszerował łąkami do mostu, by stamtąd uderzyć na wieś od południa, podczas gdy reszta kompanii równocześnie natrze od wschodu. Do ataku miała również dołączyć nasza kompania ciągnąca z Gorzyc, której część miała zaatakować Olzę, podczas gdy celem jej reszty był most drogowy przez Odrę. Dołączyliśmy do oddziału ciągnącego na Olzę łąkami, chociaż marsz tędy był dla nas o wiele trudniejszy. Z uwagi na skryte podejście nie było można uruchomić motocykla. Pchaliśmy więc w pocie czoła nasz eszelon, wspomagani przez towarzyszy broni. I tak, niezauważony przez wroga, oddział szczęśliwie dotarł do mostu na Olzie, łączący wieś tej samej nazwy z Kopytkowem po czeskiej stronie. Pozycja czaty przy moście okazała się przez Niemców nie obsadzona. Widocznie nie spodziewali się zagrożenia z tej strony. I dobrze!

Zostawiwszy motocykl obok mostu, dwukółkę raz, dwa, zaciągnięto do płytkiego okopu na wale, przegradzającego drogę ze wsi do mostu. Zajęto też bez wystrzału dwie zagrody wysunięte bardziej na zachód, pomiędzy wałem i rowem łączącym starorzecza, za którym zaczynała się bardziej zwarta zabudowa. Zajmując górującą pozycję, miałem przed sobą dobre pole ostrzału. Na umówiony sygnał otwarłem ogień, siejąc krótkimi seriami, zaś nasi towarzysze, natarli z bojowym wrzaskiem. Skoro tylko nieliczny nieprzyjaciel wypadł z zabudowań na drogę, spędziłem go długą seria. W chwilę później nasi siedli im na karki i pognali w głąb wsi. Niemal równocześnie nasze „hura” zabrzmiało także od wschodu i zaraz rozszalała się tam strzelanina – trudno zgadnąć czy tylko ze strony atakującej, czy również niemieckiej? Jeżeli tak, to parę chwil później, zdeterminowani dotąd obrońcy na pewno znacznie podupadli na duchu, gdy to do boju włączyła się także kompania Chruszcza, zachodząca wieś od północy. Efekt oskrzydlenia z trzech stron mógł być tylko jeden – rejterada zaskoczonego wroga na zachód – w stronę mostu przez Odrę. Chcąc temu przynajmniej w jakimś stopniu przeszkodzić, zaś przede wszystkim jeszcze bardziej sterroryzować uciekających, ciągnąc za sobą dwukółkę, popędziliśmy wałem na zachód, na naszą dawną pozycję przy ujściu Olzy, by stamtąd wziąć pod ostrzał spory kawałek drogi biegnącej południowym skrajem wsi do odrzańskiego mostu. W rezultacie tylko niezbyt licznym rozbitkom powiódł się odwrót tamtędy i jedynie oni mogli wzmocnić obsadę mostu. A gdy już na drodze wszelki ruch zamarł, pod osłoną wału Huck pobiegł po motocykl i w niewiele czasu później podjechał nim pod pozycję. Ja w tym czasie nadal skutecznie blokowałem Niemcom dogodną drogę ucieczki. Równocześnie przy moście zaatakował wroga oddział wydzielony z kompanii Chruszcza. Wprawdzie dzielił nas spory dystans, jednak nie przekraczający skutecznego zasięgu naszego 08. Widząc biegnących mostem od niemieckiego brzegu, podniosłem celownik, jednocześnie naprowadzając lufę na cel i zaraz palnąłem serię, natychmiast poprawioną następną. Chyba pomogło, gdyż nikt już więcej nie miał ochoty na bieganie po moście. Przynajmniej takich nie zauważyłem. Ba, chyba że się czołgali. Dla pewności co chwilę okładałem most krótkimi seriami. A gdy wystrzeliłem ostatni nabój, Huck założył następną taśmę. Wkrótce nasi dotarli na wał, zaś obrońcy mostowej pozycji, nie bacząc na nasz ostrzał, rejterowali przez most na drugi brzeg Odry. Powstańcy znów obsadzili opuszczone wczesnym rankiem stanowiska, a bój przeniósł się bardziej na zachód, w stronę mostu kolejowego. Dochodzące z północnego zachodu odgłosy ostrej strzelaniny świadczyły, że powracający z Pszowa I baon Łatki odbił już Bluszczów i spycha wroga ku Odrze. Jako i wnet w rejonie przystanku osobowego Olza, pojawił się, znany nam z porannej akcji, niemiecki pociąg pancerny zdążający w stronę mostu. Karabiny maszynowe jego ostatniego wagonu zachłystywały się długimi seriami. Co jakiś czas huknęło też jedno z działek. Wtem, obok pociągu, wybuchł pocisk, a w chwilę później następny. Niebawem zobaczyłem krótki skład złożony z węglarki na przedzie, lokomotywy i krytego wagonu z tyłu. Umieszczone w węglarce kaemy nie pozostawały Niemcom dłużne. Zaraz też w górę wyfrunął pocisk „miotacza min” umieszczonego w węglarce, a zakreśliwszy w powietrzu łuk, wybuchł obok lokomotywy niemieckiego pociągu, z miejsca przyspieszając tempo jego odwrotu. Wnet dotarł do mostu i nie zatrzymując się, przejechał na drugi brzeg. Nasza zaimprowizowana „pancerka” zatrzymała się na przystanku. Z krytego wagonu wypadł dobry pluton powstańców. Korzystając dla osłony z rowów przy torze, skokami ruszył do przodu. Obsada mostu, wspomagana ze stojącego za Odrą pociągu pancernego, prowadziła gęsty ogień. W chwili podjąłem decyzję:

– Zmieniamy stanowisko! – Na dotychczasowym nie było już dla nas zajęcia. Dwukółka wyjechała na koronę wału, w chwilę później Huck podjechał motorem. Dyszel w zaczep, bolec, hyc na tylne siodełko – i odjazd w stronę drogowego mostu! Dotarłszy do gościńca na przedmościu, dostaliśmy nagle silny ogień zza rzeki. Nieprzyjemnie blisko zaświstały kule! Bez chwili namysłu Huck skręcił w prawo i pognał gościńcem w kierunku Gorzyc, by skryć nas za wałem ograniczającym pole rażenia.

– Jedziemy do toru – krzyknął przez ramię, skręcając w drogę biegnącą na zachód, którą ze czterysta metrów dalej przecinała linia kolejowa. Kątem oka dostrzegłem biegnącą za nami grupkę powstańców.

– Zaczekajmy na nich – klepnąłem w ramię kapitana. Gdy zatrzymał motocykl, popatrzałem do tyłu. A to przecież moja szturmowa drużyna! Wkrótce dołączyli.

– Idziemy pomóc naszym przy torze – poinformowałem.

– Dobra, idymy![3]

Huck włączył bieg i dodając gazu, zwolnił dźwignię sprzęgła. Motor ruszył. Niemal jednocześnie, w bliskiej odległości, eksplodował pocisk najpewniej wystrzelony z pociągu pancernego na tamtym brzegu.

– Kryj sie w rantach![4] – wrzasnął kapitan i wrzuciwszy drugi bieg, dał pełny gaz.

– Trzymaj się, Romku! – Kurczowo zacisnąłem dłonie na uchwycie siodełka. Motocykl szarpnął do przodu i po chwili już gnał maksymalną szybkością. Część moich chłopaków znikła w rowach, jednak trzech nie posłuchało Hucka i biegło naszym śladem. Wybuch następnego pocisku za nami! Raptem Huck niemal położył się na kierownicy motocykla i zaraz potem gwałtowne szarpnięcie! Dłonie same się rozwarły, gdy wyrzuciło mnie z siodełka i pofrunąłem do przodu, twardo lądując w przydrożnym rowie, zaś Huck, z sekundowym opóźnieniem, tuż obok. Jeszcze tylko jaskrawy błysk – i rozpłynąłem się w nicości.

 

Zakończenie

 

     Powoli wracała świadomość. I chociaż myśli już wolno płynęły w mej głowie, jakoś nie miałem ochoty otwierać oczu. Dziwnym trafem nic mnie nie bolało. Czyżby mój lot, zakończony bezwładnym grzmotnięciem na ziemię, nie spowodował żadnego uszczerbku? Aby to sprawdzić poruszyłem wpierw jedną ręką, a potem drugą i obydwoma nogami.

– Całe! Ruszają się i nie boli! Głową również mogłem bezboleśnie skłonić w lewo i prawo. Na koniec otwarłem oczy.

– Ciemno! Czyżbym stracił wzrok?! – serce skoczyło do gardła. – Ale nie! Przecież widzę dłoń przyłożoną nieomal do oczu. – A więc na bożym świecie noc. Tak długo tutaj leżę?

– A co z kapitanem? – przypomniałem sobie o nim. – Pacnął obok mnie – wyciągnąłem rękę w bok, tam gdzie powinien byłby leżeć. – Jest! – dotknąłem nogi. Złapawszy za nogawkę, zacząłem ją tarmosić. – Żyjesz? Odezwij się! – Po chwili jęknął i się poruszył. Ponownie szarpnąłem. – Powiedz coś! Żyjesz?

– Żyję, Romku, ale co to za życie – odparł słabym głosem.

– Już noc, a my tu wciąż leżymy! Nikt się nami nie zainteresował? Co za ludzie!

– Może uznali nas za nieboszczyków, a z takimi nie ma pośpiechu. Niczego już pilnie nie potrzebują. Na pewno mają pilniejsze sprawy do załatwienia. Pochować zawsze zdążą.

– Ale jaja! A to się zdziwią widząc nas żywych – dodał po chwili już żywszym głosem.- Jest mgła czy tylko ja tak źle widzę?

Istotnie, otaczał nas mleczny tuman, na który zrazu jakoś nie zwróciłem uwagi i dopiero jego pytanie mi to uzmysłowiło.

– Ano mgła, jak mleko – potwierdziłem. – Chyba jednak do rana tutaj nie zostaniemy? Niezbyt wygodnie i nie za ciepło, a gdy mgła osiądzie, będziemy mokrzy. Może by tak wrócić do Olzy i w stodole u Janki doczekać ranka? Chyba tam mamy najbliżej – dodałem obłudnie, mając na myśli przede wszystkim spotkanie z dziewczyną.

– Dobrze! Możemy do Olzy. Masz rację. Dobrze byłoby zdrzemnąć się w bardziej wygodnych warunkach.

– Trzeba by jeszcze sprawdzić motocykl. Może też nie odniósł większych uszkodzeń i będzie można nim pojechać?

– Próżne złudzenia, Romku! Zapomnij o motocyklu. Na pewno już nim nie pojedziemy. Wjechałem w dołek na drodze i strzeliła rama w miejscu naprawy. Zaryliśmy w ziemię i dlatego tak fiknęliśmy. Kichajmy więc na nasze kozidło i bierzmy się do Olzy piechotką. Wózek ściągniemy za dnia. Nie mam ochoty teraz go taszczyć!

– Którędy idziemy? Drogą czy wałem – tak jak tutaj dotarliśmy?

– Chyba lepiej wałem, Romku. Idąc tamtędy we mgle nie pobłądzimy, a od drogi z Kopytkowa do Janki trafimy nawet ze zamkniętymi oczami. Wprawdzie czujki mogą nas zatrzymać, ale się jakoś wytłumaczymy. Hasło na dzisiaj na pewno zmieniono. Cóż, zaryzykujemy. Zresztą na drodze również możemy zostać zatrzymani.

Wstałem i dłońmi otrzepałem drelichową kurtkę oraz spodnie.

– O rany! Nie mam paska i pistoletu – stwierdziłem. Za to chlebak wisiał na swym miejscu, w pasie spięty dodatkowym trokiem utrzymującym go w pozycji przy boku, co zwłaszcza w akcji było bardzo przydatne. W tym samym celu Huck przyciskał paski raportówki zapiętym na nich pasem z pistoletem.

– Masz pas z pistoletem, bo mój znikł. Może któryś z chłopaków zabrał? Ale chlebak mam.

– Nie, Romku. Nic mi nie zginęło. „Astra” w kaburze wisi na swym miejscu, raportówka też. Może ci się pasek przy upadku odpiął, albo przerwał i leży gdzieś obok?

– Sprawdzę! – Wyciągnąłem z chlebaka latarkę, ale niestety ni świeciła. Pewnie wstrząs upadku załatwił żaróweczkę. Na czworakach dłuższą chwilę penetrowałem przydrożny rów, lecz zguby nie znalazłem.

– Daj spokój, Romku. Rano poszukamy. I tak musimy tu wrócić. Idźmy już! Dochodzi druga, więc mamy szansę jeszcze troszkę pospać.

Trzymając się skraju drogi, wróciliśmy na gościniec i znów trzymając się jego lewego skraju, poszli w stronę bliskiego wału, a dotarłszy doń, odeszli w kierunku wsi zdziwieni, że nas nikt nie zatrzymał ani pytał o hasło.

– Chyba, Romku, znowu się pospali! Nic dziwnego, że Niemcy nas zaskoczyli. Szlag trafił taką czujność! – stwierdził Huck, gdy już od gościńca dzielił nas spory kawałek drogi.

– A co, może ci źle? Bynajmniej nie żałuję, że nie musiałem się opowiadać. Przecież nie znamy hasła. Jeszcze by nas we mgle postrzelili, a dopiero potem pytali cośmy za jedni? Nie narzekaj!

Aby przypadkiem nie wpaść w wykop naszego stanowiska na wale, posuwaliśmy się skrajem korony od strony rzeki. I tak szczęśliwie udało się dotrzeć do drogi od olziańskiego mostu. Skręciwszy w lewo, raźno ruszyliśmy w stronę wsi i tutaj szczęśliwie omijając niewidoczny w gęstej mgle okop czaty przy moście, która też nas jakoś nie zauważyła. A może właśnie z uwagi na mgłę przeniosła się w bezpośrednie sąsiedztwo mostu, żeby, korzystając niemal z zerowej widoczności, ktoś zza Olzy  nie przeniknął na naszą stronę?

Dosyć szybko dotarliśmy do zagrody rodziców Antka i Janki. Ale też ten odcinek drogi każdy z nas mógł bezbłędnie przebyć z zawiązanymi oczami. Nie robiąc hałasu, weszliśmy do stodoły i chwilę później legli na starym miejscu, rzecz oczywista bez derek, które zostały w dworskiej stajni. Okrywszy się słomą, zamknąłem oczy i w niewiele czasu później zasnąłem i tym razem śniąc o ukochanej.

                                       ====================

– A wy pieruńskie podciepy[5] co robicie w mojej stodole?! – ktoś wykrzyknął mi nad uchem poirytowanym głosem, w momencie przywołując z sennej ułudy do rzeczywistości. Szeroko rozwarłem oczy. Półmrok stodoły rozjaśniały nieco blaski dnia sączące się szparami pomiędzy deskami ścian oraz na oścież otwartym włazem w lewej połówce wrót. Tuż przy sąsieku stał ojciec Janki. Wyglądało na to, iż nas nie rozpoznał.

– Tak byśmy się zmienili w ciągu jednego dnia?! – Ale zaraz sobie przypomniałem twarde lądowanie w rowie. – No tak, zaryliśmy buźkami w ziemię i pewnie mamy je umorusane. Przecież nie myliśmy się. Ba, nawet o tym w głowach nam nie zaświtało. Nie ma zatem co dziwić się, że wziął nas za kogoś obcego, może nawet za niemieckich niedobitków kryjących się przed powstańcami.

– Nie gorszą się tatulku! – włączył się Huck. – To przecież my: Romek i Stasiek, od „emgie” na wózku.  Motorat nam zkraksował[6] i fiknęliśmy. Dlatego mamy gęby wymazane i nas nie poznaliście.

– Jaki Romek i Stasiek? Dom jo wom zaroz zkraksowany motorat! Ożarliście sie[7], to wom motorat zkraksowoł, nie dziwota[8]!

– Przecież nawet w niedzielę na muzyce w Rogowie nie piłem! Proszę zapytać Janki. Na pewno potwierdzi. Chyba już nie śpi? – wyrzuciłem z siebie jednym tchem, oburzony posądzeniem o pijaństwo. Odrzuciwszy słomę, jednym skokiem wylądowałem na gumnie, a Huck za moim przykładem chwilę później.

– Jezus, Maryjo! – Ojciec Janki przeżegnał się. – Jezus, Maryjo! – wymamrotał powtórnie słabym głosem, przyciskając dłonie do serca.

– Jeszcze chwila, a padnie! – Niemal równocześnie złapaliśmy go pod pachami, wyprowadzili ze stodoły i powiedli ku studni, gdzie Huck podał mu do ćwierci napełnione wiadro i przytrzymał, żeby się napił.

– Jezus, Maryjo! Jak to może być, iżeście to wy? Przecaście padli![9]

– Nie! Żyjemy! Chyba przez pomyłkę uznali nas za nieboszczyków. Przecież widzicie, że żyjemy.

– Tyś, Romku, ponoć sie chcioł z naszą Janką żynić?

– Jak to chciał?! Chcę i proszę o jej rękę. Na muzyce w Rogowie już się zmówiliśmy.

– Jak to jest, żeście tu są?! Prosto z powstanio! Nawet biołe bindy[10]na rękowach mocie, a Stasiek ta swojo knara[11] na posku! Jezus, Maryjo! Jo chyba zwariuja! Przeca powstanie było czterdzieści pięć lot tymu! I Janka już tyla lot nie żyje! Dostała pięć kulek ze szwobskiego maschinengewehra, jak 23 maja tu wleźli, a ona na kole[12] do zomku jechała coby wos ostrzec. Przed wrotami padła!

Tym razem pode mną ugięły się nogi i pociemniało w oczach, jak gdybym w łeb dostał obuchem. Złapałem za cembrowinę studni, żeby nie upaść, zaś w głowie miałem kompletną pustkę. Po dłuższej chwili zacząłem jednak przychodzić do siebie. Spojrzałem przytomniej na boży świat. Huck siedział na ziemi, plecami oparty o studnię. I jego złamało! Gorączkowe myśli galopowały w mej głowie.

– Jeżeli jest prawdą, co ten facet mówi, wróciliśmy w swe czasy! Tylko jakim sposobem? Przy tym żadną miarą nie może być ojcem Janki! Musiałby już mieć około setki, a na tyle nie wyglądał, chociaż na twarzy znać, że życie go nie pieściło.

– Kim pan jest? – zapytałem przytomnie. – Przecież nie ojcem Janki?

– Jo jest Antek, brat Janki. To przeca z tobą, Staśku, bez powstanie, przy zomku my z mischinengewehra do szwobów prali, a jeszcze przódzi u noszego kowola zic od koła do dyszla waszego wuzyka przyszwajsowali[13]. Pamiętosz?

Huck potwierdzająco skinął głową. Potem wstał, łapiąc oddech otwartymi ustami i sięgnął po odstawione wiadro, a przypiąwszy się do niego, pił niczym smok wawelski. Na koniec odstawił wiadro i otarł usta rękawem.

– Wróciliśmy szczęśliwie w swoje czasy, tylko nie wiem jakim sposobem? Możemy więc naszą akcję uznać za zakończoną.

Wobec tego i my, Andrzeju, możemy kończyć opowieść. Jednak w wypadku Antka – mojego niedoszłego szwagra – czekała nas jeszcze dosyć długa relacja, by przynajmniej z grubsza opowiedzieć, jak to z nami było? A zatem i ja pokrótce powiem ci jeszcze to i owo:

Uznano, że polegliśmy na skutek artyleryjskiego ostrzału prowadzonego przez niemiecki pociąg pancerny, którego pociski do cna zniszczyły motocykl i wózek z kaemem. Polegli także trzej z mojej drużyny szturmowej – ci, którzy nie schronili się w rowie, lecz biegli za nami. I z nich niewiele pozostało, a i to rozrzucone w promieniu kilkunastu metrów. Natomiast po nas znaleziono tylko poszarpane brezentowe skafandry, które – jako że było już ciepło – jeszcze przed bojem w Olzie złożyliśmy w dwukółce. Gwałtowne natarcie I baonu Łatki, zaś przede wszystkim pojawienie się na placu boju naszego niby to pociągu pancernego, tak zdeprymowało Niemców, że również zwiali za Odrę i powstańcy mogli znów zająć swe dawne pozycje na wale oraz przy moście. Nim jednak to nastąpiło, Edward Łatka, przybyły na odsiecz z Pszowa ową pancerką, z dwoma towarzyszami wyruszył na rozpoznanie i przy moście padł ugodzony kulą wystrzeloną z drugiego brzegu. Aby uniemożliwić Niemcom łatwe przeprawy  przez Odrę, jeszcze tego wieczora wysadzono odrzańskie mosty. O śmierci Janki i naszej, Antek dowiedział się grubo po niewczasie, uczestnicząc wówczas w ciężkich bojach swego pułku pod Raciborzem, gdzie też poległ jego starszy brat  Józef, zaś drugi – Henryk – odniósł rany.

O moich oświadczynach Janka zdążyła powiedzieć matce zaraz po powrocie z Rogowa. W naszej znów rzeczywistości wylądowaliśmy w dobie poprzedzającej letnie przesilenie. Cały ten dzień spędziliśmy u Antka w Olzie, który gospodarował w rodzicielskiej zagrodzie, gdyż jego siostra Maryjka „ wydała się do Godowa”, a Henryk ożenił się z dziewczyną poznaną w polowym szpitalu i z nią zamieszkał w Marklowicach, skąd pochodziła. Najmłodszy brat – Paweł – wybrał karierę wojskową i jako sierżant wziął udział w obronnej wojnie roku 1939. Dostał się do Sowieckiej niewoli, a później, wraz z armią gen. Andersa, wydostał do Iranu, by następnie wojować we Włoszech, gdzie został ranny. Po wojnie nie wrócił do kraju, lecz osiadł w Kanadzie. Antek zaś prawie całą wojnę przesiedział w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie i do domu wrócił jesienią 1945 roku, by odtąd gospodarować na ojcowiźnie.

Po południu zawiózł mnie swą WFM – ką na cmentarz w Gorzycach. Niestety już tam nie było grobu Janki, jako że na jej miejscu w międzyczasie pochowano matkę zmarłą po wojnie. Podobnie jak w grobie Józka spoczął ich ojciec, który zmarł pod koniec wojny. Ale i tak zapaliłem Jance świeczkę i długo stałem nad grobem połykając łzy. Na koniec zaś wygrzebałem dłonią dołek pomiędzy kwiatkami, włożyłem do niego swą „Kartę legitymacyjną” i zasypałem. Niechaj przynajmniej tyle mojego z nią zostanie – pomyślałem. Wróciliśmy do Olzy i chociaż była to ścisła strefa graniczna, na przekór temu, poszliśmy na wał przeciwpowodziowy, dla zmyłki zaopatrzeni w kosy – że to niby wykaszamy wał – chcąc nawiedzić naszą starą pozycję z powstania, po której naturalnie nie pozostało nawet śladu. Jednak w dużym przybliżeniu udało się zlokalizować jej miejsce. Przy okazji trzeba było Antkowi opowiedzieć, co nas tu spotkało. Nie napotykając WOP – stów[14], wróciliśmy do domu i do wieczora przesiedzieli przy stole, wspominając dawne czasy. Nazajutrz zaś, wczesnym rankiem, Antek odprowadził nas na przystanek kolejowy, skąd przez Wodzisław i Rybnik wróciliśmy do Ligoty. Jeszcze przed wyjazdem Huck musiał coś postanowić o swej „Astrze”. Przecież żadną miarą nie mógł jej zabrać ze sobą! Gdzie jak gdzie, ale w strefie nadgranicznej paradowanie z czymś takim w raportówce było wysoce niewskazane. Już samo to, że nie jesteśmy tutejsi było podejrzane. Zostawił więc pistolet Antkowi. Co zaś on z nim potem zrobił – trudno mi zgadnąć. Wątpię jednak, żeby chciał w domu przechowywać nielegalną broń.

Na nasz widok mama Hucka roześmiała się: – I co, nie powiodła się podróż w przeszłość? Jakoś cicho wróciliście. Nawet motocykla nie słyszałam i Niuk nie zaszczekał. Chyba, że go pchaliście?

Spojrzeliśmy na siebie. No tak! Przecież był poranek 21 czerwca, a nasz wyjazd miał miejsce 20 – późnym wieczorem – czyli dnia poprzedniego, więc jakim to niby sposobem podjęta akcja miałaby zostać zwieńczona sukcesem?!

– Tak ci się, Mamo, tylko wydaje! – odparł Huck. – Wszystko opowiemy, ale wpierw trzeba się posilić. Dosyć już zgłodnieliśmy.

Po posiłku, zgodnie z obietnicą, przystąpiliśmy do zdawania pobieżnej relacji z rocznej wyprawy, której według kalendarza nie było. No, bo jak? W ciągu jednej nocy?! W trakcie opowieści, mama łapała się za głowę, tak nieprawdopodobna wydawała się jej nasza historia. Aby więc się uwiarygodnić, Huck pokazał swą powstańczą legitymację i „Kartę legitymacyjną”, a ja bliznę po postrzale Jędrysa. Teraz już nie mogło być nawet cienia wątpliwości co do tego, że nie zmyślamy. Następnego dnia, na poczcie, z mojej książeczki PKO, którą na szczęście zostawiłem w Ligocie, pobrałem pieniądze, żeby na nowo się obsprawić. Wszak nieomal wszystko straciłem, zachowując tylko to, co miałem na sobie i w chlebaku, a to o wiele za mało, żeby po powrocie do domu nie prowokować zbędnych pytań. W sklepie sportowym kupiłem nowy plecak, prawie taki sam jak ten pozostały w Krzyżowicach oraz brezentowy skafander, również bardzo podobny do tego, który został na placu boju w Olzie. Na szczęście swe dobrze zabezpieczone dokumenty zawsze mieliśmy przy sobie, dzięki czemu nie było problemów z dowodami osobistymi. U Hucka, w Ligocie, przesiedziałem jeszcze następne dwa tygodnie, odpoczywając po przeżytych emocjach oraz zwiedzając z nim bliższą i dalszą okolicę, niestety teraz już bez motocykla, który przecież pozostał w jakiejś skrytce u Witczaków na Mendowcu. Kapitanowi trudno było się pogodzić ze stratą WSK-i, ale cóż – siła wyższa!

W końcu nadeszła chwila wyjazdu. Huck, jak zwykle, odprowadził mnie na katowicki dworzec. Po krótkim oczekiwaniu, na tor przy peronie wtoczył się mój pociąg. Uścisnęliśmy się serdecznie:

– Do zobaczenia, Romku! Trzymaj się! Pozdrów rodziców i siostrę. Bywaj!

Wsiadłem do wagonu i przeszedłszy kawałek korytarzem, znalazłem w przedziale wolne miejsce. Po ulokowaniu plecaka na półce, stanąłem w otwartym oknie, zaś kapitan podszedł do mnie peronem. Chwilę jeszcze rozmawialiśmy, lecz wnet dyżurny ruchu dał sygnał odjazdu. Pociąg ruszył. Wyglądając oknem, machałem ręką na pożegnanie tak długo, póki sylwetka Hucka nie znikła w oddali. I taki, Andrzeju, był koniec mej nieprawdopodobnej przygody.                      

– O jedno jeszcze chciabym zapytać.

– Słucham.

– Co obecnie porabia kapitan? Przypuszczam, że utrzymujecie ze sobą kontakt.

– Niestedty nie wiem. Przykro mi, gdyż zerwanie znajomości nastąpiło z mojej winy: Minęły trzy lata. Pracowałem w prowincjonalnym muzeum. Przy okazji udało mi się rozwikłać parę historycznyh zagadek i przy tej okazji odnaleźć zaginione artefakty. Pracujący w Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej przyjaciel mego ojca zainteresował się moimi osiągnięciami i zaproponował mi pracę w nowo powołanej komórce tejże Komendy, mającej zwalczać nielegalne poszukiwania i kradzieże dzieł sztuki oraz późniejszy ich przemyt na zachód. Co by dzisiaj o tym nie pomyśleć, propozycja mnie nie tylko zainteresowała, lecz również mile połechtała moją ambicję. Rodzice również byli za.  Napisałem więc podanie o służbowe przeniesienie, które od ręki załatwiono. Zacząłem pracę w Komendzie Głównej w stopniu podporucznika. Dostałem także przydział na to mieszkanko i tym sposobem wróciłem do Warszawy. Po pewnym czasie mój szef, w niby to przyjacielskiej rozmowie, zapytał o Hucka. Wyjaśniłem, że to kolega z młodzieńczych lat, poznany poprzez gazetę „Świat Młodych“.

– Lepiej byście podarowali sobie dalszą z nim znajomość. Wasz kolega figuruje w tajnej kartotece Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Katowicach, więc sami widzicie, że taka znajomość może Wam jedynie zaszkodzić – zakończył z uśmiechem na twarzy.

– Cóż miałem zrobić? Jeżeli już powiedziało się „A“, wypadało powiedzieć również „B“. Nie chcąc jednak zrywać znajomości bez wyjaśnienia, w którąś sobotę, po wcześniejszym zakończeniu pracy, Pojechałem swym samochodem do Katowic i podczass męskiej rozmowy, wytłumaczyłem Huckowi, co i jak.

– Trudno Romku! Jeżeli coś takiego jest nieodzowne, niech tak będzie. Takie jest życie. Przykre to, lecz prawdziwe. Realizuj się więc w nowej pracy. Życzę sukcesów. Możę jeszcze kiedyś nastąpią takie czasy, że się znowu spotkamy? Zatem nie powiem żegnaj, a jedynie do zobaczenia.

Przenocowałem we wcześniej zarezerwowanym pokoju Hotelu „Katowice“, a nazajutrz pojechałem do Gorzyc na grób Janki i Jej matki, by się również pożegnać i ostatecznie zamknąć ten rozdział mojego życia. Późnym popołudniem wróciłem do Warszawy. Czułem się podle, ale z upływem czasu jakoś mi przeszło, tym szybciej, że pracę doprawdy miałem pasjonującą. Po 25 latach służby przeszedłem na emeryturę w stopniu majora. A że wilka ciągnie do lasu, założyłem naszą firmę, nie musząc już słuchać poleceń i rozkazów szefów, które szczególnie pod koniec służby coraz mniej mi się podobały. I nawet, Andrzeju, myślałem o odwiedzinach Hucka, jednak ostatecznie na to się nie zdecydowałem. Jeżeli już przed laty zamknąłem ten rozdział swego życia, niechaj tak pozostanie.

– Acha! Jeszcze jedno muszę Ci powiedzieć: Jakoś tak po pamiętnej rozmowie z szefem, dostałem zaproszenie na ślub Hucka. Imię i nazwisko jego wybranki było mi obce. Natychmiast przypomniała mi się zabawa w Rogu i przed oczami stanęła Janka, gdy to drodze powrotnej do Olzy, postanowiliśmy się pobrać. Poczułem ogromny żal. Na ślub nie pojechałem, zadowalając się wysłaniem stosownego telegramu na ozdobnym blankiecie, zaś na niepodpisanej widokówce krótko wyjaśniłem swą nieobecność służbowym wyjazdem za granicę. Po jakimś czasie otrzymałem list z fotografią młodej pary. Jakież było moje zaskoczenie, ujrzawszy u jego boku Elizę! Najwyraźniej udało mu się w jakiś sposób zmienić jej osobowość. Jakim sposobem, wolałem nie dociekać. W krótkim liście dołączonym do fotografii wyjaśnił, że w równonoc jesienną, w cztery lata po naszym powrocie, Eliza zjawiła się w Ligocie. Wyobraź sobie, że przyjechała swym rowerem i to bez większych komplikacji! Przydały się jej wpojone przez nas zasady ruchu drogowego. Zdecydowana na kolejny skok w czasie, wcześniej dokładnie rozpoznała rejon grabowej alei, by w decydującym momencie nie pobłądzić. Powodem tego, bądź co bądź desperackiego kroku, była chęć powiadomienia bliskich Hucka o naszej tragicznej śmierci w powstaniu. A że już wcześniej była z nami w Ligocie i wiedziała, gdzie Huck zamieszka, nie przewidywała trudności z trafieniem pod właściwy adres. I rzeczywiście bezbłędnie dotarła na miejsce, po drodze tylko parę razy zasięgając języka, wprawdzie cztery lata po naszym powrocie, ale wrota czasu widocznie nie były tak precyzyjne i miały jakiś tam rozrzut. Jakież było jej zdumienie, kiedy w otwierających się drzwiach zobaczyła Hucka! Ale to już, Andrzeju, inna historia, myślę zatem, że na tym zakończymy. Oczywiście mam świadomość, że na język ciśnie ci się jeszcze przynajmniej ze sto pytań, jednak zostawmy je na inną okazję.

                                                                                         Koniec

 

Posłowie

 

     Powieść historyczno – przygodowa: „Akcja Zbójnik Opiekun”, w początkowym zamierzeniu zaplanowana jako jednoczęściowa, w trakcie pisania niepomiernie się rozrosła. W pewnej chwili skonstatowałem, iż z grubsza zaplanowanej akcji nie zmieszczę w zamierzonej ramie, wobec czego zdecydowałem się podzielić ją na dwie części: „Zatarte tropy” i „Wrota czasu”, które po ukończeniu przesłałem do Wydawnictwa. Zniechęcony odmową druku, odłożyłem je do szuflady. Jednak „leżakujący” manuskrypt dałem do przeczytania kilkunastu osobom. Ulegając ich namowom, po paru latach zabrałem się za dopisanie dalszego ciągu – w zamyśle części trzeciej – która, kontynuując wątek początku walki Górnoślązaków z pruskim władztwem, miała się zakończyć powrotem Romka i Hucka w swe czasy. Cóż, kiedy w międzyczasie wpadłem na pomysł, że byłoby dobrze, gdyby bohaterowie również byli świadkami finału tej walki, czyli III Powstania Śląskiego. Tym więc sposobem zakończenie siódmego rozdziału trzeciej części oraz jej tytuł uległy zmianie, zaś Romek z kapitanem nieoczekiwanie lądują w czasie tuż po plebiscycie, by wziąć udział w przygotowaniach do powstania, a potem w nim uczestniczyć na terenie działania Powstańczej Grupy „Południe”, która, nawiasem mówiąc, do końca utrzymała zdobyty teren – co jest treścią czwartej części: „Świt”. Nie mogę się oprzeć pokusie, aby w tym miejscu nie przytoczyć jakże charakterystycznych wypowiedzi dwu Niemców ukazujących niemiecki punkt widzenia na powstanie. Gen.Hoefner – dowódca Selbstschutzu – widzi w nim „wybuch wściekłości kulturalnie niżej stojących przeciwko przewadze ducha, wykształcenia, wyższych zdolności organizacyjnych, ekonomicznych i technicznych – innymi słowy bunt niewolnika przeciw swemu panu”. Natomiast H. Katsch, autor: „Der Oberschlisische Selbstschutz im driten Polenaufstand” tak tę kwestę podsumowuje: „Nie była to powódź, która by wtargnęła do kraju ze wschodu albo południa, ale jakby nagle podniosła się woda zaskórna i zalała kraj, tak w jednej chwili większa część Górnego Śląska zalana została przez bandy powstańców; większe miasta, odcięte od wszelkiej łączności z krajem, wystawały jak wyspy niemczyzny, jak resztki wielosetletniej kultury, otoczone przez brudną powódź dzikich powstańców”. Warto skonfrontować te wypowiedzi, jak by nie było osób kompetentnych, z obecnymi twierdzeniami niektórych o polskiej inspiracji czy wręcz wywołaniu i kierowaniu powstaniami śląskimi oraz klasyfikowania ich jako wojny domowej i bratobójczej. Oczywiście dla Niemców była to wojna domowa, gdyż walki toczyły się wewnątrz ówczesnego Państwa Niemieckiego. Dla niektórych Ślązaków powstania mogły być walkami bratobójczymi, jako że były i takie rodziny, w których stosunek do sprawy narodowej wniósł podziały czy wręcz rozłam, skutkiem czego ich członkowie znaleźli się w przeciwnych sobie obozach. Jednak kwestii tej nie można generalizować. Ogół  po prostu miał dosyć niemieckiego władztwa, germanizacji, szwabskiej buty i manii wielkości, zaś przede wszystkim traktowania rodzimej ludności jako podludzi, że użyję terminu później wylansowanego przez Hitlera, który jednak miał swe historyczne korzenie. Z Odrodzoną Polską jednak większość Górnoślązaków wiązała nadzieje na lepszą przyszłość, braterstwo i społeczną sprawiedliwość. Oczywiście pozostaje kwestią otwartą, na ile te nadzieje zostały spełnione?

Pisząc „Akcję Zbójnik Opiekun”, kapitanowi Huckowi, prócz swego młodzieńczego pseudonimu, użyczyłem również wiele ze swego życiorysu, jednak w żadnym wypadku nie należy go ze mną identyfikować, stąd jego imię – Stanisław.

Nie ustrzegłem się też dwu anachronizmów:

     Przy opisie Pszczyny roku 1800, wyposażyłem miasto w dwie bramy, których już w tym czasie prawdopodobnie nie było.

     Drugi dotyczy żniw, na który zwróciła mi uwagę Pani Helena Białecka z Szerokiej, za co serdecznie Jej dziękuję, dotyczący technologii zbioru zbóż. Opisując żniwa w trzeciej części „Akcji”, przedstawiłem je tak, jak zapamiętałem z dzieciństwa. Tym czasem w roku 1800 i jeszcze znacznie później żniwa wyglądały nieco inaczej. Nie koszono na tzw. „płot”, gdzie pokos opiera się o stojące jeszcze nie skoszone zborze i następnie podbierany sierpami wiązany jest w snopy, te zaś ustawiane w kopy i tak suszone. W opisywanych czasach koszono zboże tak jak trawy, czyli pokosy odkładano na ziemię, gdzie rozłożone zboże leżało parę dni dla wyschnięcia, przewracane tak, jak suszone siano. Następnie zbierano je i wiązano w snopy, do czego potrzebne były owe powrósła, o których produkcji w ramach pańszczyzny wolnych zagrodników napisałem. Snopy zaraz zwożono do stodół, gdzie czekały zimy, kiedy to na klepisku cepami dokonywano omłotów.

Kończąc, chciałbym złożyć podziękowania wszystkim, którzy w trakcie pisania „Akcji”służyli mi pomocą. Zacznę od Andrzeja Złotego – pasjonata starej kartografii. Gdyby nie Twoje, Andrzeju, odbitki starych map Górnego Śląska, pewnie ta książka by nie powstała. Serdecznie dziękuję panu Zygmuntowi Orlikowi – historykowi i dziejopisowi, autorowi licznych monografii wsi Ziemi Pszczyńskiej, którego „Gmina Pawłowice. Szkice z dziejów”, przybliżyła mi historię Krzyżowic i sąsiednich wsi, przy okazji przypominając wiadomości ongiś zasłyszane, jak również zapoznała z faktami dotąd nieznanymi. W fabułę książki wplotłem także przy różnych okazjach usłyszane opowieści znajomych mieszkańców powiatu pszczyńskiego, uczestników powstań śląskich i II wojny światowej, których teraz nawet trudno byłoby mi wszystkich wymienić. Chociaż już od nas odeszli, wciąż ogarniam ich wdzięczną pamięcią. Składam też podziękowanie panu Marcinowi Boratynowi z Jastrzębia Zdroju, za przesłane wspomnienia Mikołaja Witczaka. Serdeczne dziękuję także przypadkowo spotkanemu ks.dr Janowi Grzegorzkowi – teraz już emerytowanemu krzyżowskiemu proboszczowi – za zaproszenie mnie do historycznej plebanii i ugoszczenie – o dziwo – prawie tak samo, jak we „Wrotach czasu” wcześniej opisanego ugoszczenia Romka i kapitana przez zacnego Księdza Ignacego, tym jednak razem bez winka. No cóż, już nie te czasy i obyczaje. Aby nikogo nie pominąć, jeszcze raz wielkie dzięki wszystkim, którzy w trakcie pisania „Akcji” w jakikolwiek sposób mnie wspierali i służyli pomocą. Dziękuję im in gremio i każdemu z osobna.

 

Katowice – Ligota, 22 V 2012 r. – 12 X 2013 r.


 

[1]         No chłopy … – No chłopy, jesteście żołnierzami albo bandą cywilów?;

[2]         winkiel – róg;

[3]         Idymy – idziemy;

[4]         Kryj sie w rantach – kryj się w rowach (przydrożnych);

[5]         Podciep – podrzutek;

[6]         Zkraksował – miał kraksę;

[7]         Ożarliscie sie – opiliście się;

[8]         Nie dziwota – nic dziwnego;

[9]         Przecaście padli – przecież padliście (polegliście);

[10]        Bindy – opaski;

[11]        Knara – pistolet;

[12]        Koło – rower;

[13]        Przódzi u noszego kowola… – wpierw u naszego kowala siodełko od roweru do dyszla waszego wózka przyspawali;

[14]        WOP – Wojska Ochrony Pogranicza;

Skip to content